Arundhati Roy
Bóg rzeczy małych
Z angielskiego przełożył Tomasz Bieroń Świat Książki
Tytuł oryginału
THE GOD OF SMALL THINGS
Ilustracja na obwolucie
Joanna Zimowska-Kwak
Redakcja techniczna
Alicja Jabłońska-Chadreń
Copyright O 1997 by Aramdhati Roy
O Copyright for the Polish book-club edition by Bertelsmann Media Sp. z o.o., Warszawa 2000
O Copyright for the Polish translation by Zysk i S-ka Wydawnictwo s.c. Poznań Bertelsmann Media Sp. z o.o.
Klub Świat Książki
Warszawa 2000
Podziękowania
Pradipowi Krishenowi, mojemu najbardziej wymagającemu krytykowi, mojemu najbliższemu przyjacielowi, mojej miłości. Bez ciebie książka ta nie byłaby tą książką.
Pii i Mathvie za to, że należą do mnie.
Aradhanie, Arjunie, Bete, Chandu, Carlowi, Golakowi, Indu, Joannie, Naheedowi, Philipowi, Sanju, Veenie i Vivece za to, że pomagali mi przez te lata, których potrzebowałam, aby napisać tę książkę.
Pankajowi Mishrze za wyekspediowanie jej w świat.
Alokowi Rai i Shomitowi Mitterowi za to, że byli czytelnikami, o jakich marzy każdy pisarz.
Davidowi Godwinowi, latającemu agentowi, przewodnikowi i przyjacielowi. Za tę podróż do Indii, na którą się bez namysłu zdecydował. Za sprawienie, że rozstąpiły się wody. Neelu, Sushmie i Krishanowi za to, że podtrzymywali mnie na duchu i dbali o stan moich ścięgien.
Na koniec z całego serca dziękuję Dadi i Dadzie. Za ich miłość i wsparcie.
Spis treści
1. Marynaty i Przetwory”Paradise”
2. Ćma Pappaćiego
3. Wielki człowiek Laltain, mały człowiek
Mombatti
4. Abhilash Talkies
5. Kraina wybrana przez Boga
6. Kangury w Koczinie
7. Zeszyty mądrości
8. Witaj w domu, Sophie Mol
9. Pani Pillej, pani Eapen, pani Radźagopalan 10. Rzeka w łódce
11. Bóg rzeczy małych
12. Koću Thomban
13. Pesymista i optymista
14. Praca jest walką
15. Przeprawa
16. Kilka godzin później
17. Dworzec w Koczinie
18. Dom Historii
19. Uratować Ammu
20. Pocztowy do Madrasu
21. Cena życia
Arundhati Roy (ur. 1959),
z wykształcenia architekt, pisząca po angielsku Hinduska z New Delhi swoim debiutem powieściowym
Bóg rzeczy małych zaskoczyła krytyków i czytelników na całym świecie. Pierwszy nakład powieści został sprzedany w ciągu pięciu dni od dnia publikacji. Potem dziewięciu wydawców brytyjskich stoczyło prawdziwą batalię finansową o prawo do jej wydania. Dzisiaj zaliczki z wielu krajów - powieść została przełożona na siedemnaście języków - przekroczyły milion dolarów, co w wypadku powieści o ambicjach literackich jest zawrotną sumą. Z dnia na dzień nie znana nikomu autorka seriali telewizyjnych stała się nie tylko prawdziwą gwiazdą literacką, spadkobierczynią talentu Salmana Rushdiego, Vladimira Nabokova, Williama Faulknera, ale także pierwszą indyjską kobietą, która zdobyła jakże prestiżową nagrodę Bookera. Bohaterami tej pięknej powieści są trzy osoby: bliźnięta, chłopiec i dziewczynka, oraz ich matka. Dzieci żyją w barwnym, dziwnym i zabawnym kokonie ochronnym, tworzonym przez ich własny głęboki i tajemny związek, bliskość matki i bezpieczeństwo miejscadomu i miasteczka na południu Indii, w Kerali. Matka dzieci żyje jednak obok nich - mimo miłości, jaką darzą się wszyscy trojesamotna i niespełniona. Jest rozwiedziona, co w małej mieścinie na południu Indii oznacza, że może uznać swój los za przypieczętowany. Przyjacielem dzieci i ukochanym matki zostaje mężczyzna, pochodzący z grupy uznanej za niegodną kontaktu. Ta miłość nie ma perspektyw. Dlatego patronuje jej Bóg Rzeczy Małychdrobnych, kruchych, ulotnych, nietrwałych, w których jednak skupia się cała nasza istota, bo to one określają nasze życie, jego jednostkowy wymiar.
Książka Arundhati Roy powstała z gniewu wobec okrucieństwa i obłudy oraz z zachwytu wobec tego, co zawsze świeże i nowe, choć odwieczne. Jest to utwór nowatorski i tradycyjny, bogaty i czysty, dramatyczny, ale pełen liryzmu i humoru, z ogromną inwencją narracyjną i językową. Dzięki horyzontom intelektualnym autorki, skali emocji i prawdziwie giętkiemu językowi życie bohaterów w bardzo wielu punktach styka się z naszym.
Nie tyle czyta się tę książkę, ile się w niej przebywa.
Dla Mary Roy. przy której dorastałam. Która nauczyła mnie mówić”przepraszam”, gdy chciałam jej publicznie wejść w słowo. Która kochała mnie na tyle mocno, że pozwoliła mi odejść od siebie.
Dla LKC, która, podobnie jak ja, przetrwała.
Już nigdy żadna historia nie będzie opowiedziana tak, jakby była jedyną.
Maj w Ajemenem to miesiąc gorący, melancholijny. Dni są długie i wilgotne. Rzeka wysycha, a na nieruchomych, pylistozielonych drzewach czarne wrony raczą się jasnymi owocami mango. Czerwone banany dojrzewają. Owoce chlebowców pękają. Rozwiązłe muszki bzyczą bezmyślnie w powietrzu nasiąkniętym zapachem owoców. Potem, oszołomione otępiającym słońcem, tłuką głowami w czyste szyby okienne i umierają.
Noce są przejrzyste, lecz nasycone lenistwem i ciężkie od oczekiwania.
Jednak z początkiem czerwca nadciąga południowo-za chodni monsun, a z nim przychodzą trzy miesiące wiatru i deszczu z krótkimi okresami ostrego, migotliwego słońca, w którym bawią się zachwycone dzieci i chcą je jak najdłużej zatrzymać. Krajobraz staje się bezwstydnie zielony. Zacierają się granice, gdy płoty z tapioki zapuszczają korzenie i zakwitają. Ceglane mury pokrywa mechata zieleń. Pędy pieprzu śmigają do góry po słupach elektrycznych. Dzikie bluszcze przepełzają przez nasypy z laterytu i przeskakują przez zalane drogi. Pomiędzy bazarami kursują łodzie. W kałużach, które wypełniają dziury w drogach, pływają małe rybki.
Padało, kiedy Rahel wróciła do Ajemenem. Ukośne srebrne sznury wbijały się w sypką ziemię, rozorywując ją jak kule karabinu maszynowego. Stary dom na wzgórzu wciąż miał stromy, dwuspadowy dach jak naciśnięty na uszy kapelusz. Ściany, tu i ówdzie powleczone mchem, rozmiękły i powybrzuszały się od wilgoci, która podchodziła od dołu. Dziki, zarośnięty ogród pełen był szeptów i ruchliwych małych stworzeń. Pośród chaszczy szczur ocierał się jak wąż o lśniący kamień. Pełne nadziei żółte żaby żeglowały w błotnistym stawie w poszukiwaniu partnerów. Skąpana w wodzie mangusta przesmyrgnęła przez okryty liśćmi podjazd.
Dom wyglądał na opuszczony. Drzwi i okna były pozamykane. Na werandzie z przodu nie stały krzesła ani stoły. Lecz na zewnątrz wciąż parkował błękitny plymouth z chromowanymi statecznikami, a w domu wciąż mieszkała Baby Koćamma. Była ciotką Rahel, a ściślej, młodszą siostrą jej babci. W rzeczywistości nazywała się Nawomi, Nawomi Ipe, lecz wszyscy mówili na nią Baby. Przydomek Baby Koćamma zyskała sobie, kiedy była już wystarczająco dorosła, aby zostać ciotką. Rahel nie przyjechała jednak do niej. Ani ona, ani ciotka nie robiły sobie w tej kwestii żadnych złudzeń. Rahel przyjechała do swego starszego brata Esthy. Byli bliźniętami dwujajowymi. Z ciąży mnogiej, jak to nazywają lekarze. Urodzili się z dwóch osobnych, lecz jednocześnie zapłodnionych jajeczek. Estha - Esthappen - był starszy o osiemnaście minut.
Nigdy nie byli do siebie zbyt podobni. Jeszcze w dzieciństwie, kiedy Estha i Rahel mieli chude, dziecięce ciałka, robaki i twarze pyzate jak późny Elvis, nie słyszało się zwyczajowego:”Które jest które?”, ze strony wiecznie uśmiechniętych krewnych czy biskupów Kościoła syryjskiego, którzy często odwiedzali Ayemenem House, licząc na datki.
Gorzej odróżnialni byli w głębszych, bardziej utajonych sferach.
W tych wczesnych, amorficznych latach, kiedy dopiero zaczęła się pamięć, kiedy życie składało się z samych Początków i wszystko było Na Zawsze, Esthappen i Rahel myśleli o sobie razem jako”Ja”, a osobno, indywidualnie, jako”My”. Jakby stanowili rzadką odmianę bliźniaków syjamskich, fizycznie odrębnych, lecz zrośniętych duszami.
Teraz, wiele lat później, Rahel nawiedza wspomnienie o tym, jak obudziła się pewnej nocy, chichocząc z komicznego snu Esthy.
Ma również inne wspomnienia, które formalnie nie dla niej były przeznaczone.
Pamięta na przykład (choć jej tam nie było), co Pomarańczowo-Cytrynowy Mężczyzna powiedział do Esthy w kinie Abhilash Talkies. Pamięta również smak kanapek z pomidorami, które Estha jadł w pociągu pocztowym do Madrasu.
A to tylko małe rzeczy.
W każdym razie teraz Rahel myśli o sobie i swym bracie„Oni”, ponieważ osobno nie są już tym, czym byli albo czym sądzili, że będą.
Już nigdy.
Ich żywoty mają teraz swój rozmiar i kształt, inny u Esthy, inny u Rahel.
Obrysy, granice, kontury i kresy pojawiły się jak drużyna skrzatów na ich osobnych horyzontach. Niskie stworzenia o długich cieniach, które pełniły straż na zamglonym pograniczu. Delikatne półksiężyce narosły im pod oczami, mieli teraz tyle lat co Ammu, kiedy umarła. Trzydzieści jeden. Jeszcze nie starzy.
Już nie młodzi.
W wieku umieralnym.
Niewiele brakowało, a Estha i Rahel urodziliby się w autobusie. Samochód, w którym Baba, ich ojciec, wiózł Ammu, ich matkę, do szpitala w Shillong na poród, zepsuł się na krętej drodze przejeżdżającej przez plantację herbaty w Asamie. Zostawili samochód i zatrzymali zatłoczony autobus komunikacji publicznej. Z charakterystycznym współczuciem nędzarzy dla ludzi stosunkowo zamożnych, a może dlatego, że ciąża Ammu była gigantyczna, siedzący pasażerowie ustąpili parze miejsca i przez resztę podróży ojciec Esthy i Rahel musiał przytrzymywać brzuch matki (a przy okazji ich samych), żeby się nie kolebał. Potem się rozwiedli i Ammu wróciła do Kerali.
Estha twierdził, że gdyby urodzili się w autobusie, mieliby dożywotnie prawo do darmowych przejazdów autobusami.
Nie wiadomo, skąd to wiedział, lecz przez wiele lat bliźnięta miały do rodziców trochę żalu, że ich tego prawa pozbawili. Byli również przekonani, że gdyby zostali przejechani przez samochód na pasach dla pieszych, rząd zapłaciłby za ich pogrzeb. W ich wyobrażeniu po to były właśnie pasy dla pieszych. Darmowy pogrzeb. Rzecz jasna, w Ajemenem nie było pasów dla pieszych, a więc i perspektywy darmowego pogrzebu, nie było ich zresztą również w Kottajam, najbliższym mieście, lecz widzieli pasy z okna samochodu, kiedy jechali do Koczinu, oddalonego o dwie godziny drogi.
Rząd nie zapłacił za pogrzeb Sophie Mol, ponieważ nie została przejechana na pasach dla pieszych. Pogrzeb odbył się w Ajemenem, w starym kościele, który został na nowo pomalowany. Była kuzynką Esthy i Rahel, córką wujka Chacka. Przyjechała z wizytą z Anglii. Estha i Rahel mieli siedem lat, kiedy zmarła. Sophie Mol miała lat prawie dziewięć. Zrobiono dla niej specjalną, mniejszą trumnę.
Wyściełaną satyną.
Z błyszczącym mosiężnym uchwytem.
Leżała w trumience ubrana w rozszerzane u dołu spodnie z krempliny, z włosami związanymi wstążką i elegancką torebką Made in England, którą bardzo lubiła. Twarz miała bladą i pomarszczoną, jak kciuk praczki od zbyt długiego przebywania w wodzie. Wierni zebrali się wokół trumienki i żółty kościół napęczniał jak gardło dźwiękiem smutnych śpiewów. Księża z kręconymi brodami kołysali kadzielnicami na łańcuchach i nie uśmiechali się do dzieci, tak jak to zawsze robili podczas niedzielnych mszy.
Długie świece na ołtarzu były pokrzywione. Krótkie nie. Staruszka, która udawała daleką krewną rodziny (nikt jej nie znał) i często pojawiała się w pobliżu zwłok na pogrze bach (nałogowa”grzebaczka”? utajona nekrofilka`.’), nasączyła wacik wodą kolońską i z pobożną, choć trochę wyzywającą miną wtarła ją w czoło Sophie Mol. Sophie Mol pachniała wodą kolońską i trumiennym drewnem.
Margaret Koćamma, angielska matka Sophie Mol, nie pozwoliła Chackowi, biologicznemu ojcu Sophie Mol, objąć się pocieszająco ramieniem.
Rodzina stała zbita w gromadkę. Margaret Koćamma, Chacko, Baby Koćamma, a obok Baby Koćammy jej szwagierka Mammaći - babcia Esthy i Rahel [jak również Sophie Mol). Mammaći była prawie ślepa i wychodząc z domu, zawsze zakładała ciemne okulary. Wypływały spod nich łzy i drgały na podbródku jak krople deszczu na krawędzi dachu. W spranobiałym sari wyglądała na skurczoną w sobie i schorowaną. Chacko był jedynym synem Mammaći. Własny smutek jakoś znosiła. Od jego smutku pękało jej serce. Ammu, Escie i Rahel pozwolono wziąć udział w pogrze bie, lecz musieli stać osobno, nie z resztą rodziny. Nikt na nich nie patrzył.
W kościele było tak gorąco, że białe płatki aralii marszczyły się i więdły. W jednym z kwiatów w trumnie zdechła pszczoła. Ammu drżały ręce, a wraz z nimi śpiewnik kościelny. Skórę miała zimną. Estha stał blisko niej, śnięty, bolące oczy migotały mu jak szkło, rozpalonym policzkiem dotykał nagiej skóry drżącej ręki Ammu, w której trzymała śpiewnik.
, Z kolei Rahel była rozbudzona, zapiekle czujna i zmęczona walką z Prawdziwym Życiem.
Zauważyła, że Sophie Mol przebudziła się na pogrzeb. Zwróciła jej uwagę na Dwie Rzeczy. Rzeczą Pierwszą była świeżo odmalowana wysoka kopuła żółtego kościoła, na którą Rahel nigdy wcześniej nie patrzyła od wewnątrz. Pomalowana była na niebiesko, udając niebo na którym przesuwały się chmury i maleńkie bzyczące odrzutowce rozsnuwające za sobą siatkę białych smug. To prawda (trzeba to powiedzieć), że łatwiej było zauważyć te rzeczy, leżąc w trumnie, niż stojąc w ławkach między biodrami smutnych dorosłych i ich śpiewnikami.
Rahel pomyślała o człowieku, któremu chciało się wspiąć pod kopułę razem z farbami - biała do chmur, niebieska do nieba, srebrna do odrzutowców - z pędzlami i rozpuszczalnikiem. Wyobraziła go sobie tam w górze, podobnego do Weluthy, nagiego i lśniącego, siedzącego na desce, zwisającego na linie z rusztowania pod wysoką kopułą kościoła, malującego srebrne odrzutowce na niebieskim kościelnym niebie.
Pomyślała, co by się stało, gdyby lina pękła. Wyobraziła sobie, jak malarz spada niczym granatowa gwiazda z nieba, które namalował. Leży połamany na gorącej posadzce kościoła, ciemna krew wycieka mu z czaszki jak sekret. Esthappen i Rahel zdążyli się już dowiedzieć, że świat zna inne sposoby, aby kogoś złamać. Ten zapach był im już znajomy. Słodkomdły. Jak przekwitłe róże na wietrze.
Drugą Rzeczą, na którą Sophie Mol zwróciła uwagę Rahel, był nietoperz.
Podczas mszy żałobnej Rahel obserwowała, jak mały czarny nietoperz, delikatnie wczepiając się pazurkami, pnie się do góry po kosztownym pogrzebowym sari Baby Koćammy.
Kiedy dotarł do miejsca między sari a bluzką, do jej smutnej skóry, do jej obnażonej przepony, Baby Koćamma wrzasnęła i zaczęła się oganiać śpiewnikiem. Śpiew ustał pośród ogólnych:”Co to było? Co się stało?”, szelestów i furkotów sari. Smutni księża palcami ciężkimi od złotych pierścieni otrzepali swe kręcone brody, jakby pająki znienacka utkały tam pajęczyny.
Nietoperzyk wzleciał do nieba i zamienił się w odrzutowiec bez smugi za ogonem.
Tylko Rahel zauważyła, że Sophie Mol trzyma w zaciśniętej dłoni monetę.
Smutny śpiew rozległ się na nowo, ten sam smutny werset został powtórzony. Żółty kościół ponownie napęczniał głosami jak gardło.
Kiedy opuścili trumnę Sophie Mol do grobu na małym cmentarzu za kościołem, Rahel wiedziała, że ona jeszcze nie umarła. Słyszała (w imieniu Sophie Mol) miękkie odgłosy czerwonej gliny i twarde odgłosy pomarańczowego laterytu, który obtłukiwał błyszczącą politurę trumny. Słyszała głuche dudnienie przez politurowane trumienne drewno, przez wyściełającą trumnę satynę. Glina i drewno tłumiły smutne głosy księży.
W Twoje ręce powierzamy, Ojcze miłosierny, Duszę naszej zmarłej siostry, I oddajemy jej ciało ziemi.
Z prochu powstałaś, w proch się obrócisz.
Pod ziemią Sophie Mol krzyknęła i zaczęła szarpać satynę zębami. Przez ziemię i kamień nie słychać jednak krzyku. Sophie Mol umarła, bo nie miała czym oddychać.
Zabił ją jej pogrzeb. Z prochu w proch w proch w proch.
Na płycie nagrobnej wykuty był napis:”Promyk słońca, co tak krótko nas ogrzewał”.
Po pogrzebie Ammu zabrała bliźnięta z powrotem na posterunek policji w Kottajam. Znali to miejsce. Spędzili tam sporo czasu poprzedniego dnia. Wiedzieli, że ściany i meble wydzielają ostry, wędzony odór starego moczu, więc zawczasu zatkali nosy.
Ammu spytała o oficera dyżurnego, a kiedy zaprowadzono ją do jego biura, powiedziała mu, że zaszła jakaś tragiczna pomyłka i że ona chciałaby złożyć oświadczenie. Poprosiła o widzenie z Weluthą.
Wąsy inspektora Thomasa Mathew podrygiwały jak sympatyczne wąsiki maharadży z reklamy Air India, lecz oczy miał podstępne i zachłanne.
- Nie sądzi pani, że już trochę za późno na takie rzeczy?powiedział. Mówił w malajalam z twardym akcentem kottajamskim. Raz po raz zerkał na piersi Ammu. Powiedział, że policja wie wszystko, co potrzebuje wiedzieć, i że policja z Kottajam nie przyjmuje oświadczeń od veshya lub ich nieślubnych dzieci. Ammu odparła, że to się jeszcze okaże. Inspektor Thomas Mathew wyszedł zza biurka i zbliżył się do Ammu ze swoją pałką.
- Na pani miejscu - powiedział - poszedłbym grzecznie do domu.
Potem postukał ją pałką w piersi. Delikatnie. Jakby wybierał owoce mango na targu. Wskazywał te, które chce mieć zapakowane i doręczone. Inspektor Thomas Mathew najwy raźniej wiedział, z kim może sobie pozwolić na takie rzeczy. Policjanci mają ten instynkt.
Na czerwono-niebieskiej tablicy za jego plecami było napisane:
Posłuszeństwo
Odpowiedzialność
Lojalność
Inteligencja
Czystość
Jawność
Apolityczność
Kiedy opuścili posterunek, Ammu płakała, więc Estha i Rahel nie zapytali jej, co to znaczy veshya. Nie spytali jej nawet, co to znaczy”nieślubny”. Po raz pierwszy widzieli swoją matkę płaczącą. Płakała bezgłośnie. Jej twarz była nieruchoma jak kamień, lecz oczy nabiegały łzami, które spływały po jej napiętych policzkach. Bliźnięta były ledwo żywe ze strachu na ten widok. Łzy Ammu uczyniły rzeczywistym wszystko, co do tej pory zdawało się nierzeczywiste. Wrócili do Ajemenem autobusem. Konduktor, wąski w ramionach mężczyzna w mundurze koloru khaki, podszedł do nich, trzymając się poręczy. Oparł się kościstymi biodrami o tył siedzenia i zastukał ręcznym kasownikiem przed oczami Ammu. Gest ten oznaczał:”Dokąd?” Rahel czuła zapach pliku biletów autobusowych i kwaśny odór stalowych poręczy pozostały na dłoniach konduktora.
- Nie żyje - szepnęła do niego Ammu. - Zabiłam go.
- Do Ajemenem - powiedział szybko Estha, żeby konduktor nie zdążył się zdenerwować.
Wyjął pieniądze z torebki Ammu. Konduktor podał mu bilety. Estha złożył je starannie i wsadził sobie do kieszeni. Potem objął maleńkimi ramionami swą sztywną, płaczącą matkę.
Dwa tygodnie później Estha został Oddany. Ammu kazano odesłać go do ojca, który tymczasem zrezygnował ze swej samotnej pracy na plantacji herbaty w Asamie i przeniósł się do Kalkuty, gdzie pracował w firmie produkującej pigment z sadzy lamp olejnych. Ożenił się powtórnie, przestał pić
(z grubsza biorąc) i tylko od czasu do czasu miewał nawroty. Od tej pory Estha i Rahel nie widzieli się ani razu.
Teraz, dwadzieścia trzy lata później, ich ojciec Od-Oddał Esthę. Wysłał go do Ajemenem z walizką i listem. Walizka była pełna eleganckich nowych ubrań. Baby Koćamma pokazała Rahel list. Napisany był pochyłym, kobiecym pismem wychowanki szkoły zakonnej, lecz podpisał się ojciec. W każdym razie pod tekstem widniało jego imię i nazwisko. Rahel nie umiałaby rozpoznać charakteru pisma ojca. Pisał w liście, że zrezygnował z posady w fabryce pigmentu i wyjeżdża do Australii, gdzie otrzymał pracę jako szef ochrony w fabryce ceramiki i nie może zabrać Esthy ze sobą. Życzył całej rodzinie w Ajemenem wszystkiego najlepszego i obiecał, że zajrzy do Esthy, jeżeli kiedykolwiek wróci do Indii, co jednak uważał za mało prawdopodobne.
Baby Koćamma powiedziała Rahel, że może zatrzymać list, jeżeli ma ochotę. Rahel włożyła go z powrotem do koperty. Papier rozmiękł i dawał się złożyć jak płótno. Zapomniała już, jak wilgotne potrafi być monsunowe powietrze w Ajemenem. Nasiąknięte kredensy skrzypiały. Zamknięte drzwi otwierały się z trzaskiem. Książki stawały się miękkie i faliste między okładkami. Nieznane owady nadlatywały wieczorami jak myśli i spalały się na wątłych, czterdziestowatowych żarówkach Baby Koćammy. Za dnia ich chrupkie, spopielone zwłoki zaścielały podłogi i parapety i dopóki Koću Maria nie zmiotła ich do plastikowego kosza na śmieci, w powietrzu unosił się zapach spalenizny. Czerwcowy deszcz, wciąż taki jak dawniej.
Niebo otworzyło się i woda runęła z hukiem, ożywiła apatyczną starą studnię, omszyła chlewy bez świń, zbombardowała odstałe kałuże koloru herbaty, tak jak pamięć bombarduje odstałe umysły. Trawa była mokrozielona i wyglądała na zadowoloną z życia. Szczęśliwe glisty baraszkowały purpurowo w błotnistej brei. Zielone pokrzywy pochylały się, drzewa uginały.
Trochę dalej, na wietrze i w deszczu, nad brzegiem rzeki, w nagłej grzmistociemności dnia, szedł Estha. Miał na sobie podkoszulek koloru rozgniecionych truskawek, teraz ciemniejszy, bo przemoczony, i wiedział, że przyjechała Rahel. Estha zawsze był dzieckiem małomównym, toteż nikt nie potrafił dokładnie określić, kiedy (to znaczy, w którym roku, nie wspominając już o miesiącu i dniu) przestał mówić. To znaczy, zupełnie przestał mówić. Problem w tym, że nie było żadnego”dokładnie wtedy”. Jakby jakiś interes stopniowo podupadał i został zlikwidowany. Ledwo zauważalne wyciszenie. Jakby po prostu skończyły mu się tematy do rozmowy, jakby nie miał już nic więcej do powiedzenia. Lecz milczenie Esthy nigdy nie było krępujące. Nigdy nie było nachalne. Nigdy nie było hałaśliwe. Nie było milczeniem oskarżającym, protestującym, lecz swego rodzaju estywacją, uśpieniem, psychologicznym odpowiednikiem tego, co robią ryby płucodyszne, aby przetrwać porę suchą, tyle że w przypadku Esthy wyglądało na to, że pora sucha trwać będzie wiecznie.
Z czasem nabrał umiejętności wtapiania się w tło - w regały biblioteczne, ogrody, zasłony, przedpokoje, ulice, potrafił wyglądać jak przedmiot nieożywiony, dla niewprawnego oka niemal niewidoczny. Upływała zazwyczaj dłuższa chwila, zanim obcy zauważyli jego obecność, nawet jeżeli przebywali w tym samym pokoju co on. Jeszcze dłużej trwało, zanim zauważyli, że nic nie mówi. Niektórzy w ogóle tego nie zauważali.
Estha zajmował bardzo mało miejsca w świecie.
Po pogrzebie Sophie Mol, kiedy Estha został Oddany, ich ojciec posłał go do szkoły męskiej w Kalkucie. Nie był wy bitnym uczniem, ale też nie odstawał szczególnie od reszty.”Przeciętny uczeń” albo”Zadowalające postępy, pisali zazwyczaj jego nauczyciele na świadectwach rocznych.”Nie uczestniczy w zajęciach grupowych”. Ten zarzut często się pojawiał. Nigdy jednak nie wyjaśnili, co rozumieją przez zajęcia grupowe. Estha ukończył szkołę z przeciętnym wynikiem, lecz nie chciał iść na studia. Zamiast tego, początkowo ku zakłopotaniu ojca i macochy, zaczął zajmować się domem. Jakby próbował w taki sposób zarobić na utrzymanie. Zamiatał, szorował, robił pranie. Nauczył się gotować i kupować warzywa. Sprzedawcy na bazarze, usadowieni za piramidami lśniących oleiście warzyw, zaczęli go rozpoznawać i obsługiwali go przy wtórze protestów innych klientów. Dawali mu pordzewiałe puszki po taśmach filmowych, do których wkładał wybrane przez siebie warzywa. Nigdy się nie targował. Oni nigdy nie liczyli mu za dużo. Kiedy warzywa zostały zważone i zapłacone, sprzedawcy przesypywali je do jego czerwonego plastikowego koszyka na zakupy (na dnie cebula, na wierzchu bakłażany i pomidory) i zawsze dokładali za darmo gałązkę kolendry i garść zielonych papryczek. Estha wiózł warzywa do domu zatłoczonym tramwajem. Cicha bańka powietrza unosząca się na morzu zgiełku. Jeżeli chciał czegoś podczas posiłków, wstawał i przynosił sobie sam. Milczenie, kiedy już przyszło, zostało na dobre i rozrosło się w Escie. Wypełzło z jego głowy i oplotło go zachłannie ramionami. Kołysało go do rytmu pradawnego, płodowego bicia serca. Szperało zdrowymi, dobrze odkarmionymi mackami po wnętrzu jego czaszki, odkurzało zakamarki jego pamięci, usuwało stare zdania, zdejmowało mu je z końca języka. Odzierało jego myśli ze słów, które je wyrażały, zo stawiając je obstrugane i nagie. Nie do wypowiedzenia. Odrętwiałe. Komuś z zewnątrz mogło się więc wydawać, że w ogóle ich nie ma. Powoli, z upływem lat, Estha odsunął się od świata. Przyzwyczaił się do niemiłej ośmiornicy, która w nim zamieszkała i spryskiwała jego przeszłość atramentowym środkiem uśmierzającym. Z czasem przyczyna milczenia schowała się, leżała pogrzebana gdzieś głęboko w jego kojących fałdach.
Kiedy Khubćand, jego ukochany, ślepy, łysy, sikający pod siebie siedemnastoletni kundel, postanowił odegrać długi, rozdzierający spektakl śmierci, Estha pielęgnował go w tej ostatniej męczarni, jakby zależało od tego jego własne życie.
W ostatnich miesiącach przed śmiercią Khubćand, który miał jak najlepsze intencje, lecz wyjątkowo niesprawny pęcherz, wlókł się do przeznaczonej specjalnie dla niego uchylnej klapy w drzwiach do ogrodu z tyłu domu, przepychał głowę na zewnątrz i sikał w kilku rzutach, do środka. Potem, z pustym pęcherzem i czystym sumieniem, patrzył na Esthę zmętniałymi zielonymi oczami, które wyzierały z jego posiwiałej czaszki jak zarośnięte zielskiem stawy, i człapał z powrotem na swą wilgotną poduszkę, zostawiając na podłodze mokre ślady stóp. Kiedy Khubćand leżał umierający na swej poduszce, Estha widział okno sypialni odbite na jego śliskich, purpurowych jądrach. I niebo za oknem. Raz zobaczył przelatującego przez ogród ptaka. Dla Esthy - zanurzonego w zapachu przekwitłych róż, rozdartego wspomnieniami o złama nym człowieku - fakt, że coś tak kruchego, tak niemiłosiernie delikatnego przeżyło, otrzymało prawo do istnienia, był cudem. Ptak w locie odbity w jądrach starego psa. Estha roześmiał się.
...
magazyn13