Maddox Roberts John - Conan zuchwały.pdf

(419 KB) Pobierz
409500745 UNPDF
JOHN MADDOX ROBERTS
CONAN ZUCHWAŁY
TYTUŁ ORYGINAŁU CONAN THE BOLD
PRZEŁOŻYŁ MAREK MASTALERZ
ROZDZIAŁ 1
Gospodarstwo znajdowało się na niewielkiej polanie, otoczonej niskimi
wzgórzami pokrytymi gęstym lasem. Gospodarz, siwiejący mężczyzna o imieniu
Halga, wsparty na włóczni przyglądał się, jak jego trzech synów wygania bydło na
pastwisko. Był zadowolony, ponieważ zima okazała się łagodna, a stado znacznie
się rozrosło. Po surowych zimowych miesiącach nastał czas obfitości. Drzewa
pokryły się bujnym listowiem, a w strumieniach zaroiło się od ryb. Po chwili
Halga odwrócił się i spojrzał na młodzieńca, który wyszedł właśnie z kamiennego
domu.
Młody mężczyzna podszedł do Halgi wielkimi krokami. Nie widać było po nim, że
kilka tygodni wcześniej przywlókł się tutaj poraniony z głębi Pustkowia
Piktyjskiego. Wiele dni leżał nieprzytomny, otoczony opieką kobiet Halgi.
Cymmeriańska sztuka pielęgniarska była prymitywna. Polegała głównie na
utrzymywaniu ran w czystości i zszywaniu największych z nich włosiem z końskich
ogonów. Mieszkańcy tej krainy wierzyli, że najlepiej jest pozwolić ciału leczyć
się samemu. Ponieważ chłopak również należał do tego narodu, przeżył tę surową
kurację. Kiedy ozdrowiał na tyle, że był w stanie mówić, powiedział iż nazywa
się Conan i pochodzi z gór na północnym wschodzie. Był młodszy od synów Halgi,
miał najwyżej siedemnaście lat, ale górował nad nimi wzrostem. Ze względu na
ładną pogodę miał teraz na sobie jedynie sandały, przepaskę na biodra i pas z
bronią. Na masywnym barku wsparł myśliwską włócznię.
— Rzeczywiście gotów jesteś spędzić dzień na polowaniu, Conanie? — spytał
Halga.
— Już prawie zwariowałem od leżenia i poddawania się babskiej opiece —
odpowiedział młodzieniec. — Dowiedziałem się od twoich synów, że na wzgórzach
żyją jelenie i rude łanie, a na nizinnych bagnach dzikie byki.
— Trop tylko jelenie i łanie — doradził Halga. — Nie ma co samotnie porywać
się na dzikiego byka, zwłaszcza gdy nie odzyskało się pełni sił. Niech ci się
wiedzie na polowaniu. Dziczyzna byłaby miłą odmianą po wołowinie i baraninie.
Nie tracąc czasu na dalszą rozmowę, młodzieniec obrócił się na pięcie i
skierował do bramy w palisadzie. Halga przyglądał się mu szacującym wzrokiem. Ku
rozbawieniu rodziców i braci córka Halgi — Naefa przejęła na siebie większość
pielęgniarskich obowiązków. Dziewczyna była w wieku odpowiednim do zamążpójścia,
a Cymmerianinom nie wypadało poślubiać przedstawicielek własnego klanu.
Chłopak miał więc wszelkie widoki na zostanie zięciem Halgi. Mimo strasznych
ran powracał do zdrowia w tempie zadkim nawet wśród Cymmerian, narodu, w którym
nie było słabeuszy. Chociaż Conan nie odzyskał jeszcze pełni sił, już teraz
pokonywał Halgę i jego synów w ćwiczebnych walkach na kije. Starszy mężczyzna
jeszcze nigdy nie widział takiej szybkości w posługiwaniu się bronią. Co prawda
młodzik wydawał się krnąbrny i skory do włóczęgi, lecz zapewne ustatkowałby się
pod wpływem żony, a zdrowa żądza walki znalazłaby ujście w zbrojnych wyprawach
przeciwko sąsiednim Piktom i Bossończykom. Halga i jego ziomkowie zamierzali
wkrótce podjąć przygotowania do złupienia jednych bądź drugich, chyba że
nieprzyjaciel uderzyłby pierwszy. Kolejność nie miała tu większego znaczenia.
Walka stanowiła bowiem jedyną rozrywkę Cymmerianów, a honor był honorem bez
względu na to czy się napadało, czy też odpierało napaść.
Osoba, na której skupiły się myśli Halgi, odczuwała zakłopotanie, wychodząc
przez bramę w palisadzie. W górach nie korzystano z podobnych fortyfikacji.
Mieszkający w pobliżu wrogich plemion Cymmerianie z południowego zachodu
potrzebowali lepszej ochrony niż ich rodacy z północy, którzy mieli do czynienia
z mniej licznym, lecz za to przyjaznym sąsiedztwem. Tutaj każde samotne
gospodarstwo było otoczone drewnianą palisadą, a grupy po kilka rodzin wznosiły
grody, w których kobiety, dzieci i bydło mogły chronić się na czas wojny.
Z włócznią na ramieniu Conan maszerował w stronę lasu. Czuł się w pełni
zdrowy i chociaż wspominał często o opuszczeniu gościnnego gospodarstwa, nie
czynił nic, by tę chwilę przyspieszyć.
Marzył o dalekich podróżach do nieznanych krain, o szukaniu szczęścia wśród
obcych ludzi, o ujrzeniu cudów, których nie mógł się spodziewać wśród jałowych
gór i lesistych dolin swoich rodzinnych stron. Mimo młodego wieku zdążył już
przemierzyć większą połać świata niż jego cymmeriańscy rówieśnicy, a przeżyte
przygody jedynie zaostrzyły apetyt na następne. Obecnie jednak w jego sercu
zabrzmiał inny zew, który kazał mu zwątpić w sensowność wyboru wędrownego
żywota. Stało się tak za sprawą Naefy, córki Halgi, która nie kryła, że
chciałaby Conana za męża. Na jej korzyść przemawiała cała cymmeriańska tradycja.
Mężczyzn z tego ludu zachęcano do wczesnego ożenku i płodzenia mnóstwa dzieci,
bowiem życie w Cymmerii, najprymitywniejszej z hyboriańskich krain, było
wyjątkowo surowe. Mnóstwo wojowników ginęło w nieustannych walkach. Kobiety i
dzieci padały ofiarą wypraw łowców niewolników, aczkolwiek większość dorosłych
kobiet wolała odebrać życie sobie i dzieciom, niż stać się brankami. Wszystkim
groziła głodowa śmierć w czasie srogich zim. Tylko liczne potomstwo zapewniało
przetrwanie.
Z drugiej strony surowe warunki życia przyniosły Cymmerianom istotne
korzyści. Bezwzględna selekcja sprawiła, że stali się oni silniejsi i
odporniejsi niż większość innych ludów. Choroby były u nich niemal nieznane, a
ich zdolność odzyskiwania sił legendarna. Conan wyruszał teraz na polowanie,
podczas gdy człowiek z każdej innej nacji odniósłszy takie same rany od kilku
tygodni leżałby już w grobie. Siła i wytrzymałość Cymmerianów sprawiała, że ich
dzieci były szczególnie łakomym łupem dla łowców niewolników, a to z kolei
zmuszało ich ojców do dalszego doskonalenia wojowniczych umiejętności.
Nic podobnego jednak nie przychodziło do głowy wypatrującemu zwierzyny
Conanowi. Myślał o Naefie i o tym, że mógłby się u nią ożenić i zamieszkać w
tych stronach. Przyłączenie się wojownika do klanu żony nie było niczym
nadzwyczajnym, zwłaszcza w sytuacji, gdy był skłócony ze swoim własnym. Od lat
stosunki Conana ze starszyzną jego plemienia były bliskie przelewu krwi.
Wyruszając na poszukiwanie przygód w szerokim świecie nie odczuwał więc żadnych
wyrzutów sumienia. Jednak Halga i jego synowie odnosili się do niego jak ojciec
i bracia, zaś Naefa…
Nim Conan zdążył cokolwiek postanowić, natrafił na trop jelenia. Przepełniony
radością barbarzyńca rozpoczął pościg. Wielkość i głębokość śladów
rozszczepionych kopyt powiedziały mu, że zwierzę jest sporych rozmiarów, a kępka
włosia, która przyczepiła się do gałązki, że jeleń jest młody i zdrowy. Conan
wyobraził sobie powrót do gospodarstwa Halgi z martwym zwierzęciem przerzuconym
przez barki oraz pochwały, jakimi obsypią go Naefa i jej matka. Była to bardzo
przyjemna myśl, o wiele za przyjemna jak na młodzieńca, który marzył o
przemierzaniu całego świata i zdobyciu sławy, a może nawet potęgi.
Tropiącego jelenia Conana obserwowały czujne oczy. Krzepka lecz gibka postać
podążała za nim nieustępliwie. Mężczyzna, który go śledził, był Piktem —
przedstawicielem rasy tak starej, jak tutejsza puszcza. Niski, cichy jak cień, z
piekielnym błyskiem w ciemnych oczach posuwał się trop w trop za wysokim, młodym
Cymmerianinem. Młodzieniec nie zauważył, że jest obserwowany.
Tuż przed południem Conan wypatrzył jelenia. Wyborny tłusty okaz, nabierający
ochoczo wagi po zimowym niedostatku, pasł się na niewielkiej polanie. Conan
zaczął podchodzić go tak, jak nauczono go we wczesnym dzieciństwie: posuwał się
kilka kroków, gdy zwierzę ze spuszczonym łbem skubało trawę, i zamierał jak
posąg, gdy jeleń podnosił głowę, by rozejrzeć się wokół. Ślepia jelenia
dostrzegały prawie wyłącznie ruch, dlatego też nieruchomy myśliwy mógł ujść jego
uwagi, chociażby znajdował się w polu jego widzenia.
Podchodząc jelenia, Conan podziwiał jego lśniącą sierść, błyszczące oczy i
piękne rogi. Cymmerianin zatrzymał się, gdy uznał, że znajduje się we właściwej
odległości. Gdy tylko jeleń pochylił się po raz kolejny, odwiódł ramię i nie
zginając go, szybkim jak myśl ruchem cisnął włócznię. W ostatniej chwili przed
puszczeniem drzewca obrócił lekko nadgarstek, wprawiając je w ruch wirowy, co
zapewniło pociskowi prosty lot. Miotanie włóczni stanowiło najtrudniejszą z
bojowych umiejętności, lecz Conan niejednokrotnie dowiódł, że opanował ją do
mistrzostwa.
Większość ludzi celowałaby za łopatkę jelenia — w serce. Wówczas, nawet gdyby
nie trafili w nie, rana i tak byłaby śmiertelna, chociaż zwierzę musiałoby się
nacierpieć przed śmiercią. Conan postąpił inaczej. Wolał zabić od razu bądź nie
trafić w ogóle. Wybrał miejsce tuż za uchem jelenia, cel trudny nawet dla
doświadczonych bossońskich łuczników. Mało kto poważyłby się na próbę trafienia
weń włócznią.
Włócznia jednak uderzyła dokładnie tam, gdzie celował Conan. Przeszła między
kręgami i zwierzę padło jak rażone piorunem. Conan wyszarpnął nóż, podbiegł i
poderżnął jeleniowi gardło, lecz ten gest miłosierdzia nie był już potrzebny.
Potem zawiesił martwe zwierzę na drzewie i zaczął je oprawiać. Stwierdził, że
broń mu przeszkadza, więc zdjął pas i powiesił go na gałęzi koło siebie. Zdarł
do połowy skórę z jelenia, gdy szelest za plecami sprawił, że obrócił się z
nożem w dłoni.
Wsparty o pień mężczyzna był o stopę niższy od Conana, lecz równie szeroki w
barach i piersi. Miał tak samo czarne włosy, lecz różniły go ciemnobrązowe oczy
i śniada cera. Conan przeklął swoją głupotę, gdy zauważył, że mężczyzna trzyma w
ręce jego miecz, a włócznia znajduje się przy pniu za plecami tamtego. Miał do
czynienia z Piktem — odwiecznym wrogiem Cymmerianów.
— Ceną beztroski jest śmierć, Cymmerianinie — powiedział Pikt.
Conan poczuł, że z upokorzenia płoną mu uszy.
— Nie tak łatwo mnie zabić, Pikcie, chociaż masz miecz, a ja tylko nóż.
Uśmiech na twarzy Pikta zdeformował jego wojenny malunek.
— Mówisz śmiało, ale wiesz, że gdybym chciał cię zabić, byłoby już po tobie.
Tak szybko zapomniałeś moich lekcji?
Conan wrócił do oprawiania jelenia.
— Nie zapomniałem. Pierwsza lekcja, którą mi dałeś, to nigdy nie zostawiać
broni poza zasięgiem ramienia.
— Na pewno dumałeś o jakiejś kobiecie, ale to żadna wymówka. Kobietom nic po
trupach. Każdy inny Pikt zarżnąłby cię natychmiast.
Conan odpowiedział ponurym pomrukiem. Kilka miesięcy wcześniej uciekał przez
wzgórza Pustkowia Piktyjskiego przed następującą mu na pięty hordą Piktów z
klanu Czarnej Góry. Schronił się przed nimi w jaskini, która, jak się okazało,
była już zajęta przez niejakiego Tahatcha, Pikta z Szarej Doliny. Tahatch skrył
się w tej jaskini noc wcześniej, ścigany przez inną hordę z tego samego klanu.
Zmuszeni wbrew woli do dzielenia schronienia, Conan i Tahatch spędzili w jaskini
trzy dni i noce.
Kiedy w końcu opuścili kryjówkę, przez kilka tygodni krążyli po okolicznych
wzgórzach, polując i od czasu do czasu urządzając nocne napaści na wioski klanu
Czarnej Góry. Tahatch szukał przygód i zwycięstw, by dostąpić zaszczytu
przyjęcia do bractwa Szarego Wilka, najszacowniejszego z wojennych bractw
Piktów. Conan dowiódł, że wybornie potrafi radzić sobie w dziczy, jednak okazało
się, że jego umiejętności są żałośnie skromne w porównaniu z Piktem, od którego
wiele się nauczył.
Kilka tygodni wcześniej ścigani przez hordę, która ruszyła na polowanie na
dwóch nocnych napastników, musieli się rozdzielić. Conan ledwie uszedł z życiem
i sądził, że Tahatch nie żyje. Miał go jednak przed sobą, żywego i natartego
lśniącą warstwą niedźwiedziego sadła.
— Piękna sztuka — skomentował Tahatch rezultat polowania. Zrozumiawszy
aluzję, Conan włożył rękę w trzewia jelenia.
— Bierz. Nie dam rady udźwignąć wszystkiego.
Pikt przykucnął, uniósł oburącz wątrobę zwierzęcia i zaczął ją jeść na
surowo. Conan odwrócił wzrok. Gorliwie uczył się piktyjskiej sztuki wojennej i
myśliwskiej, ale nie uznawał ich kulinarnych nawyków.
— Jak udało ci się uciec? — zapytał Conan, ćwiartując upolowane zwierzę.
— Cały dzień kryłem się w bagnie, oddychając przez słomkę. To stara sztuczka
z dolin, ale klany ze wzgórz chyba o niej nie słyszały.
Pikt odgryzł kolejny kęs wątroby. Krew pociekła po wiszącym na jego piersi
naszyjniku z niedźwiedzich pazurów. Bransolety z kłów niedźwiedzia obejmowały
jego ramiona na bicepsach. Miał na sobie pyszną wilczą skórę, z łbem szczerzącym
kły na szczycie głowy. Tahatch był doskonałym myśliwym, a piktyjskim zwyczajem
było nie pozostawiać nikomu co do tego żadnych wątpliwości.
Kiedy Conan skończył ćwiartować jelenia, wrzucił tyle mięsa, ile mógł, w
skórę i dźwignął ją na barki. Stwierdził, że brzemię jest nieporęczne dla
człowieka dźwigającego już pas z bronią i włócznię.
Pikt wstał i beknął z zadowoleniem.
— Pomogę ci nieść — powiedział, po czym dodał: — Jeśli to nie za daleko. —
Bez widocznego wysiłku zarzucił na ramię ogromny połeć dziczyzny i nie zwracając
uwagi na krew ściekającą mu po skórze szerokimi pasmami zapytał: — Gdzie
mieszkasz?
— W cymmeriańskim domostwie niedaleko stąd. Będziemy na miejscu przed
zachodem słońca.
— Może ty — burknął Pikt — ale nie ja. Twoi ziomkowie zabiliby mnie, a mój
własny lud nigdy by nie zrozumiał, jak mogłem zaprzyjaźnić się z Cymmerianinem.
Nie, gdy tylko dotrzemy w pobliże twojego gospodarstwa, będziemy musieli się
rozstać.
Halga zorientował się, że coś jest nie w porządku, gdy tylko ujrzał synów
biegnących w stronę obejścia. Nigdzie nie było widać bydła, a jedynie wielkie
niebezpieczeństwo mogło zmusić chłopców do porzucenia dobytku. Halga dołączył do
synów przy bramie. Ostatni z nich zamknął ją spiesznie za sobą i zaparł wierzeje
belką.
— Bandyci — powiedział najstarszy syn urywanym głosem. — Chyba ze
trzydziestu.
— Piktowie? — spytał Halga.
— Nie — odparł młodzieniec, któremu było na imię Dermat. — Jakaś mieszana
wataha. Widziałem dwóch czy trzech Bossończyków, kilku Gunderlandczyków, ale nie
mam pojęcia, skąd pochodzi reszta.
— Łowcy niewolników — stwierdził Halga żałując, że nie ma z nimi Conana. W
tej chwili przydałby się im jeszcze jeden miecz. Czterech przeciwko trzydziestu
stanowiło marną proporcję, chociażby tą czwórką byli Cymmerianie. Szkoda było
jednak czasu na bezcelowe rozmyślania.
— Łowcy niewolników nie będą mieli ochoty na walkę do ostatniej kropli krwi —
powiedział najmłodszy z synów Halgi. — Zobaczycie, kiedy wyrżniemy paru z nich,
reszta ucieknie.
— Możliwe — stwierdził Halga. — Zawsze możemy mieć nadzieję, musimy być
jednak przygotowani na najgorsze. Gdyby do tego doszło… — powiódł surowym
wzrokiem po dwóch starszych synach — musicie być gotowi zająć się waszymi
kobietami. Ja zatroszczę się o waszą matkę i siostrę. — Był zadowolony, że
młodszymi dziećmi opiekowała się tego roku inna rodzina.
— Dobrze — odrzekł Dermat, powiódłszy palcem po ostrym jak brzytwa mieczu. —
Niech nie liczą na uciechy z moją kobietą.
Cymmerianie byli gwałtownym i dumnym ludem. Gardzili śmiercią, lecz
przerażała ich perspektywa niewolnictwa.
Podczas gdy najmłodszy syn poszedł po oszczepy, Halga i dwaj starsi synowie
powiadomili kobiety. Przyjęły wiadomość ze spokojem właściwym rasie, dla której
śmierć była czymś codziennym. Jedynie z hańbą nie można było się pogodzić.
— Jeśli mamy umrzeć, Conan nas pomści — stwierdziła ciemnooka Naefa.
— Tak — Halga pokiwał głową. — Nie chciałbym być łowcą niewolników, który
wejdzie w drogę temu młodemu człowiekowi.
Powiedział tak, by ją pocieszyć. Wiedział, że Conan skrzyknie grupę ziomków
do pościgu za łowcami niewolników, lecz ci ostatni zapewne szybko przekroczą
najbliższą granicę, zaś Cymmerianie niechętnie opuszczali swoją krainę.
Kiedy wrócił na dziedziniec, widać już było napastników. Naliczył
trzydziestu, tak jak powiedział mu syn. Popołudniowe słońce błyszczało na
hełmach i brzeszczotach włóczni. Wszedłszy na pomost przy palisadzie ujrzał, że
herszt łowców niewolników wysunął się do przodu. Był to wysoki mężczyzna w
złoconej zbroi o najciemniejszej karnacji, jaką dane było widzieć Haldze. Po
jego bokach jechało dwóch stalowookich Gunderlandczyków.
— Witaj, Cymmerianinie! — zawołał wódz. Zęby zabłysły na tle jego mahoniowego
oblicza. — Jestem Taharka, do niedawna oficer armii Keshanu. Wyprawiłem się z
towarzyszami na łowy. Szukamy dwunogiej zwierzyny.
— Wiem, czego szukasz, przybyszu — odkrzyknął Halga. — Znajdziecie tu tylko
śmierć i staniecie się pokarmem dla wilków. W naszym kraju nie grzebiemy łowców
niewolników.
— Dobrze by było, gdybyś się jednak zastanowił. Życie niewolnika to mimo
wszystko życie — odpowiedział śniady mężczyzna uśmiechając się wymuszenie.
Halga splunął.
— Są rzeczy ważniejsze niż życie.
— Niektórzy moi ludzie ostrzegali mnie, że wy, Cymmerianie, jesteście upartym
i nierozsądnym narodem — uśmiech zniknął z jego twarzy. Zastąpił go gniewny
grymas.
— Widocznie mało ci było tych ostrzeżeń — odrzekł Halga. — Inaczej ominąłbyś
to miejsce.
Jeden z Gunderlandczyków pochylił się w stronę Taharki i powiedział ściszonym
głosem:
— Nie ma co spierać się z tym dzikusem, wodzu. Wyrżniemy wszystkich
wojowników i kobiety, a na szczeniakach dobrze zarobimy. Musimy się jednak
pospieszyć, bo Cymmerianie prędzej wymordują swoje własne rodziny, niż
dopuszczą, by wpadły w niewolę.
— Dzikusy — zgodził się pogardliwie Taharka. — Nie mają pojęcia o
cywilizacji. To chyba oczywiste, że w zorganizowanym społeczeństwie muszą być
niewolnicy. Niektórzy nimi się rodzą, niektórzy stają się nimi w wyniku wojen, a
jeszcze innych sprzedają w niewolę głodujący rodzice. Wielu osiąga wysokie
urzędy i zaszczyty. Niewolnik by wznieść się nad innych ma jedynie większą drogę
do pokonania.
— Jako rzeczesz, panie — przytaknął Gunderlandczyk. — Na nic się jednak nie
zda mędrkowanie w obecności tych niepokornych barbarzyńców. Pozwól nam ich
wybić.
— Bardzo dobrze — rzekł Taharka. — Wyślij naszych obwiesiów, niech policzą
się z dorosłymi wojownikami. Sami nie walczcie, o ile nie okaże się to
konieczne. Zajmujemy się przecież interesami i żaden poeta nie będzie opiewał
naszych czynów.
Dwóch płowowłosych podwładnych odjechało, by spełnić jego polecenie. Taharka
uśmiechnął się do swoich myśli. Trafił do nędznej krainy ubogich gospodarstw i
wychudzonego bydła, jednak nawet w niej można było dostrzec handlowe możliwości.
Doprowadziła go tu kręta droga, na której wielokrotnie wymykał się z lochów i
spod stryczków. Po ucieczce przed turańską sprawiedliwością znalazł się w
bandyckiej melinie na wzgórzach w pobliżu Tanasulu. Tam zebrał bandę rozbójników
wymuszając na nich posłuch dzięki swej sile, twardości charakteru i
wykształceniu. Pierwsza wyprawa po niewolników do północnozachodniej Nemedii
dała im duży zysk. Taharka zdecydował, że z kolejną ruszy na południowozachodnie
rubieże Cymmerii, ponieważ dowiedział się, że niewiarygodnie wytrwałe i
wytrzymałe dzieci tego narodu uzyskują na targach niewolników najwyższe ceny.
Głód, choroby czy przepracowanie nie były w stanie ich zabić.
Wysoki Taharka był uderzająco przystojny, o czym dobrze wiedział. Nie był tak
ciemnoskóry jak Kushyci, a wysoki, garbaty nos i orle rysy twarzy świadczyły o
dużej domieszce stygijskiej krwi. Lubił pozować na arystokratę, chociaż w jego
żyłach nie płynęła szlachetna krew. Jego ojciec, potulny sklepikarz, ciułał
każdy grosz, by zapewnić synowi najlepsze wykształcenie. Edukaqa i wybitne
talenty sprawiły, że Taharka bez trudu został oficerem jazdy.
Na nieszczęście ani wykształcenie, ani talent nie były w stanie ukryć faktu,
że Taharka był całkowicie pozbawiony uczciwości, honoru i jakichkolwiek tego
rodzaju cech. Wyjątkowo bezczelna zdrada sprawiła, że musiał salwować się
ucieczką, by ocalić życie, ścigany przez byłych towarzyszy broni. Gdy tylko
opuścił granice rodzinnego kraju, odkrył swoje prawdziwe powołanie. Stał się
ściganym w wielu królestwach przestępcą.
Dla Halgi był jedynie jeszcze jednym zagranicznym bandytą, aczkolwiek o
niepospolicie ciemnej skórze. Kiedy ujrzał, że dwóch Gunderlandczyków odjeżdża
od swojego herszta, uświadomił sobie, że lada chwila zacznie się atak. Nie żywił
wielkich złudzeń co do wyniku walki, zamierzał jednak drogo sprzedać swoje
życie. On i jego synowie wydaliby się postronnemu obserwatorowi, nie znającemu
Cymmerianów, niemalże znudzeni. To spokojne zachowanie nie dawało jednak pojęcia
o nieludzkiej gwałtowności, jaka ogarniała ich z chwilą rozpoczęcia walki.
Napastnicy nawet nie starali się okrążyć palisady, z czego Halga był w
gruncie rzeczy zadowolony. Czterech wojowników — to było za mało, by bronić tak
niewielkiego fortu. Przemknęło mu przez głowę, że powinien był zbudować solidną
ziemiankę z rodzaju tych, w których żyli Gunderlandczycy i Bossończycy. Jednakże
mieszkanie pod ziemią, chociaż zapewniało dobrą ochronę, było zupełnie obce
cymmeriańskim obyczajom.
Pierwsi rozbójnicy, którzy dotarli pod palisadę, przykucnęli, następni zaś
zaczęli się wspinać po ich plecach. I wtedy czterech Cymmerianów wpadło w
bitewny szał. Pierwsza głowa, która wychynęła nad szczyt palisady, należała do
pirata Zingarańczyka. W jednej chwili przepołowił ją miecz Halgi.
Obok trzymającego w obu rękach włócznie najmłodszego syna Halgi pojawił się
Nemediańczyk z szerokim, zakrzywionym mieczem. W chwili gdy Nemediańczyk
Zgłoś jeśli naruszono regulamin