Offutt Andrew - Conan i czarownik.pdf

(181 KB) Pobierz
409500750 UNPDF
ANDREW J OFFUTT
CONAN I CZAROWNIK
PRZEŁOŻYŁ IZYDOR DUDA
TYTUŁ ORYGINAŁU CONAN AND THE SORCERER
I
SPISKOWCY
Pochodnie płonęły rzucając migotliwe światła na hulaków w maul, gdzie złodzieje
z całego
Wschodu odbywali swój conocny karnawał. W innych dzielnicach zamoryjskiego
Arenjun
drgały delikatne płomyki lamp wypełnionych perfumowanym olejem i słychać było
dźwięk
subtelnej muzyki. W maul panował hałas i nie było tu wykwintnej konwersacji.
W bogatej części Arenjun — Miasta Złodziei ludzie rozmawiali ciszej, a uliczki
były
czyste i bezpieczniejsze. Złote światła oliwnych lamp zapalały ognie w
klejnotach na palcach
chłodnookich arystokratów o dumnie uniesionych głowach, wzbudzały łagodny
odblask na
perłach ponaszywanych na tuniki obłudnych kupców, pieściły owinięty sznurem
roziskrzonych szmaragdów gruby kark podstarzałej żony dostojnika oraz płonęły
krwawym
blaskiem na rubinach, granatach i karneolach, zdobiących ciało jej szyderczo
uśmiechniętej
córki. Szmer drogiego jedwabiu towarzyszył poruszeniom tłustych ciał.
W pospolitych, błotnistych norach złodziejskiego maul szalała hałastra.
Byli tu donosiciele o chytrych twarzach, przymilnie uśmiechnięci porywacze
dzieci,
złodziejaszki o zręcznych palcach oraz zawsze czujni i niespokojni najemni
mordercy.
Zuchwali zbóje stąpali dumnie z kupionymi na tę noc nierządnicami u boku.
Niedomyte ciała
i potargane, szorstkie włosy tych kobiet pokrywały błękitne, pasiaste agaty,
kiepsko
oszlifowane kawałki różowego kwarcu, a także płytki błyszczącej miki i kawałki
kolorowego
szkła. Piersiasta Nemedianka, zaspokajająca żądze kilkunastu wygolonych
najemników z
Koth, miała na palcu pierścień z okruchem zielonego awanturynu. Kryształ ów
pochodził być
może z pradawnej Atlantydy, gdzie, jak mówiono, klejnoty te ustawione na
sześciokątnych
kolumnach dawały moc tamtejszym kapłanom.
Lecz nie dawały jej tutaj, bowiem w maul — dzielnicy złodziei, źródłem mocy były
tylko
miecze i noże w silnych, szybkich i pewnych rękach.
Ktoś jęczał w głębi mrocznego zaułka, jednak przechodnie nie zważali na to.
Dopiero
dzienne światło pokaże czy był to jęk umierającego, czy pułapka na litościwego
durnia.
Jeden z mieszkańców tej dzielnicy szczurzych nor, błotnistych ulic i domów o
dziurawych
murach, opuścił ją dziś w nocy wymawiając się od hulanek, na które go
zapraszano. W
ostatnim czasie powiodły mu się trzy kolejne wypady i teraz stać go było, by się
zabawić w
śródmieściu.
Kolczyki z rubinami i kamieniami księżycowymi, ściągnięte z taboretu obok łoża
śpiącej
właścicielki, wystarczyły na zakup dobrego sztyletu, długiego na półtorej stopy
z pochwą
wysadzaną granatami, i spłacenie długów w dwu knajpach, położonych w głębi maul.
Potem,
gdy małżonka członka Rady Miejskiej tarzała się w alkowie ze swym młodym
kochankiem,
nie dalej jak dziesięć kroków od niej przez okno uleciał jej piękny, perłami
wyszywany
płaszcz oraz puchar z litego złota. Wyniósł je potężnie zbudowany młodzieniec o
kocich
ruchach odziany w jedwabną tunikę, której błękit harmonizował z niebieskimi
oczami
złodzieja, a kontrastował z jego czarną grzywą.
Najzyskowniejsze było trzecie zlecenie, związane na dodatek z dokonaniem dobrego
czynu. Za skradzenie pary pochopnie podarowanych, szmaragdowych spinek oraz
kilku
nierozważnych listów, po zwróceniu ich dawcy czarnowłosy młodzieniec otrzymał
trzy sztuki
złota i siedemnaście srebrnych monet. Początkowo proponowano mu dwie i dziesięć,
podczas
gdy on domagał się pięciu i dwudziestu pięciu, ale dogadali się po kupiecku, to
znaczy każdy
z nich ustąpił o połowę. Dwa ostatnie zadania pozwoliły młodzieńcowi kupić sobie
noc poza
maul; a okazja ta, jak miał nadzieję, mogła stać się początkiem korzystniejszego
przedsięwzięcia. Okryty przetykanym srebrem płaszczem i odziany w jedwabną
tunikę,
wybrał się zatem do śródmieścia.
Teraz płaszcz ten leżał złożony na stołku, zaś błękitnooki młodzieniec siedział
na nim
beztrosko i częstował winem młodą, ładną dziewczynę. Powaga, z jaką napełniał
jej kielich
świadczyła, iż nie ma on zbyt wielkiego doświadczenia w tym względzie.
Dziewczyna miała
tylko dziewiętnaście lat, a mimo to była starsza od niego, co dawało się
dostrzec pomimo jego
olbrzymich kształtów. To, iż młodzieniec nosił miecz, wzbudziło ciekawość
kobiety, więc
zapytała go czym się trudni.
— Jestem przybocznym żołnierzem ze świty pewnego szlachcica — wyjaśnił
niebieskooki.
— Mój pan wkrótce wyjeżdża, a ja będę pełnił przy nim straż.
Nikt nie spoglądał na niego nieprzychylnie, choć tutaj, do oberży „Shadiz”,
przychodzili
tylko bogaci i dobrze urodzeni.
— Zapewne tam w Symrii wyrastacie na potężnych mężczyzn — stwierdziła młoda
kobieta.
— W Cymmerii — poprawił ją.
Pochylił się ku jej ślicznej twarzy, a kiedy poruszył głową jego błękitne oczy
zabłysły jak
szafiry.
— Dawno temu — powiedział — kiedy miałem piętnaście lat i tylko sześć stóp
wzrostu, a
ważyłem dwadzieścia funtów mniej niż dwie setki, razem z hordą zamroczonych
krwią
współplemieńców zmietliśmy w nicość aquiloński garnizon w Venarium. Żaden
Aquilończyk
nie uszedł naszym mieczom i pochodniom!
Och, „dawno temu” — pomyślała z ironią — przecież on nie ma jeszcze osiemnastu
lat.
Słuchając tego czuję się jakbym miała osiemdziesiąt!
Znała mężczyzn, więc spoglądała na Cymmerianina chłodno, świadoma jego męskich
pragnień. Ona została kobietą mając lat czternaście, a gdy miała szesnaście,
zabrał ją z ulicy
pewien gruby kupiec, który skończył wtedy czterdzieści osiem lat. Teraz, w tej
karczmie,
zajmowała się wyciąganiem pieniędzy od gości. Słuchając Conana zabawiała się
swymi
ufarbowanymi na brązowo włosami. Jakby niechcący, zsunęła odrobinę pozłacany,
miedziany
napierśnik tak, aby młodzieniec nie mógł przestać myśleć o tym, co kryło się pod
metalem…
— Przedramię ma grube jak moje udo — myślała dalej, lecz już z podziwem — same
muskuły…
Instynkt uliczny mówił jej, że ten z pozoru naiwny, niedoświadczony młodzik jest
z całą
pewnością kłamcą i złodziejem. Jak bowiem inaczej w Mieście Złodziei
cudzoziemiec z tak
barbarzyńskim akcentem mógł zdobyć srebro, które pokazał właścicielowi oberży?
No cóż… uznała, że dopóki nie przyjdzie Kagul, ten młokos z północy dostarczy
jej
dobrego wina i rozrywki. Kiliya zastanawiała się gorączkowo nad sposobem
wyciągnięcia od
chłopca jego pieniędzy, choć w jej duszy budziły się z wolna całkiem odmienne
pragnienia…
— Piętnaście? Och, Conanie! Nie jestem pewna czy mówisz poważnie, czy też
starasz się
zawrócić w głowie biednej dziewczynie swymi niesamowitymi opowieściami!
Spoglądając na nią mrugnął lekko i nawet stary, wiekowy oszust nie mógłby nie
zaufać
jego niewinnym, błękitnym oczom.
— Ja nie kłamię, Kiliya.
— Tak? — teraz ona mrugnęła lekko przyglądając się jego jasnej skórze,
odziedziczonej
po hyboriańskich przodkach. — Nigdy?
— Prawie nigdy — stwierdził i roześmiali się oboje. Przysunął się bliżej niej, a
pod stołem
jego promieniująca żarem dłoń nakryła jej udo.
— Co robisz, Conanie? — szepnęła. — Czy nie uważasz, że powinniśmy dostać więcej
wina? Ktoś osuszył mój kubek zupełnie do dna! — pokazała mu puste naczynie.
Nie odrywając od niej oczu, uniósł ramię i skinął na karczmarza. Gest ten
przyciągnął
również uwagę mężczyzny o szczurzej twarzy, siedzącego nieco dalej z trzema
kobietami, a
jedną z nich tak szkaradną, że musiała być bez wątpienia jego żoną.
— Podaj nam wina, lecz dobrego, a nie tych ghazańskich soków winogronowych! —
zawołał głośno Cymmerianin i dodał ciszej: — Jestem strażnikiem przybocznym
bogatego
pana. A on, jak możesz zauważyć, naprawdę jest bogaty.
— O, tak. Ale… czy potrafisz naprawdę użyć swego miecza, z tym starożytnie
wyglądającym uchwytem?
— Rękojeścią — poprawił ją po raz drugi i przesunął lewą rękę w kierunku biodra,
by
dotknąć długiego na trzy stopy ostrza w pochwie z wytartej skóry. — Potrafię go
użyć, Kiliya
— rzekł — i używałem. Jego ostrze było nie raz tak czerwone, jak te granaty na
twojej szyi.
— Rubiny — teraz ona go poprawiła.
Conan uśmiechnął się tylko. Był to drwiący uśmiech, gdyż to były granaty, a on
chciał, by
ona wiedziała, że on o tym wie. Kiliya nie przejęła się tym i pozostawiła udo
pod jego ręką.
— Conan…
— Tak.
— Każdej nocy zagląda tutaj oddział straży miejskiej — powiedziała przypatrując
mu się
badawczo — myślę, że nie będzie nas tutaj, gdy oni przybędą, czyż nie?
Jego twarz przybrała znów wyraz słodkiej niewinności, zaś dłoń pogłaskała
uspokajająco
jej kolano.
— Dlaczego nie? Czyż nie jesteśmy uczciwymi mieszkańcami Arenjun?
— Jedno z nas — powiedziała tajemniczo Kiliya — nie jest.
On, udając zdumienie, pochylił się ku niej.
— Kiliya! Jaki to kryjesz groźny sekret? Zapewne nie masz nic wspólnego ze
zrujnowaniem i okradzeniem Wieży Słonia, o czym wszyscy ostatnio mówią?
— Myślę, że mym jedynym sekretem jest to, że popijam wino i że moje udo pieści
błękitnooki Symrianin… złodziej.
— Cymmerianin — poprawił spokojnie, po czym dodał: — Ja? Złodziej? Tutaj? Ho,
ho,
moja miła! Złodzieje ukrywają się w maul.
— Sądzę, że może kilku… — zaczęła.
— Kiliya! Co u licha robi moja dziewczyna, siedząc przy stole z tym pętakiem?
Hej,
młokosie! Gdzie jest twoja druga ręka?
Nie cofając ręki, o którą pytano, Conan drgnął i odwrócił się, spoglądając na
mówiącego.
Przyglądali się sobie w milczeniu i w ciszy, która zapadła gdy do oberży weszło
pięciu ludzi
ze straży miejskiej. Ich przywódca patrzył zimno na Cymmerianina.
Conan nie odezwał się. Jedynie obrzucił wzrokiem pancerz podoficera, ozdobioną
głową
smoka rękojeść miecza oraz hełm, spod którego wyglądała twarz z długim nosem i
czarnymi
wąsami. Cymmerianin uświadomił sobie powoli, że nie jest w maul, lecz w oberży
„Shadiz”,
w śródmieściu, w towarzystwie udającej słodką idiotkę kurtyzany i piątki
uzbrojonych po
zęby żołnierzy. Conan nie poruszył się, gdy jeden z nich zaczął iść ku niemu.
Wszyscy obecni
z zapartym tchem wpatrywali się w Zamorańskiego sierżanta straży, sunącego
pomiędzy
stołami i ławami, lub utkwili wzrok w potężnym młodzieńcu, do którego żołnierz
się zbliżał.
Kiliya chciała cofnąć nogę, lecz ręka Cymmerianina spokojnie powędrowała za jej
udem.
Bogiem Conana był Crom i tylko Cymmerianie wiedzieli, że ulubioną córką Croma
jest
Nieustępliwość.
Wysoki i chudy sierżant, naznaczony ostrzem na jednym policzku, stanął nad
młodzieńcem
w błękitnej tunice.
— Nie chciałem wrzeszczeć do ciebie przez salę, żołnierzu — powiedział spokojnie
Conan
— tak już mnie wychowano… Młokosem nie jestem i wszyscy troje wiemy, gdzie jest
moja
ręka. Spytałbym cię, czy przyłączysz się do nas z dzbanem wina, gdyby nie to, że
właśnie
zakończyliśmy rozmowę i wychodzimy.
— Odejdziesz samotnie, razem ze swoim barbarzyńskim akcentem i to szybko! A
jeśli
chcesz odejść z obydwiema rękami, to połóż je na stole.
Nie będąc dzieckiem obłudnej cywilizacji Cymmerianin nie przejmował się
udawaniem
przestraszonego. W jego oczach zabłysły nagle błękitne ognie przywodzące na myśl
płonący
lód.
— Nie złamałem prawa, strażniku. Nie zostałeś najęty przez miasto, by zakłócać
spokój
uczciwym mieszczanom.
— Teraz, przyjacielu, nie jestem strażnikiem. Właśnie zdałem służbę. W tej
chwili jestem
mężczyzną stojącym nad pętakiem, którego łapa spoczywa na nodze mojej kobiety.
Nic nie przerwało ciszy panującej w „Shadiz”. Kupcy i szlachcice siedzieli
nieruchomo z
wytrzeszczonymi ze zdumienia oczami. Na podobne awantury nie było miejsca w tak
porządnej oberży jak „Shadiz”. Koryncki kupiec wzrokiem zmierzył odległość do
drzwi
wyjściowych. Na progu stali czterej strażnicy wpatrzeni w swego dowódcę.
— Conan…
Na głos Kiliyi, Conan odwrócił się do niej mówiąc:
— Powiedz temu nieznośnemu pyskaczowi, że… Przerwał czując dłoń mężczyzny na
ramieniu. Po ułożeniu kciuka Conan zorientował się, że jest to lewa ręka. Odgadł
również, co
robi prawa. Za chwilę usłyszał szelest metalu ślizgającego się po skórze. Tamten
wyciągał
miecz!
Conan puścił udo Kiliyi i błyskawicznie obrócił się na stołku. Płaszcz, na
którym siedział,
ułatwił mu ten manewr. Równocześnie prawa noga Cymmerianina pomknęła w górę i w
bok.
Obuta stopa trafiła w nagolennik strażnika. W uderzeniu tym było znacznie więcej
siły, niż
Zamoranin mógł się spodziewać, i trochę więcej niż mógł wytrzymać.
— Ach! — zdołał tylko westchnąć i runął na podłogę.
Zaszurały stołki i rozległy się piski kobiet. Stół zatrzeszczał i podskoczył na
kozłach, gdy
kolano Cymmerianina musnęło od spodu blat. Ktoś wymruczał święte imię Mitry.
Tymczasem Conan dokończył obrót na pośladkach i teraz z kolei jego lewa stopa
trafiła w
biodro obalonego strażnika. Ten stęknął głucho.
— Kagul! — wrzasnęła Kiliya zrywając się z miejsca. — Ty barbarzyński głupcze!
Zraniłeś Kagula!
Przyklękła pośpiesznie obok powalonego sierżanta, który nie do końca wyciągnął
miecz i
upadając na prawy bok skaleczył sobie biodro o własne ostrze. Conan przymrużył
oczy i
wpatrzył się chełpliwie w młodą kobietę. Powoli sięgnął po kubek i upił łyk
wina. Wtem
spojrzenie klęczącej dziewczyny pomknęło w górę, gdzieś za niego. Conan
instynktownie
rzucił się w bok. Dzięki temu miecz w dłoni jednego z ludzi Kagula odrąbał róg
stołu zamiast
ramię Cymmerianina. Naokoło podniosły się gniewne głosy i zaszurały stołki.
Zadano cios w
oberży „Shadiz”! W ogólnej wrzawie słychać było też okrzyki podziwu. Gdyby nie
niewiarygodna, lamparcia szybkość młodego barbarzyńcy, na podłodze leżałaby
teraz jego
odcięta ręka.
Zdumiony strażnik schwycił mocno za rękojeść, próbując uwolnić ostrze, które
utknęło w
dębowej poprzeczce pod blatem stołu. Żołnierz sądził, że jego niedoszła ofiara
zdrętwiała ze
strachu. Był w błędzie.
Potężna pięść pomknęła niczym kowalski młot. Uderzenie złamało przedramię
Zamoranina, który zawył z bólu i zemdlał zanim padł na podłogę.
— Brać go! — zawołał inny z ludzi Kagula. Załomotały przewracane stoły i ławy,
gdy
goście pojęli powagę sytuacji i zaczęli robić wszystko, by znaleźć się
gdziekolwiek indziej.
Koryntiański kupiec opuścił karczmę z taką szybkością, że prostytutka, z którą
siedział, ledwo
mogła za nim nadążyć. Tylko jeden mężczyzna we wschodnich szatach pozostał na
miejscu
przyglądając się z ciekawością.
— Przeklęty barbarzyńca — parsknął jakiś stary szlachcic. — Brać go!
Zgłoś jeśli naruszono regulamin