Du Brul Jack - Philip Mercer 3 - Kamień meduzy.doc

(1682 KB) Pobierz

Polecamy również

Jack du Brul

PROJEKT„KUŹNIA WULKANA"

JACK

DU BRUL

KAMIEŃ MEDUZY

 

Tytuł oryginału The Medusa Stone

Copyright © Jack Du Brul, 2000.

Published by arrangement with D4EO Literary Agency.

Ali rights reserved.

For the Polish edition

Copyright © 2008 by Wydawnictwo Amber Sp. z o.o.

ISBN 978-83-241-3236-2

Warszawa 2008. Wydanie I

Wydawnictwo AMBER Sp. z o.o. 00-060 Warszawa, ul. Królewska 27 tel. 620 40 13,620 8162

www.wydawnictwoamber.pl

Lou,

mojej redaktorce, mojej partnerce w podróżach,

mojej najlepszej przyjaciółce, mojej matce

 

 

 

PRZYLĄDEK KENNEDYEGO, FLORYDA, PAŹDZIERNIK 1989

wiedzący od trzech godzin w półleżącej pozycji i przypięty pasami do dwóch milionów kilogramów materiałów wybuchowych kapitan Sił Powietrznych Len Cullins słuchał niecierpliwie monotonnego mamrotania pracownika prowadzącego start. Przypuszczał, że brak emocji w jego głosie ma dodawać otuchy załodze promu, ale jego bardzo to irytowało. Dwie minuty przed pierwszym lotem w kosmos Cullins wciąż wyobrażał sobie, że sięga przez łącze radiowe i dusi prowadzącego, przebywającego w klimatyzowanym centrum kontroli kilka kilometrów dalej. Uśmiechnął się na tę myśl pod osłoną hełmu.

-  „Atlantis", tu kontrola. Ciśnienie H-dwa w zbiorniku w porządku. Przygotować się do odpalenia. Odbiór.

-  Potwierdzam, kontrola. Przygotowujemy się do odpalenia. Bez odbioru - odparł Cullins.

Sekundy mijały powoli, a kontrola naziemna i Cullins recytowali przygotowany tekst, zupełnie nieoddający dramatyzmu tego, co miało się wydarzyć. Za żaroodpornymi oknami promu wschodnią Florydę spowijał czarny całun nocy. Gwiazdy mrugały, a Cullins wiedział, że za kilka minut ich dosięgnie.

-  Odpalajcie tę świecę, na miłość boską - mruknął.

-  „Atlantis", przejmują was komputery pokładowe. Odbiór.

-  Potwierdzam.

Kiedy kontrola w końcu dobrnęła do ostatnich sekund odliczania, Cullins nie słyszał już szumu pomocniczych jednostek zasilających ani wentylatorów i silników znajdujących się w kabinie. Dla niego te ostatnie chwile upłynęły w całkowitej ciszy.

-  Pięć... cztery... zapłon głównego silnika...

W ciągu jednej trzeciej sekundy główne silniki promu rzygnęły milionami kilogramów ciągu; biały płomień wylotowy rozżarzył metalową platformę startową 39A. Cała ta moc zdołała jednak tylko zakołysać promem w mocowaniach - kosmonauci nazywali to brzdęknięciem. Ze swojego fotela pilota Cullins nie widział jeszcze blasku kontrolowanej detonacji płynnego tlenu

7

i wodoru stanowiących ich paliwo, ale huk towarzyszący zapłonowi mocno wstrząsał całym promem. Przez chwilę zastanawiał się, w co się, u diabła, wpakował.

-  Trzy... dwa... jeden...

Gdy prom wyprostował się z przewidywanego przechyłu, odpaliły dodatkowe rakiety na paliwo stałe. Każda z nich generowała ciąg ponad dwa razy większy niż wewnętrzne silniki promu. Len Cullins i pozostali trzej członkowie załogi poczuli się, jakby rozpędzeni zderzyli się ze ścianą. W chwili odpalenia pod dysze promu wlały się tysiące litrów wody, aby zredukować straszliwe wibracje wywoływane przez silniki. Woda zmieniła się w kłęby pary, w których odbijał się ogniście żółty płomień wylotowy.

-  I jest start! - Co ty, kurwa, powiesz!

W pięć sekund prom opuścił wieżę startową; wyglądało to, jakby nad Florydą na długo przed wschodem słońca wstał świt. Prom unosił się znad mangrowych bagien na płomienistym ogonie plazmy, rozcinającym noc jak nóż. Energia chemiczna przekształcała się w kinetyczną tak szybko, że czterdzieści pięć sekund po starcie została przekroczona bariera dźwięku, a kilka chwil później jej dwukrotność. Po dwóch minutach rakiety dodatkowe wypluły resztki paliwa, a prom pędzący z prędkością cztery i pół razy większą od prędkości dźwięku znajdował się już czterdzieści pięć kilometrów nad ziemią.

Komputery pokładowe kierowały przepływem paliwa do wewnętrznych silników „Atlantisa", by utrzymać przeciążenie poniżej trzykrotności normalnego, a Len Cullins czuł się rozsmarowywany po dopasowanym do jego sylwetki fotelu. Treningi go na to przygotowały, ale wciąż nie mógł uwierzyć, że można się tak czuć. Tak prosty gest, jak uniesienie dłoni w rękawicy z poręczy, wymagał wytężenia niemal wszystkich sił.

-  „Atlantis", mamy oddzielenie rakiet dodatkowych.

-  Potwierdzam. Co za widok! - zawołał Cullins.

Dwie rakiety przymocowane do pękatego zewnętrznego zbiornika paliwa odpadły od promu, wirując w płomienistych kręgach rozgrzanego gazu na resztkach paliwa. A prom wciąż się unosił, cały czas przyspieszając, przekraczając granicę dziesięciu machów, która była jak słupek odległości na pustej autostradzie.

Na wysokości stu kilometrów załoga ujrzała słońce wschodzące nad kurczącym się horyzontem. Wszyscy czterej kosmonauci rozdziawili usta jak dzikusy, a „Atlantis" wypadł poza atmosferę, do świata, w którym Ziemia była tylko kolorowym tłem, odartym z ciepła i piękna przez mroźną próżnię kosmosu.

-  „Atlantis", tu kontrola naziemna. Jesteście w punkcie bez powrotu. Słyszycie?

8

Punkt bez powrotu oznaczał, że prom jest już za wysoko, by wylądować na awaryjnym lądowisku w północnej Afryce albo Europie. Musiał polecieć w kosmos albo zginąć.

-  Potwierdzam, kontrola - powiedział Cullins do kontroli w Houston, która przejęła kierowanie lotem od Przylądka Kennedy'ego, kiedy tylko prom opuścił wieżę startową. Kontrola naziemna kosmicznego programu Stanów Zjednoczonych znajdowała się w Teksasie w wyniku machinacji Lyndona Johnsona w czasie, gdy program ten był w powijakach. Agencja Kosmiczna zapłaciła już za to miliony dolarów w odprawach.

Osiem minut po pierwszym grzmocie głównych silników promu wyssały one resztki paliwa z zewnętrznego zbiornika i załogę otoczyła nagle głęboka cisza. Dokładnie w tym momencie, kiedy zgasł ciąg silników, a ręce Cullinsa uniosły się z poręczy i zawisły w powietrzu jak wodorosty w stawie, pilot zdał sobie sprawę, że wyrwał się z objęć Ziemi. Zrobił także coś, czego zazdrościli mu wszyscy ludzie na świecie. Spełnił dziecięce marzenie.

-  „Atlantis", tu kontrola. Przygotujcie się do odrzucenia zbiornika.

-  Potwierdzam. Odrzucenie zewnętrznego zbiornika... teraz. Niewielkie ładunki wybuchowe odepchnęły olbrzymi zbiornik od promu; rozpoczął długi lot z powrotem w atmosferę, w której miał nieszkodliwie

spłonąć.

-  Może i grawitacja jest prawem, ale Newtonowska mechanika to cholernie dobra karta „wyjście z więzienia" - zażartował Dale Markham, specjalista od obsługi ładunku, siedzący za Cullinsem.

Dwie godziny po wejściu na orbitę, z pokrywą luku towarowego otwartą, by wytracić nadmiar ciepła, załoga zabrała się do wykonywania głównego zadania. Wszyscy odczuwali już skutki nieważkości - jutro nie nadawaliby się już do niczego. Dlatego NASA zaplanowała uwolnienie ładunku tuż po wejściu promu na stabilną orbitę czterysta kilometrów nad planetą.

Len Cullins i pozostali trzej kosmonauci wciąż jechali na adrenalinie ze startu, ale mdłości były coraz bardziej dotkliwe i niedługo miały wszystkich osłabić. Filmy i ćwiczenia na pokładzie przerobionego przez NASA boeinga 707 zwanego „Kometa Wymiotów" nie mogły przygotować ich na to, jak to jest naprawdę znajdować się w ciągłym stanie nieważkości. Siedząc z zaciętą miną w fotelu pilota, Cullins obiecał sobie, że nie będzie pierwszy, który zwróci jajecznicę i stek zjedzone na śniadanie na Florydzie.

- „Atlantis", tu kontrola, przygotujcie się na przejście pod Vanderberg i uwolnienie ładunku.

Baza Sił Powietrznych Vanderberg w Kalifornii nadzorowała satelitę znajdującego się w luku towarowym promu -jego bezpieczne umieszczenie na orbicie było głównym celem lotu, wbrew wydanemu przez NASA oświadczeniu, że chodzi o satelitę meteorologicznego.

9

-  Potwierdzam - rzucił Cullins i szybko przełknął ślinę; żołądek podchodził mu do gardła, a ślinianki pracowały na pełnych obrotach. - Vanderberg, tu „Atlantis", zaczynajcie.

-  „Atlantis", tu Vanderberg. Wszystkie światła zielone, możecie uwolnić ładunek.

-  Potwierdzam, Vanderberg, przygotowujemy się do uwolnienia ładunku. Uwolnienie za osiemnaście minut.

Cullins wiedział, że na wystrzelenie satelity z luku towarowego mają bardzo mało czasu ze względu na naturę ich misji. Przełączył się na wewnętrzną sieć radiową.

-  Dale, masz osiemnaście minut. Co tam u ciebie?

-  Śniadanie nie było już takie dobre, gdy wracało, ale jestem gotowy - odparł Markham.

On i drugi specjalista od obsługi ładunku, Nick Fielding, stali przy rufowym stanowisku załogi - dopóki satelita nie znajdzie się bezpiecznie na orbicie, to oni będą sprawowali kontrolę nad promem. Fielding miał obsługiwać kontroler rotacyjny orbitera, korygując nachylenie wzdłużne i poprzeczne, specjalnością Markhama zaś było operowanie ramieniem manipulatora produkcji kanadyjskiej. Ich zadanie było bardzo trudne - or-biter i ładunek były podatne na efekty mikrograwitacji. Obaj słyszeli plotki, że satelita Departamentu Obrony, o kryptonimie Meduza, kosztował dwa i ćwierć miliarda dolarów, a teraz oni są odpowiedzialni za jego bezpieczeństwo.

-  Jeśli coś spieprzysz, Dale, nigdy już nie zobaczymy formularza zwrotu podatku - zażartował Fielding, za pomocą joysticka wysuwając ramię manipulatora z prowadnic spoczynkowych.

-  „Atlantis", tu Vanderberg. Według namierzania z Ziemi zbliżacie się do wyznaczonej pozycji, uwolnienie ładunku za jedenaście minut.

-  Potwierdzam, kontrola, jedenaście minut - odparł Markham. Czuł, że za chwilę znów zwymiotuje.

-  Wszystko gra, Dale?

-  Jak w zegareczku. - Markham beknął. - Jak położenie?

-  Jesteśmy na pozycji, dziób w dół pod kątem dziewięćdziesięciu stopni - odparł Fielding.

-  Wciąż mi się to nie podoba. Pierwotny plan misji zakładał cały dzień na sprawdzenie systemów i ćwiczenia z manipulatorem przed uwolnieniem ładunku.

-  I tak by było, gdyby start odbył się wczoraj, jak planowano. Miej pretensje do matki natury za tę wichurę, a nie do Sił Powietrznych za naginanie zasad - rzucił Markham. - Poza tym muszę przyznać, że mi ulży, gdy pozbędziemy się tego z ładowni. Słyszałeś, co to potrafi?

10

-  Koniec pogaduszek, panowie, bierzcie się do roboty - rozległ się za nimi szorstki głos. Pułkownik Mikę „Duke" Wayne był dowódcą promu odpowiedzialnym za ten lot. W przeciwieństwie do reszty załogi krótko ostrzyżony pułkownik latał już w kosmos, uczestniczył w jednej z pierwszych misji na pokładzie „Challengera", prowadzonej przez Siły Powietrzne we współpracy z Agencją Bezpieczeństwa Narodowego.

Patrząc na monitor i co jakiś czas wyglądając przez okno, Markham wykręcał ramię manipulatora, aż złapało uchwyt satelity - cały czas świadomy, że Wayne go obserwuje. Kiedy patrzyło się ponad ładownią, pionowy stabilizator promu był tylko cienką białą kreską na tle głębokiej czerni kosmosu.

-  Cztery minuty, poruczniku Markham - powiedział Wayne.

-  Potwierdzam - odparł Markham, nie odrywając wzroku od monitora przekazującego obraz z kamery umieszczonej na zgięciu manipulatora, pokazującej położenie satelity w dwudziestometrowym luku towarowym. Dopóki Meduza nie była uwolniona, a jej panele słoneczne i czasza przekaźnika nie zostały rozłożone, dopóty przypominała wielki, ciemny rożek lodów. Nawet w świetle palących się z pełną mocą reflektorów luku towarowego powłoka Meduzy wydawała się o ton ciemniejsza niż czarne tło kosmosu; jej pochłaniający fale radaru materiał pożerał światło niby czarna dziura. Czubek jedynego widocznego sensora wyglądał jak lufa wielkokalibrowego działa, ale składał się ze splecionych misternie drucików połyskujących niczym złoto.

Operując joystickiem jak chirurg skalpelem, Markham podniósł satelitę z łoża. Na ziemi ramię manipulatora miało mniej siły niż przeciętny mężczyzna, ale w próżni z łatwością poruszało jedenastotonowym kolosem. Jak kończyna jakiegoś potwornego insekta, piętnastometrowe ramię uniosło Meduzę w górę, aż zawisła nad podłogą luku towarowego.

Markham wciągnął powietrze przez zaciśnięte zęby, próbując uspokoić żołądek. Drobne drgnięcie joysticka mogło sprawić, że satelita uderzy w burtę promu, albo wystrzelić go na niestabilną orbitę - a jemu właśnie zbierało się na mdłości. Gdy blokował ramię, sięgnął po torebkę i zwymiotował.

-  Przejmuję uwolnienie Meduzy - powiedział Nick Fielding. Markham uśmiechnął się słabo z wdzięcznością; jego ciemna opalenizna

z Florydy teraz zmieniła się w niezdrową, zielonkawą bladość. Kiedy tylko podryfował od stanowiska kontroli, na regulowaną platformę przed sterami manipulatora wszedł pułkownik Wayne.

-  Kontrola Vanderberg, tu „Atlantis". Jesteśmy gotowi do uwolnienia ładunku na wasz sygnał. Potwierdzamy prawidłowe ustawienie.

Szorstka pewność siebie Wayne'a była dla Fieldinga jak pomocna dłoń. Nie chciał ponosić odpowiedzialności za wystrzelenie satelity.

11

-  „Atlantis", tu generał Kolwicki. To pan, Duke?

-  Potwierdzam, sir. „Atlantis" jest gotowy do odliczania. Wszyscy szykujemy się na urlop.

Zazwyczaj napięty budżet NASA wymagał, by załogi promów przeprowadzały eksperymenty naukowe po zakończeniu podstawowych zadań, żeby zmaksymalizować czas spędzony w kosmosie i usprawiedliwić ogromne koszty wyniesienia promu na orbitę. Jednak wystrzelenie Meduzy uznano za tak ważne, że przez cztery dni, które orbiter miał spędzić w kosmosie, załoga miała tylko podziwiać widoki i spędzać czas tak, jak uzna za stosowne. NASA nalegała, by kosmonauci pozostali na orbicie dodatkowych kilka dni, żeby stworzyć pozory, że to lot cywilny.

-  „Atlantis", tu kontrola Vanderberg. Minuta do sygnału uwolnienia ładunku... Już.

Markham, Fielding i Cullins mogli słyszeć plotki na temat Meduzy, ale tylko Wayne znał jej prawdziwe możliwości. Meduza nie była jedynym satelitą w przedziale towarowym: był to cały system składający się z pięciu platform, z których cztery znajdowały się już na orbicie i właśnie zbliżały do „Atlantisa". Ostatni składnik, satelita, którego mieli właśnie wypuścić, był zwornikiem całego systemu i pochłonął blisko połowę budżetu wynoszącego ponad dwa miliardy dolarów.

Zaprojektowana jako oczy Inicjatywy Obrony Strategicznej prezydenta Reagana Meduza była zupełnie inna niż wszystkie zbudowane dotychczas satelity szpiegowskie. Wojskowi planiści wiedzieli, że sowiecka doktryna zakłada przypisanie do każdej z międzykontynentalnych rakiet balistycznych z głowicą atomową po kilka silosów i bunkrów. Rosjanie mogli wybierać wyrzutnie losowo, potajemnie przewożąc pociski ciężarówkami i niwecząc w ten sposób amerykańskie próby ich namierzenia. Dzięki temu rosyjski atak mógł się rozpocząć z jednego z wielu miejsc, często nieznanych albo nienamierzo-nych. Była to przerażająca wersja tasowania kart. Nawet z nieograniczonym budżetem Pentagon nie mógł zbudować wystarczająco dużo laserowych systemów obronnych, by objąć nimi wszystkie potencjalne cele w Związku Radzieckim i Europie Wschodniej. Żeby Gwiezdne Wojny zakończyły się sukcesem, Stany Zjednoczone musiały dokładnie określić, w których silosach i bunkrach znajdowały się rakiety w chwili ich odpalenia. W ten sposób, gdyby kiedykolwiek rakiety zostały odpalone, umieszczone w kosmosie lasery byłyby już wycelowane i nie traciłyby cennych sekund na namierzanie celu w chwili ataku. By to osiągnąć, Pentagon potrzebował nowego typu satelity szpiegowskiego, który spoglądałby z kosmosu i przenikając przez skałę, beton i stal, odkryłby najpilniej strzeżone rosyjskie sekrety.

Meduza działała jak sonar, ale zamiast fal dźwiękowych używała naładowanych cząstek subatomowych. Cztery satelity-odbiorniki orbitujące wokół

12

Ziemi w romboidalnym szyku miały odbierać odbicie działa pozytronowego zamontowanego na „Meduzie", którą właśnie miano wystrzelić. Duża część naukowych zasad działania satelity wykraczała poza możliwości pojmowania Wayne'a. Wiedział, że system wyposażony jest w reaktor plutonowy, tworzący i wystrzeliwujący strumień pozytronów i wykorzystujący twierdzenie odbicia fal elektromagnetycznych do odbierania odbitych cząstek przez pozostałe satelity. Podczas testów na modelach komputerowych Meduza potrafiła wykryć silos rakietowy, stwierdzić, czy znajduje się w nim między-kontynentalny pocisk balistyczny, zlokalizować bunkier dowodzenia i tunele pomocnicze, a nawet wykryć podziemne kable zasilające linie telekomunikacyjne. Meduza widziała przez wody oceanów jak przez szybę, znajdując atomowe okręty podwodne, nieważne, jak głęboko i cicho płynęły. Była tak precyzyjna, że po zaledwie kilku przebiegach potrafiła stworzyć szczegółową mapę pola minowego i przesłać ją w czasie rzeczywistym do centrum dowodzenia, ujawniając dokładne położenie każdego zakopanego przez wroga ładunku.

-  „Atlantis", tu Vanderberg. Cele w odległości sześciu kilometrów, zbliżają się z prędkością trzynastu kilometrów na minutę. Są sześćset metrów nad waszą orbitą.

-  Potwierdzam, kontrola. Piętnaście sekund.

Pułkownik Wayne utkwił wzrok w cyfrowym liczniku, a jego palec zawisł nad przyciskiem zwalniającym.

Ze względu na położenie promu cztery satelity odbiorcze zbliżały się do brzucha „Atlantisa" z nieco większą prędkością relatywną. Załoga miała je zobaczyć dopiero, kiedy już by ich minęły, pojawiając się bezgłośnie nad ogonem promu.

-  „Atlantis", przygotować się do uwolnienia ładunku za... trzy... dwa... jeden. Teraz.

Wayne nacisnął przycisk na drążku sterowania, a Nick Fielding jednocześnie uruchomił dysze manewrowe, opuszczając prom na niższą orbitę, by uniknąć kolizji z satelitą.

Kiedy Wayne chował ramię manipulatora, komputery na pokładzie Meduzy obudziły się, odbierając polecenia kontroli naziemnej. Satelita zaczął się otwierać jak parasol, rozkładając panele z bateriami słonecznymi, które miały zasilać jego wewnętrzne systemy i umożliwiać korekty ustawienia i kursu na orbicie. Reaktor plutonowy zasilał jedynie działo pozytronowe. Ruch satelity wokół planety zapewniała rakieta o napędzie chemiczno-słonecznym, wymagająca uzupełnienia paliwa co roku do trzech lat.

Wayne i Fielding z nabożnym podziwem patrzyli na ekran, na którym Meduza była coraz większa; panele rozkładały się i rozwijały, przypominając origami. Po kilku chwilach rożek lodów przekształcił się w okrutną

13

zjawę, zgarbioną nad Ziemią niczym mściwy gargulec. Meduza wyglądała jak śmierć, jak stworzony ludzką ręką zwiastun Armagedonu.

-  Nadlatuje czterech jeźdźców - mruknął Fielding.

Cztery satelity odbiorcze pojawiły się nad ogonem promu, migocząc słabo na tle gwiazd. Kiedy weszły w pole widzenia, Meduza otrzymała polecenie z Vanderberg i z jednej z jej dysz trysnęła cienka smużka spalonego paliwa. Satelita przyspieszył, by dołączyć do pozostałych.

Len Cullins przyszedł na stanowisko rufowe i popatrzył ponad ramieniem Fieldinga.

-  Człowiek się zastanawia, co moglibyśmy osiągnąć, gdybyśmy zajęli się tworzeniem zamiast niszczeniem, co?

Wayne spojrzał na niego surowo.

-  Jeszcze raz pan tak choćby pomyśli, postawię pana przed sądem wojskowym.

-  Co to było, do cholery? - W głosie Nicka Fieldinga słychać było niepokój. Wyglądał przez okno, odwracając się tak, by móc widzieć pędzące satelity.

-  Co takiego? - spytał Wayne.

-  Coś błysnęło tuż za satelitami odbiorczymi, jakby słońce odbiło się od czegoś metalowego.

-  Jest pan pewien?

-  Tak. To była sekunda, a one są za daleko, żeby wyraźnie widzieć, ale na pewno coś widziałem.

Wayne otworzył połączenie z Vanderberg.

-  Kontrola naziemna, tu „Atlantis". Widzimy jakiś przedmiot za Meduzą. Możecie to potwierdzić? Wydawał się niebezpiecznie blisko.

-  Potwierdzam, „Atlantis". - Kontroler nie zdołał ukryć niepokoju w głosie. - Właśnie dostaliśmy ostrzeżenie z Dowództwa Kosmicznego US w Colorado Springs. Odpalają właśnie swój radar w Stacji Powietrznej Cava-lier w Dakocie Północnej, ale wstępna telemetria potwierdza kurs zderzeniowy. Czekajcie w gotowości.

-  Co to było, Nick? - spytał Cullins.

-  Nie wiem. Nie wyglądało na duże, ale tak naprawdę trudno powiedzieć.

-  „Atlantis" czeka w pogotowiu - powiedział Wayne do kontroli Van-derberg.

Minęło kilka sekund. Ciszę przerywały tylko odgłosy maszynerii promu i ciche jęki Dale'a Markhama.

-  Kontrola Vanderberg do „Atlantisa". Duke, tu generał Kolwicki. Macie zmienić ustawienie i zwiększyć prędkość orbitowania, żebyśmy mogli ocenić, co się tam dzieje. Cokolwiek jest za Meduzą, jest tak małe, że nie możemy tego dokładnie namierzyć.

14

-  Tak jest, panie generale. Zmieniamy położenie.

Wayne skinął głową Fieldingowi, który wrócił na swoje stanowisko przy systemie kontroli reagowania. Używając małych porcji gazu, prom obrócił się o dziewięćdziesiąt stopni, aż ustawił się dziobem w kierunku oddalającej się Meduzy.

-  „Atlantis", według kontroli naziemnej doganiacie Meduzę z prędkością szesnastu metrów na minutę. Proszę zwiększyć prędkość orbitalną. Odległość od Meduzy tysiąc metrów.

-  Potwierdzam, kontrola.

Podczas gdy Wayne i Fielding pozostali na stanowisku rufowym, Len Cullins wrócił do kokpitu, by obserwować przez główne okna goniony przez nich niezidentyfikowany przedmiot, zbliżający się do pięciu satelitów. Usiadł w fotelu i wbił wzrok w przestrzeń, usiłując wypatrzyć to, co mignęło Fieldingowi. Słyszał, jak Wayne rozmawia z generałem Kolwickim, szefem operacji kosmicznych USA, przez łącze radiowe.

-  Odległość pięćset metrów. To, co goni nasze satelity, dopędzi je za piętnaście sekund.

Cullins zaczął odliczać w myślach. Przy ośmiu sekundach zobaczył pięć satelitów migoczących tuż ponad mglistym błękitnym horyzontem Ziemi. Z tej odległości wyglądały jak złote świetliki; wszelkie szczegóły niknęły w odbitym blasku planety. Przy czterech sekundach widział je już wyraźniej: korpusy czterech platform odbiorczych z rozpostartą pajęczyną czasz i anten. Przy dwóch sekundach dostrzegł matowy, srebrny błysk za jedną z nich, tak krótki, że gdyby się go nie spodziewał, pomyślałby, że to złudzenie.

Kontrola naziemna zawołała „Teraz!" i magnetyczny klucz nasadowy, zgubiony podczas wyjścia w kosmos w ramach projektu „Gemini" dwadzieścia pięć lat temu, jeden ze stu tysięcy kosmicznych śmieci, przebił czaszę odbiorczą satelity, przyczepił się do stalowego panelu poszycia i zdestabilizował całą jednostkę. Siła uderzenia zagubiła się w próżni, bo nie było tu dźwięku, ale klucz uderzył z siłą pocisku i trafiony satelita zaczął się obracać. Na oczach przerażonego Cullinsa zrobił trzy koziołki, po czym wyrżnął w głównego satelitę.

Cullins usłyszał okrzyk generała Kolwickiego:

-  O cholera, stracimy go!

-  Zgadza się, panie generale - odparł, patrząc, jak Meduza zaczyna spadać w stronę Ziemi.

Trzysta sześćdziesiąt kilometrów pod „Atlantisem" generał Reginald Kolwicki patrzył na najbardziej kosztowny militarny wypadek w dziejach Ameryki. W niecałe trzy i pół minuty Meduza zmieniła się ze szczytowego

15

osiągnięcia w całkowitą katastrofę. Telemetria platformy działa pozytrono-wego potwierdzała, że satelita znajduje się na orbicie opadającej i że nie odpowie na przesyłane przez kontrolę naziemną polecenia uruchomienia dysz manewrowych. Spadał, a czterdzieścioro mężczyzn i kobiet zebranych w sali kontrolnej nie mogło na to nic poradzić.

-  Spróbujcie autonomicznego programu lotu - powiedział Kolwicki do technika komputerowego, który wściekle stukał w klawisze, próbując odzyskać kontrolę nad Meduzą.

-  Brak odpowiedzi. Centralny procesor jest wyłączony.

-  Odbieracie cokolwiek z tego dziadostwa?

-  Działo pozytronowe jest w gotowości, wszystkie algorytmy szyfrujące są sprawne.

-  Świetnie. Meduza za chwilę spali się w atmosferze, ale wciąż chce robić zdjęcia i zachować dane w tajemnicy - skomentował Kolwicki tę ironię losu. - Ile jeszcze zostało?

-  Meduza wejdzie w atmosferę za dwadzieścia pięć sekund. Całkowita jej utrata najdalej za trzydzieści.

-  Cholera. - Jako zawodowy wojskowy, którego kariera spalała się właśnie w kosmosie, Kolwicki nie miał wyboru. - Pozycja satelity?

-  Nad północną Afryką, leci na południowy wschód. Spali się nad Oceanem Indyjskim.

-  Możemy równie dobrze włączyć działo pozytronowe, skoro już spada. Może uda się coś uratować z tego burdelu.

Kolwicki czuł się jak kapitan, który wie, że jego statek tonie, ale mimo to rozkazuje dać całą naprzód.

-  Sir?

-  Wykonać - warknął.

Technik błyskawicznie wystukał kilka poleceń. Reaktor plutonowy zadziałał, wysyłając na Ziemię snop pozytronów, który omiótł północną Afrykę od Czadu przez Sudan i Etiopię po Dżibuti i Somalię. Ogółem zrobił „zdjęcia" pięciu tysięcy kilometrów kwadratowych, ale dane były niekompletne. Aby zdobyć informacje potrzebne do wykonania analizy podziemnej topografii, potrzebnych było kilka przebiegów nad tym samym rejonem. Dopiero kiedy satelita zaczął wchodzić w atmosferę, a tarcie niebezpiecznie zwiększyło jego temperaturę, Meduza wyłączyła się w automatycznym trybie bezpieczeństwa, by nie doszło do radioaktywnego wypadku.

W mitologii starożytnej Grecji Meduza była wiedźmą, której spojrzenie zmieniało ludzi w kamień. Spadając z kosmosu i zmieniając się w rozżarzoną do białości kulę, satelita studiował jałowe afrykańskie pustkowia. Pod tonami głazów i skał zobaczył coś, co człowiek ukrył ponad dwa tysiące lat temu w nadziei, że nikt nie pozwoli temu wydostać się na światło dzienne. Tak

16

jak spojrzenie jej starożytnej imienniczki, spojrzenie Meduzy miało przynosić śmierć.

PÓŁNOCNA ERYTREA, STYCZEŃ TEGO ROKU

Jakob Steiner nie przejmował się już tym, że umrze.

Śmierć byłaby wybawieniem od męczarni ostatniej godziny. Całe jego ciało było tak udręczone bólem i skutkami odwodnienia, że wola życia wyparowała równie szybko jak pot spływający niedawno po jego skórze. Steiner przestał się pocić niedługo po tym, jak jego oprawcy podjęli pościg, goniąc go przez jałową okolicę. Koszula khaki i spodnie, kilkadziesiąt minut temu mokre, teraz miały tylko białe kręgi zaschniętej soli pod pachami i w kroczu. Z początku Steiner myślał, że oddala się od bandytów shifta goniących go przez skalistą pustynię, ale szybko dotarło do niego, że jego początkowy zryw nie może się równać z godną maszyn wytrzymałością terrorystów. Dopędzili go bez trudu, a teraz trzymali się zaledwie kilka kroków za nim. Słyszał tupot ich butów na sypkim piachu, czuł smród ich niemytych ciał, intensywniejszy niż jego własny.

Bawili się z nim. Mogli go zabić dużo wcześniej strzałem z AK-47, które miał każdy z nich. A mimo to, jak stado ogarów, gonili go, dręcząc okrzykami, pchając poza granice jego własnej wytrzymałości tak, że powodował nim już tylko instynkt „uciekaj lub walcz". Minęła godzina, godzina nieustannego przerażenia, i Steiner zbliżał się do punktu, w którym nie mógł już biec dalej, w którym walka dawała większe szanse niż ucieczka.

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin