Makowiecki Witold - Diossos.pdf

(379 KB) Pobierz
Makowiecki Witold - Diossos - Notatnik
Makowiecki Witold
Diossos
Ilustrował Waldemar Andrzejewski
Ta książka przeznaczona jest d!a Ciebie, miody Czytelniku. Mamy nadzieję, że
sięgniesz do kolejnych tomów tej serii — rozpoznasz ją łatwo
po jednolicie skomponowanej szacie graficznej.
Wybierać będziemy do tej serii
książki szczególnie wartościowe
i popularne; zabawne i poważne;
takie, które się czyta
„jednym tchem",! takie, które czytamy
powoli, srnakuśąc ich urodę. Słowem, będą to książki bardzo różne, lecz łączy je
jedno zostały wydane w Ludowej Poisce.
Nasza Księgarnia Warszawa
Okładka: Zbigniew Rychłicki
Układ typograficzny: Józef Worytkiewicz
Fotografia autora: Tadeusz Bukowski
Część I
Rozdział pierwszy
\
Diossos był ślicznym chłopcem. Wśród gromady swoich rówieśników, jedenasto-,
dwunastoletnich malców, wyróżniał się dziwną, odmienną urodą, zwracającą uwagę
wszystkich. Był śniady, oczy i włosy miał ciemne jak każdy Grek. A jednak był
zupełnie inny.
Kiedy wraz z innymi chłopcami bawił się obok przystani w porcie istmfjskim,
przechodnie zatrzymywali się.
— Patrzcie, jaki piękny dzieciak — mówili. A kobiety dodawały zawsze:
— Tak, ale nie chciałybyśmy mieć takiego. Biedne to jakieś, delikatne, źle
odżywione, smutne.
I to była prawda. Diossos rzadko kiedy mógł najeść się do syta. Czasem, gdy
udato mu się złowić rybę w zatoce, matka przyrządzała dla całej rodziny
prawdziwą ucztę; potem jednak znów przez wiele dni trzeba się było zadowolić
kawałkiem jęczmiennego placka aibo garścią suszonego bobu, trochę stęchlego, bo
taki był znacznie tańszy. Czasami udało mu się zarobić parę oboli * przy myciu
statków, wielkich barek żaglowych, przybyłych zza morza, czasem dostał zapłatę
za pomoc przy układaniu w beczkach wspaniałych owoców, przeznaczonych na
sprzedaż do Fenicji czy Egiptu. Niewielkie to były zarobki, ale cokolwiek miał,
zanosił do matki,
* Objaśnienia wyrazów oznaczonych gwiazdką znajdują się na końcu książki.
właściwie do siostry, bo matka pracowała dzień cały, do domu wracała późno,
zostawiając gospodarstwo na wyłącznej opiece córki. Takie to było gospodarstwo!
Parę izb w starym, rozwalającym się domku, położonym nad samym brzegiem morza,
maleńki ogródek z kilkoma zagonami bobu i fasoli i jedna stara koza, wiecznie
chuda i głodna jak jej właściciele. Doprawdy, bieda była u tych Karyjczyków.
Diossosa nazywano Karyjczykiem; matka jego nie była rodowitą Greczynką,
pochodziła aż z Karii, z Azji Mniejszej. Stamtąd przywiózł ją przed laty
pierwszy jej mąż — Phemon
przewoźnik.
Kiedyś i u nich bywał jaki taki dostatek, ale czasów tych Diossos nie pamiętał.
Po śmierci ojca, który zginął przy po-, żarze własnego domu, po spaleniu się
jednoczesnym całego dobytku, koni i wozu, zawaliły się od razu wszystkie
podstawy ich życia. Straszny ten wypadek zdarzył się przed ośmiu laty i od tej
pory mały Diossos rozumiał dobrze, i to coraz lepiej, co znaczy bieda. Przez
chwilę jeszcze zdawało się, że i dla nieszczęśliwej rodziny nastaną lepsze
czasy. Było to przed trzema laty, gdy matka Diossosa wyszła powtórnie za mąż.
Ale nadzieje biednej matki, że w ten sposób poprawi byt swoich dzieci, a może i
sama odpocznie po męczącym, pełnym trudów życiu, rozwiały się prędko. Nowy jej
mąż, a ojczym Diossosa, Dromeus, strażnik na wielkiej barce handlowej, był
nicponiem ostatniego rzędu. Pijak i szuler, spędzający dni całe na grze w kości
z marynarzami, stracił prędko pracę na statku, żył przez pewien czas z pracy i
zarobków swej żony, a gdy te źródła się wyczerpały, porzucił ją bez ikrupułu,
zniknął na długi czas i powrócił dopiero po półtora roku. Znów wyprzedał po
kolei wszystko, co było w domu, potem wyniósł się na drugi koniec portu i nie
dawał jakiś czas znaku o sobie. Staczał się jednak coraz niżej, został w końcu
łapaczem niewolników, co było najbardziej pogardzanym zajęciem. Taki łapacz
węszył i tropił zbiegłych niewolników i dosta-
wał niezłe wynagrodzenie za każdego schwytanego nędzarza. Zarobki takie zdarzały
się dość często, bo w Koryncie roiło się od niewolników. Korynt był jedynym
Strona 1
PDF created with FinePrint pdfFactory Pro trial version http://www.fineprint.com
Makowiecki Witold - Diossos
Makowiecki Witold - Diossos
miastem w Grecji, gdzie handel ludźmi prowadzony był na wielką skalę, skąd
rokrocznie wysyłano żywy towar na wielkie targi niewolnicze w fenickich
miastach: Tyrze i Sydonie. Prócz tego przez Korynt prowadziła jedyna droga z
Peloponezu do środkowej Grecji i tędy próbowali nieraz ucieczki heloci * ze
Sparty lub niewolnicy z Arkadii czy Elidy chcąc dostać się do Aten lub do
Beocji. Zwłaszcza do Aten, gdzie od czasów rządów mądrego i uczciwego Solona*
poprawił się byt niewolników: dano im jakąś opiekę prawną, nie pozwolono
bezkarnie zabijać. Wieści o tym rozchodziły się szeroko po całej Grecji; w
arystokratycznej Sparcie i w państwach sprzymierzonych z nią, jak Korynt,
wywołały oburzenie wśród panów i bogatych obywateli; tłumy jednak niewolników
patrzyły z nadzieją na północ, mówiąc o niedalekiej Attyce jak o prawdziwym raju
nędzarzy.
mniej potrzebne. Ale flet! To było straszne. Tego nie można
było darować.
W ciągu dnia plan Diossosa dojrzał. Chłopiec nie wdawał się w to, że według praw
korynckich mąż mógł rozporządzać majątkiem żony, on wiedział tylko, że flet był
jego przyjacielem, jego radością i został mu ukradziony, po prostu — ukradziony.
Postanowił więc go odebrać, i już. Ponieważ Terpnos jest silny i zły i nikt nic
stanie w obronie biednego chłopca, wiec jest tylko jedna droga, by odzyskać
swego przyjaciela — wynieść go po kryjomu z domu Terpnosa. Innej rady nic ma.
Gdy tedy zapadła noc, wyszedł na pakach z domu i zakradł się po cichu do
obejścia młynarza. Było to istne szaleństwo i ty'ko zupe'na rozpacz mogła go
zmusić do takiego kroku. Dom Terpnosa był duży, a Diossos nie pamięta! go wcale.
Znajomy młynarczyk wspomina! mu wprawdzie, gdzie Terpnos rzucił flet po
przyjściu od Karyjczyków, ale z taką wiadomością trudno było znaleźć niewielki
przedmiot nawet w dzień, cóż dopiero w nocy, Diossos nie miał przy tym żadnych
złodziejskich zdolności i jego niemądra wyprawa skończyła się tak, jak się
skończyć musiała.
Zaraz po wejściu do cudzego domu kogoś obudził, przeraził się. krzyknął i
nieprzytomny z trwogv, zaczął uciekać przez ogród. Wyleciał za nim Terpnos, a!e
nie miał zamiaru sam męczyć się pościgiem za małym chłoncem, którego drobny cień
widział doskonałe wśród jasnej /ocy. Spuścił z łańcucha psa i poszczuł go za
zbiegiem.
„Ten się już z nim rozprawi" — myślał z zadowoleniem. A Diossos usłyszawszy
nagle za sobą galop wielkiego zwierzęcia i chrapliwy charkot wydzierający się z
piersi złej bestii — zdrętwiał. Przystanął bezradnie o parę zaledwie kroków od
muru, a pies dopadł doń w jednej chwili. Dopadł i znieruchomiał. Obwąchat pTędko
stopy chłopca, przestał warczeć, machnął niezdecydowanie ogonem, popatrzy! za-
kłopotany; nagle skoczył naprzód i zaczął szczekać na stojący nie opoda!
kamienny siup. Chciał przez to dać do zrozumienia chłopcu, że cały ten pościg,
cała ta awantura była właściwie zupełnie niepotrzebna, a w każdym razie nie
skierowana przeciwko niemu. Skądże? W żadnym razie! Głupia pomyłka, i tyle.
Zaszczekał jeszcze raz na słup, na drzewo jedno, drugie —
i zawrócił do domu.
Chłopiec, drżący jeszcze z przestrachu, miał czas przejść spokojnie przez
ogrodzenie. Skulony za murem słuchał teraz ze zgrozą, jak zły pies dostaje lanie
od złego pana.
Terpnos wściekł się na swego psa, klął i wymyślał, kopał i bił, łoił kijem po
łbie, po pysku, gdzie popadło.
A Argos, pokaleczony, zbity — skomlił, prosił łaski, udawał, że nie wic, o co
chodzi, że jest niewinny, że nie rozumie dlaczego. A wiedział, besiia,
doskonale, ale w jego wielkim, czarnym łbie zapadło już niewzruszone
postanowienie: „Ty chcesz, żebym ja pogryzł tego chłopca! A ja go nie pogryzę,
żebyś mnie nawet zabił — nie pogryzę. Właśnie jego jednego nie. Mogę ci pogryźć
pięciu innych, a jego nie".
Tak mówił do siebie chytry pies Argos czekając cierpliwie, aż wyczerpie się
złość jego pana. Gdy plagi nie ustawały, a ból stał się zbyt dotkliwy, zawarczał
krótko, ale strasznie.
Terpnos przestał go bić. Lepiej nie zaczynać z psem nie uwiązanym, gdy pies ten
jest wielki jak wilk, a silniejszy nawet od wilka. Kopnął go tedy tylko na
odchodne i wrócił do
domu klnąc.
A Diossos wrócił do domu bez fletu wprawdzie, ale z sercem wezbranym czułością i
oddaniem. Powrót miał niewesoły, bo matka oczekiwała go w progu, a dowiedziawszy
się łatwo o przyczynie nocnej wycieczki zbiła Diossosa i rozszlochała się na
nowo.
— Tego tylko brakowało w naszym nieszczęściu, żeby cię wzięli za złodzieja —
powtarzała wśród łkań.
Strona 2
PDF created with FinePrint pdfFactory Pro trial version http://www.fineprint.com
15
14
Kazała mu też przysiąc, że nie pójdzie więcej do ogrodu Terpnosa po ten głupi
flet.
Diossos przysiągł i dotrzymał słowa. Ale zaraz następnego wieczora, gdy tylko
zapadł mrok, znalazł się znowu wprawdzie nie w ogrodzie, aie na murze ogrodu
Terpnosa. Czekał, aż pies będzie spuszczony z postronka, i zaczął go przywoływać
długo i pieszczotliwie, ściszonym, dziecinnym głosem, gorąco, jak tylko umiał.
Pies błądził jakiś czas po obejściu, usłyszał wreszcie stłumione wołanie i
przybiegł natychmiast. Pociągnął nosem i zamachał ogonem. Wówczas chłopiec
zrzucił mu z muru garść ości i rybich kręgów, które zebrał w ciągu dnia na
jednym z przyjezdnych statków. Argos uwinął się prędko z tym poczęstunkiem, po
czym wspiął się na łapy opierając je o mur. Diossos spuścił ku niemu ręce i
zanurzył je z ufnością w wielkie, czarne kudły na łbie i szyi zwierzęcia. Trwali
tak długi czas bez ruchu.
Rozdział drugi
W rojnym jak zawsze porcie istmijskim panuje niezwykły ruch. Od kilku tygodni
dzień w dzień setki żaglowców, barek, większych i mniejszych galer bez przerwy
przybijają do brzegu. Tłumy przyjezdnych ze wszystkich krajów Grecji tłoczą się
na wybrzeżu i na wielkiej drodze prowadzącej do Koryntu.
Za kilka dni otwarcie igrzysk istmijskich, Korynt kipi — setki zawodników,
tysiące widzów przybyło i jeszcze przybywa co dzień do wielkiego grodu między
morzami. Kupcy, jak ptaki za łupem, dążą z najdalszych stron, by wykorzystać dla
swych celów to niezmierne zbiorowisko ludzkie. Wśród rodowitych Hellenów*
wyróżniają się obcością rysów bogato ubrani Fenicjanie, ruchliwi Etruskowie,
miedzianoskórzy Egipcjanie i Lidowie, i Syryjczycy z Małej Azji. Ile barw, ile
krajów, ile odmiennych szat, strojów, bogactw! Oczy aż bolą od patrzenia, uszy —
od słuchania tych tysięcznych głosów
i nawoływań.
Diossos chodzi w tym tłumie potrącany raz po raz, patrzy, słucha, ale nie cieszy
go nic. Oczy jego pozostają smutne. Jakże może się cieszyć, gdy od dziesięciu
dni na próżno wystaje dni całe w porcie, daremnie usiłując zwabić kogoś z
przyjezdnych do siebie na nocleg. Tak. Karyjczycy, za przykładem wielu obywateli
korynckich, w przewidywaniu tłumnego zjazdu na igrzyska przygotowali
pomieszczenia dla cudzoziemców. Wyprzątnęli jedną izbę w swym półotwartym dom-
2 — Diossos
17
ku, sporządzili ławy, zakupili słomę na leża. Niewielkie to byiy wydatki i tak
jednak dość ciężkie dia nich. Ponieśli je sądząc, że zapłata za dłuższy pobyt
cudzoziemców wynagrodzi im wszystko i przyniesie w zysku kilkanaście drachm*. A
te drachmy, na Zeusa*, jakże im były potrzebne. Diossos dobrze wiedział o tym i
dlatego całymi godzinami wystawał cierpliwie w porcie, podbiegał do każdego
żaglowca, do każdej barki. Wszystko na próżno. Zawsze peino już tam było innych
chłopaków, dorosłych prawie, silnych i śmiałych. Ci odpędzali go łatwo,
zagradzali drogę, przekrzyczeli, wyśmiali nieraz. I co mógł im zrobić?
Zapraszali do siebie podróżnych do Schoinuntu, Koryntu, do osad przybrzeżnych. A
on pozostawał sam. I powracał z pustymi rękami do domu, gdzie oczekiwała go
coraz bardziej zgnębiona matka, coraz smutniejsza siostra. I to przez niego,
przez jego niedołęstwo, niezaradność, głupotę. Dziś oto jeszcze i jutro tylko, a
zjazd zawodników się skończy, zaczną się igrzyska. Przeminie ostatnia
sposobność.
Diossos nie wiedział, jak będzie śmiał oczy pokazać w domu wieczorem. Siostra
będzie mu robiła wyrzuty. Naturalnie. Chłopcu łzy napłynęły do oczu. Siostrę
swoją, piętnastoletnią Eukleję, kochał strasznie. Uważał ją za najpiękniejszą
dziewczynę w całym Koryncie, w czym się może i nie mylił. Eukleja miała
rzeczywiście tę samą co Diossos, niepokojącą urodę, tylko włosy jej były jeszcze
ciemniejsze, cera jeszcze bielsza, rysy jeszcze delikatniejsze, nieskazitelnie
rzeźbione. Wyższa od brata, była smukła i giętka jak on. I oczy miała podobne:
głębokie, ciemne, smutne i ciekawe.
Dla Diossosa była nie tylko najładniejsza, ale i najmądrzejsza, najdzielniejsza
i najlepsza. Zdania tego nie zmieniał nigdy, nawet wtedy gdy dostawał od niej w
skórę, co zreszią przyjmował ze spokojem, rozumiejąc, że siostra w czasie
nieobecności matki musi ją zastępować pod każdym względem. Zresztą siostra
pieściła go często, a biła rzadko. Diossos-zaś
18
mógł się zawsze pocieszyć tym, że miał jeszcze młodszego ośmioletniego
braciszka, który musiał z kolei słuchać jego, a którego on pieścił również,
Strona 3
PDF created with FinePrint pdfFactory Pro trial version http://www.fineprint.com
Makowiecki Witold - Diossos
Makowiecki Witold - Diossos
tylko znacznie rzadziej, i bił również, tylko znacznie częściej.
Ale teraz wszyscy — i matka, i siostra, i brat, oczekiwali pomocy od niego, a on
nic nie potrafi, nie umie, nic może.
Zobaczy! wjeżdżający pomiędzy przycumowane przy brzegu łodzie mały, piękny
żaglowiec i pośpieszył do niego. Ale nie miał nadziei. Nie, nie miał żadnej.
Naturalnie. Już tam są jacyś inni chłopcy, piętnasto-, szesnastoletnie dryblasy,
już przedostali się do łodzi, rozmawiają z przybyłymi. Diossos próżno usiłuje
przepchać się naprzód, powiedzieć coś, nikt nie zwraca na niego uwagi, a tamci
starsi już porozumiewają się z podróżnymi, mają ich prowadzić. Ale nie.
Pokłócili się teraz między sobą i biją się, a przybysze zwracają się nagle do
stojącego obok bezradnie Diossosa. Wysoki, bardzo wysoki, szczupły młodzieniec o
jasnych, złotawych włosach bierze go za ramię.
!9
T
— I ty masz nocleg?—¦ pyta.
— Mam — odpowiada prędko Diossos.
— Prowadź nas w takim razie.
Diossos nie chce uwierzyć swemu szczęściu. Rusza naprzód. Ktoś z boku rzuca
nagle:
— Gdzie dostojni panowie idą? Do tych nędzarzy? Tam nawet stołka całego nie ma.
To łachmaniarze!
Wysoki pan zwraca na Diossosa łagodne oczy.
— Czy to prawda, chłopcze?
Diossos ma oczy pełne łez. Nie śmie odpowiedzieć ani tak, ani nie. Po krótkiej
chwili mówi tylko:
— To bardzo blisko, panie — i pokazuje ręką niedaleki domek.
— Możsmy zobaczyć — decyduje drugi, również młody, ale krępy, barczysty
mężczyzna. I ruszają.
Diossosowi drży serce. Oczywiście zobaczą, że to prawda, że tam u nich nic nie
ma, tylko gołe ściany i słoma. I pójdą sobie. Trudno. Wszedłszy na maleńkie
podwórko Diossos nie śmie spojrzeć w oczy -wspaniałym podróżnym, którzy idą tuż
obok.
Ale w progu stoi siostra; ujrzawszy obcych patrzy na nich zdziwionymi,
przelęknionymi oczyma. Przybysze stoją bez słowa dłuższą chwilę.
Teraz weszli do środka, rozglądają się po izbie. Diossos wśliznął się za nimi do
wnętrza. Eukleja spłoszona daje kilka koniecznych objaśnień, wycofuje się do
drugiej izby. Nie przystoi młodej dziewczynie rozmawiać z obcymi mężczyznami bez
świadków i bez zasłony na twarzy. W dodatku to bardzo młodzi mężczyźni.
A przybysze naradzają się ze sobą półgłosem.
Mniejszy, czarny, o energicznych oczach chce szukać innej izby.
— Tu rzeczywiście nic nie ma, Poliniku — mówi — ani stołka, ani kołka, jak
powiadają.
20
Ale ten drugi, nazywany Polinikiem, protestuje niespodzianie.
— Ja się stąd nie ruszę — mówi stanowczo.
— Dlaczego?
— Dlatego że... Czysty widział, Meli kiesie, tę dziewczynę? Melikles wybucha
nagle szczerym śmiechem, a wysoki,
szczupły mężczyzna ciągnie dalej już szeptem:
— Na wszystkich bogów, nigdy nie widziałem piękniejszej.
— A Anyte?
— Ba, Anyte, Anyte się nie liczy. To siostra.
Coś tam jeszcze mówią ze sobą, coś radzą, ale postanowienie już zapadło.
Zostają.
Tego dnia Diossos miał moc roboty.
Po dziesięciokroć był na żaglowcu przyjezdnych, skąd musiał przynosić różne
naczynia, dzbany, płaszcze, żywność. Prócz dwóch młodych przybyszów na statku
by! jeszcze jeden stary marynarz, ciągle skrzywiony i zrzędzący, i jakiś młody
chłopak — służący. Przed wieczorem Diossos wiedział już wszystko.
Wiedział, że łódź nazywa się „Anyte", że należy do tego młodego, niższego
mężczyzny, który jest tutaj najważniejszy, że ten drugi, wysoki, jest jego
szwagrem i przyjacielem, a ten trzeci, stary — sternikiem na łodzi.
Wiedział, że przyjechali aż z MiSetu, z Azji, że ten szczupły, wysoki pan,
którego nazywano Pelinikiem, ma stawać do igrzysk jako zawodnik — szybkobiegacz.
Diossos patrzył na niego z największym uwielbieniem. To dzięki niemu, tylko
dzięki niemu zauważyli jego, Diossosa, na przystani i przyszli tu do mieszkania,
a potem dzięki niemu tylko zgodzili się wziąć izbę. Diossos słyszał przy tym, że
Polinik nazwał jego siostrę najpiękniejszą dziewczyną na świecie — i serce jego
Strona 4
PDF created with FinePrint pdfFactory Pro trial version http://www.fineprint.com
Makowiecki Witold - Diossos
wezbrało dumą i wdzięcznością dla przybysza.
21
Nie bał się go nic. Istotnie, Polinik nie mógł w nikim wzbudzić lęku. Łagodna,
młodzieńcza twarz patrząca na ludzi z delikatnym, nieśmiałym jakby uśmiechem,
włosy jasne, złotawe i oczy jasne, niebieskie, niezmiernie pogodne. Któż mógłby
się go lękać! 1 to przy tym zawodnik, prawdziwy zawodnik, może przyszły
zwycięzca wybrany z tysiąca.
A Połinik, widząc zachwyt i bezmierną ufność malującą się na twarzy chłopca,
uśmiechał się doń i rozmawiał jak z równym. Bawiło go to uwielbienie, ujmowała
niepospolita uroda chłopca, chciał się przy tym dowiedzieć czegoś o jego
siostrze, pięknej Eukiei.
Kiedy przyszła pora wieczerzy, posadził go obok siebie na ławie, kazał mu pić i
jeść razem. Diossos, który poznał już smak wina, pszennego chleba, dobrej
wędzonej ryby — nie mógł się nacieszyć tą zwykłą żeglarską strawą. Nabierał też
coraz więcej zaufania do swego ogromnego towarzysza i wypytywany, powoli
opowiadać zaczął o wszystkich swych troskach, kłopotach, o biedzie, o
niegodziwym ojczymie, który wszystko wynosi z domu, o swoim flecie. Dopiero
Eukleja słysząc z drugiej izby te zwierzenia przywołała go i ofuknęła srogo za
opowiadanie obcym ludziom takich rzeczy.
— To nie jest żaden obcy — zdziwił się chłopiec. —Ja go już dobrze znam i lubię
bardzo. I tyś go powinna lubić — dorzucił po chwili.
— Dlaczego?
— Dlatego, że jest bardzo dobry i taki wspaniały, i... jest zawodnikiem — i...
i dlatego, że on cię lubi. Słyszałem, jak mówił do tego drugiego, czarnego, że
jesteś najpiękniejszą dziewczyną, jaką widział. Mówił to cicho, ale i tak
słyszałem. Rozumiesz?
Na to dziewczyna nie odpowiedziała nic, ale zaczerwieniła się aż po białka oczu
i odwróciła prędko. Ale gdy za chwilę musiała wyjść do gości, aby nalewać wina
22
biesiadnikom, gęsta zasłona pokrywała jej twarz pozwalając ukryć rumieniec
wstydu, zmieszanie i niepokój, który ją ogarniał coraz mocniej.
Szczęściem nadejście matki wybawiło ją od kłopotu usługiwania młodym
nieznajomym.
Matka wyprawiła Diossosa z izby, ale chłopak pod pierwszym lepszym pozorem
wcisnął się tam z powrotem. Nie mógł się wyrzec takiej sposobności patrzenia na
prawdziwych żeglarzy, prawdziwych zawodników, słuchania ich rozmów, ich
opowieści.
Ale dzień ten tak niezwykły dla Karyjczyków, choć skłania! się już dobrze, ku
wieczorowi, przyniósł jeszcze jedno ważne wydarzenie.
Oto nagle przed drzwiami zrobił się runor; Diossos wyjrzał do przedsionka. Stał
tam wielki, gruby, suto ubrany mężczyzna, za nim młody, kilkunastoletni chłopak
i Murzyn niewolnik dźwigający ciężki kosz.
— Czy tu zamieszkał dostojny Mclikłes z Miletu? — rzucił nowo przybyły władczym
głosem.
Diossos zdrętwiał. Więc ci żeglarze z Miletu są dostojnikami, o Zeusie!
A przybysz nie czekając na odpowiedź odsunął Diossosa i wszedi do wnętrza
wypełniając sobą całe drzwi.
Młodzieńcy siedzący w izbie zerwali się na jego widok a niższy Melikłes krzyknął
z radości i rzucił się w jego otwarte ramiona.
— Tyżeś to, Kaliasie! Ty... Skąd tutaj? Jakim sposobem? A gruby, potężny pan
był również wyraźnie ucieszony.
Sapał z zadowolenia, przyglądając się bacznie młodzieńcom, aż trzepnął mocno w
ramię Mcliklesa.
— Cóż, ożeniłeś się, chłopcze?
— Ożeniłem.
— Z tą... jego siostrą, córką Diomersesa, jakże jej to było': Anyte? Co?
23
Melikies uśmiechnął się.
— Z tą właśnie. Mamy już małego synka. Już umie chodzić, biega nawet.
— To dobrze. To dobrze. — Kalias śmiał się tubalnie. — Wyrośnie z niego zuch.
Zobaczysz, wda się w ciebie. I dobrze, żeś się ożenił, bo przez to mężczyzna
powagi nabiera i godności, a to w kupieckim stanie najważniejsze. Taki wielki,
poważny kupiec jak ja nie mógłby się nawet pospolitować z byle nieopierzonym
chłystkiem. Co innego ojciec rodziny, zupełnie co innego. Możemy się nawet napić
razem, jak równy z równym.
Melikies zajął się nalewaniem wina, a Kalias rozsiadł się szeroko na tapczanie i
rozglądał dokoła
— Nie mogliście znaleźć czegoś lepszego od tej nory? — mruczał.
Strona 5
PDF created with FinePrint pdfFactory Pro trial version http://www.fineprint.com
Zgłoś jeśli naruszono regulamin