Du Brul Jack - Philip Mercer 7 - Zagłada.pdf

(1284 KB) Pobierz
448712097 UNPDF
JACK DU BRUL
Cykl Philip Mercer 04
ZAGŁADA
MAJ 1937 ROKU
Po trzech samotnych dniach w ciasnej kabinie szaleniec siedział na
wąskim łóżku i kołysał się na boki. Wbijał wzrok w matowe drzwiczki
podróżnego sejfu, trawionym gorączką ciałem wstrząsały dreszcze. Nie
wiedział, kiedy olbrzymi statek przeleciał nad Atlantykiem; nie zwracał uwagi
na wibracje silników obracających czterema wielkimi śmigłami, luksusową
obsługę czy następujące po sobie dni i noce. Wszystkie siły poświęcił na to,
żeby nie spuszczać oczu z opancerzonej szafki.
Od kiedy opuścił Europę, z kabiny wychodził tylko późno w nocy, by
skorzystać ze wspólnej toalety. Lecz nawet jeśli w czasie takiej pospiesznej
wycieczki usłyszał głosy współpasażerów albo członków załogi, uciekał do
swojej kajuty. Pierwszego wieczoru po starcie i przez cały kolejny dzień
steward pukał raz po raz do jego drzwi z pytaniem, czy może napiłby się
herbaty, koktajlu albo zjadł kilka krakersów, które przyniosą ulgę żołądkowi,
jeśli kołysanie sterowca przyprawia go o mdłości. Mężczyzna za każdym
razem odmawiał poczęstunku, walcząc z narastającym gniewem. A drugiej
nocy, przy kolejnym pytaniu o posiłek, pasażer kabiny 8a wpadł w szał;
wrzeszczał i przeklinał Bogu ducha winnego kelnera w trudnej do
zrozumienia mieszaninie angielskiego, greckiego i jakiegoś afrykańskiego
narzecza, którego uczył się przez kilka ostatnich miesięcy.
W miarę jak trzeci dzień podróży zbliżał się ku wieczorowi, tajemniczy
mężczyzna coraz słabiej panował nad swoim umysłem. Ale nie dbał o to. Od
domu dzieliły go już nie dni czy tygodnie, lecz godziny. Pokonał ich
wszystkich. Sam.
Brakowało mu okna, bo dostał kabinę wewnątrz gondoli. Pomieszczenie
oświetlały lampka przymocowana do maleńkiego biureczka i eleganckie
kinkiety nad piętrowym łóżkiem. Wszystkie sprzęty wykonano z błyszczącego
perforowanego aluminium, nadając im futurystyczne kształty. Kiedy wszedł
na pokład, pomyślał o statkach z powieści Verne'a czy Wellsa. Sejf ustawił w
jedynym wolnym kącie, a steward, który pomógł mu go wnieść, nieco zbyt
długo czekał na napiwek. Nie wiedział, że mężczyzna nie ma pieniędzy. Tylko
połowa miejsc na pierwszy lot w sezonie została sprzedana, bo ceny rejsu
przez Atlantyk były wyższe niż kiedykolwiek.
Gdyby nie presja czasu albo gdyby miał pewność, że prześladowcy nie
zdołają go dopaść, wybrałby tańszy środek transportu. Mogło jednak się
okazać, że droga kajuta na tę podróż była jednym z jego najgenialniejszych
posunięć. Ci, którzy go ścigali, nigdy nie przypuszczali, że ucieknie ich
własnym okrętem flagowym, którym tak się chełpili.
Wyciągnął rękę i dotknął sejfu. Drżącą dłonią powiódł po chłodnej,
chropowatej powierzchni. Rozkoszował się myślą, że spełnienie jego
życiowych ambicji znajduje się wewnątrz. Zadrżał, czy to z wyczerpania, czy
to z gorączki. Na ścianie po drugiej stronie kabiny wisiało niewielkie lustro.
Spojrzał na siebie, starannie omijając oczy, jeszcze niegotowy na to, co
mógłby w nich zobaczyć. Miał długie potargane włosy, przyprószone siwizną,
która pojawiła się całkiem niedawno. Od kilku tygodni wypadały w
zastraszających ilościach. Kiedy przesunął dłonią po głowie, czuł, jak wyrywa
je z cebulkami, zahaczone o połamane paznokcie. Skóra na twarzy straciła
jędrność i pomarszczona zwisała, jakby było jej za dużo. Broda, niegdyś
zawsze starannie przystrzyżona, teraz przypominała splątany zarost
bezdomnego.
Wykrzywił usta w grymasie, który miał być uśmiechem, odsłaniając zęby i
czerwone spuchnięte dziąsła. Domyślał się, że krwawiły, bo od wyjazdu z
New Jersey nie jadł zdrowych posiłków.
Z tego samego powodu bardzo stracił na wadze. Nigdy nie był atletą, a
teraz tak wychudł, że wyglądał niemal jak szkielet. Każdy ruch sprawiał mu
ból. Od jakiegoś czasu nie potrafił opanować drżenia rąk i skupić wzroku,
jakby zanikające mięśnie karku nie mogły znieść ciężaru głowy.
Przez drzwi kabiny przebił się podekscytowany dziewczęcy głos:
- Pospiesz się, Walterze! Zaraz będziemy nad Nowym Jorkiem. Chcę mieć
dobre miejsce na pokładzie widokowym!
Najwyższy czas, pomyślał. Spojrzał na zegarek. Zbliżała się piętnasta.
Mieli dziewięć godzin spóźnienia.
Wbrew swoim zasadom postanowił na chwilę wyjść. Musiał zobaczyć na
własne oczy, że jest już prawie w domu. Potem wróci do mikroskopijnej
kajuty i spokojnie poczeka na lądowanie.
Chwiejnie ruszył do drzwi. W wąskim korytarzu stała dziewczynka, na oko
dwunastoletnia, i czekała na brata, który kucał obok i wiązał buty. Sapnęła
gwałtownie, widząc nieznajomego mężczyznę; ten niekontrolowany spazm
strachu sprawił, że jej twarz zbladła. Wytrzeszczając oczy, po omacku
znalazła rękę brata i przyciągnęła go do siebie. Chłopiec chciał krzyknąć, ale
gdy uniósł głowę, sam zamarł z otwartymi ustami. Po chwili jak na komendę
oboje odwrócili się i pobiegli w dół korytarza. Dziewczynka zadarła
spódniczkę, żeby nie spowalniała jej ruchów.
Niewinne spotkanie przyprawiło go o skurcz żołądka. W gardle poczuł
kwaśne wymiociny. Przełknął gwałtownie, zamknął drzwi i ruszył w kierunku
klatki schodowej na prawej burcie. Na pokładzie B przy panoramicznych
oknach stało kilku członków załogi, a jakiś samotny pasażer przyciskał nos
do szyby. Za ich plecami znajdowało się wejście do toalety dla personelu.
Kiedy mężczyzna podszedł do okna, z ubikacji wyszedł oficer, ciągnąc za sobą
delikatny obłoczek smrodu. Zapach nie był gorszy, ba, może nawet nieco
lepszy niż ten, który rozsiewał wokół siebie tajemniczy pasażer. Od ucieczki z
Kairu ani razu się nie mył i nie zmieniał ubrań.
Mężczyzna położył dłonie na parapecie i poczuł wibracje silników niosące
się po metalowej konstrukcji gondoli. Zbliżył twarz do szyby i spojrzał na
strzeliste budynki Manhattanu wynurzające się z burzowych chmur.
Linia obsługująca sterowce szczyciła się zerową liczbą wypadków.
Uśmiechnął się, spoglądając na coraz wyraźniej widoczne miasto w dole.
Zgodnie z zapowiedzią podróż z Niemiec przebiegła bez niespodzianek; już
wkrótce okręt flagowy przedsiębiorstwa Deutsche Zeppelin Reederei obniży
lot i zacumuje przy maszcie na lotnisku Lakehurst w New Jersey.
Ciężkie burzowe chmury rozstąpiły się nad gigantycznym cielskiem
„Hindenburga", a słońce uformowało wokół niego jasną aureolę. Cień
sterowca przesuwał się jak ciemna plama po wąwozach ulic Nowego Jorku,
pogrążając w chwilowym mroku wszystko z wyjątkiem górującego nad
okolicą Empire State Building. Zeppelin, znacznie większy od większości
morskich liniowców i cztery razy od nich szybszy, potrzebował zaledwie
trzech dni na przebycie Atlantyku. Cztery mocarne diesle Mercedesa bez
wysiłku popychały dwieściepięćdziesięciometrowe-go potwora z prędkością
niemal osiemdziesięciu węzłów.
Na tarasie widokowym Empire State Building stali ludzie i machali w ich
kierunku. Mężczyzna przez chwilę miał ochotę odmachać - impuls, który dał
mu nadzieję, że może pewnego dnia na powrót stanie się częścią
społeczeństwa. Gdy tylko skończy swoją misję.
Zamiast tego obrócił się na pięcie i popędził do swojej kabiny. Gardło
ścisnął mu strach, który zniknął, dopiero kiedy mężczyzna się upewnił, że
sejf jest bezpieczny. Cały spływał potem. Usiadł na łóżku i znów zaczął się
kołysać.
Będzie tak siedzieć do samego lądowania. Majestatyczny sterowiec pod
dowództwem kapitana Maxa Prussa zmierzał przez okno w burzowych
chmurach do bazy lotnictwa marynarki wojskowej w Lakehurst. Przed piątą
ktoś zapukał do drzwi. Mężczyzna nie miał pojęcia, kto to może być.
Onieśmieleni jego zachowaniem stewardzi pukali raczej cicho, delikatnie,
jakby zmieszani, że znów muszą mu przeszkodzić. Tym razem uderzenia były
głośne i energiczne. Poczuł, że znów oblewa się potem.
- O co chodzi? - zapytał szorstkim, chropowatym głosem. Już nie
pamiętał, kiedy ostatnio wypowiedział pełne zdanie.
- Panie Bowie, nazywam się Gunther Bauer. Jestem oficerem. Czy
mógłbym zamienić z panem słowo?
Chester Bowie rozejrzał się nerwowo po maleńkiej kabinie. Wiedział, że
nie ma dokąd uciec, lecz nie potrafił powstrzymać tego odruchu. A już prawie
mu się udało. Zabrakło kilku godzin, by zszedł bezpiecznie na ląd i umknął
nazistom... Do diabła, musieli jakoś wpaść na jego trop. Ale to nie jego
ścigali. On był już zbędny. To, co jak magnes przyciągało prześladowców,
spoczywało w sejfie.
Zbyt daleko zaszedł, żeby zgodzić się na takie zakończenie. Miał tylko
jedno wyjście. Wiedział, że musi to zrobić, i czuł irytację.
- Tak, oczywiście - odpowiedział. - Za moment.
- Oficerowie i załoga martwią się, że mógł pan odnieść błędne wrażenie o
poziomie obsługi klientów - kontynuował Bauer zza drzwi. Mówił dość
płynnym angielskim, wyraźnie zmuszając się do uprzejmości, lecz Chester
nie dał się zwieść. - Dlatego pozwoliłem sobie przynieść panu kilka
drobiazgów. Ołówki i papeterię. Prezenty na pamiątkę wspólnego lotu.
- Proszę zostawić je pod drzwiami - odparł Bowie, napinając mięśnie.
Wiedział, że kilka najbliższych sekund będzie decydujących.
- Wolałbym wręczyć je panu osobiście...
Cóż, spodziewał się tych słów. Chcieli wejść do jego kabiny i ukraść sejf.
Zanim przebrzmiało ostatnie słowo, Chester szarpnął klamkę przesuwanych
drzwi i złapał Niemca za klapy czarnego munduru. Zignorował plik kartek i
ołówki, które rozsypały się po podłodze, i wciągnął oficera do środka.
Ten tylko jęknął. Nawet nie próbował się bronić. Bowie rzucił nim o
drabinkę na górne łóżko, a kiedy Bauer się od niej odbił i zaczął osuwać na
podłogę, skoczył mu na plecy. Z impetem wbił kolano między łopatki, tuż
poniżej karku. Obaj upadli, a ich połączony ciężar wystarczył, by złamać
Niemcowi kręgosłup między czwartym a piątym kręgiem. Bauer zwiotczał, po
raz ostatni wypuścił powietrze z płuc i znieruchomiał.
Bowie zamknął drzwi. Nie pozwolą mu zejść z pokładu. Zgubił ich,
uciekając z Afryki, i ten drobny sukces uśpił jego czujność. Powinien był
wiedzieć, że wcześniej czy później wpadną na jego trop. A przecież decyzja, by
ukryć się w ich kraju i wrócić do domu na pokładzie ich największej dumy,
była zaiste genialna. Nikt by nie przewidział takiego ruchu. Jednak podjęli
trop. Oni są źli. Przeklęci. Jak wszystkowidzące gorgony, które znają
człowiecze kroki.
Ciało oficera zajmowało prawie całą podłogę. Chester musiał nad nim
przejść, żeby wziąć z biurka notatnik. Potem podniósł jeden z ołówków
upuszczonych przez Bauera. Nie miał pojęcia, ile czasu minie, zanim kapitan
wyśle kolejną osobę. Albo - co bardziej prawdopodobne - całą grupę. A z
grupą w żaden sposób sobie nie poradzi.
Zaczął szybko pisać. Ołówek śmigał po papierze, jakby sam wiedział, jaki
ślad ma zostawić, a człowieka potrzebował tylko po to, by zapewnił właściwą
siłę nacisku. Chester wpatrywał się zaskoczony we własną dłoń, wędrującą
od prawej do lewej, nie do końca świadomy słów, które notował. Po
kwadransie zapełnił drobnym, ledwo czytelnym pismem osiem stron. Nikt nie
pukał, więc zapisał jeszcze dziesięć, opowiadając swoją historię
najdokładniej, jak potrafił. Wiedział, że tylko to pozostanie z obsesji, której
poświęcił życie - słowa na papierze i próbka w sejfie. Ale to wystarczy.
Podążył ścieżką, którą przed nim szedł tylko największy geniusz i władca
starożytności - i nikt poza nimi dwoma.
Kiedy skończył pisać, otworzył sejf i włożył kartki do środka. Przy okazji
spojrzał na przedmiot, który przywiózł z Afryki. Po raz ostatni w życiu.
Próbka przypominała kulę armatnią - była idealnie okrągła. Kształt pomógł
jej nadać kowal w Chartumie. Zamknął masywne drzwiczki, na tekturowej
okładce notatnika drukowanymi literami zapisał krótką informację, a
następnie wyrwał pozostałe kartki. Przez spiralę z drutu przewlókł
sznurowadło i przywiązał kartonik do klamki sejfu. Nie pozostało mu już nic
poza modlitwą, by znalazca sejfu przekazał go adresatowi z tekturowej
etykietki.
Nie było potrzeby podawać adresu. I tak wszyscy go znali.
Chester Bowie wsunął ciało Gunthera Bauera pod dolne łóżko, starając
się nie zwracać uwagi na nienaturalny kąt, pod jakim odstawała głowa. Gdy
skończył, chwycił za krawędź sejfu. Początkowo nie mógł go ruszyć, lecz
desperacja dodała mu sił i już po chwili pięćdziesięciokilogramowa szafka
znalazła się przy drzwiach. Otworzył je i rozejrzał się po korytarzu. Nie
dostrzegłszy nikogo, wytaszczył sejf z kabiny i z mozołem zaczął pchać go w
kierunku klatki schodowej.
Na razie nikt go nie zauważył, ale wiedział, że na pokładzie poniżej
pasażerowie i załoga obserwują wybrzeże New Jersey.
- Czy mógłbym panu pomóc, sir?
Bowie zamarł. Znał głos, który rozległ się za jego plecami. Tylko skąd?
Wspomnienia wirowały mu w głowie. Kair? Chartum? Może gdzieś w dżungli?
Odwrócił się, gotowy do walki i zobaczył młodego stewarda, na którego
nawrzeszczał drugiego dnia podróży.
Zgłoś jeśli naruszono regulamin