Coonts Stephen - Jake Grafton 08 - Hongkong.rtf

(986 KB) Pobierz

Stephen Coonts

Hongkong

Przekład Maciej Szymański

Tytuł oryginału Hong Kong

Wydanie oryginalne 2000

Wydanie polskie 2003


Johnowi i Nancy Coontsom


PODZIĘKOWANIA

 

 

Zbieranie informacji stanowiących tło powieści takiej jak ta zawsze jest przygodą samą w sobie. Przyjaciel i sąsiad autora, Gilbert Pascal, fizyk i inżynier w jednej osobie, czytał szkice rozdziałów powstającej książki i wzbogacał je wieloma cennymi sugestiami. Paul K. Chan również czytał i komentował rękopis.

Treść niniejszej powieści jest owocem współpracy autora i jego żony - Deborah uwielbia wymyślać literackie intrygi.


Rewolucje oraz związane z nimi działania wojenne są nieuniknionym zjawiskiem w społeczeństwie klasowym. Bez nich niemożliwy jest jakikolwiek skok w rozwoju społeczeństwa i obalenie reakcyjnych klas rządzących, a zatem niemożliwe jest też przejęcie władzy politycznej przez lud...

Zbrojne przejęcie władzy, rozstrzygnięcie klasowego konfliktu na drodze wojny, jest naczelnym zadaniem i najwyższą formą rewolucji. Ta marksistowsko-leninowska zasada rewolucji ma uniwersalne znaczenie, sprawdza się zarówno w odniesieniu do Chin, jak i wszystkich innych krajów.

 

Mao Tse-tung


ROZDZIAŁ 1

 

 

Pośrodku zgrabnego, niedużego otworu w czole Chiny Boba Chana, mniej więcej dwa i pół centymetra nad jego prawym okiem, widniała maleńka czerwona kropelka krwi. Oczy mężczyzny były szeroko otwarte. Na jego twarzy, zdaniem Tommy’ego Carmelliniego, zastygł wyraz zaskoczenia.

Carmellini zdjął lateksową rękawiczkę z prawej dłoni, pochylił się i dotknął policzka Chana. Był jeszcze ciepły.

Śmierć przyszła niewiele minut temu i musiała być natychmiastowa, pomyślał Tom, na powrót wkładając rękawiczkę.

Niepozorne ciało mężczyzny leżało na podłodze za biurkiem z filipińskiego mahoniu, w bibliotece jego rezydencji na południu wyspy Hongkong.

Kilka sekund wcześniej, gdy Carmellini otworzył drzwi pokoju, zobaczył jedynie stopę wystającą zza mebla. Rozejrzał się uważnie, zanim wszedł dalej.

W ścianie naprzeciwko drzwi rozmieszczono kilka okien o dużych, litych szybach przedzielonych bordowymi zasłonami. Rozpościerała się za nimi wspaniała panorama portu Aberdeen. Dalej widać było kanał oddzielający wyspy Hongkong i Lamma. Tę drugą, słabo zaludnioną, wyróżniały z mroku dość nieliczne światła. Ponad nią aż po horyzont rozciągała się ciemna plama Morza Południowochińskiego. Niewidoczne stąd światła wielkiego miasta Hongkong, zajmującego północną część wyspy, rzucały bladą poświatę na nisko zalegającą warstwę stratusów.

Z sali mieszczącej się piętro niżej, w której trwało właśnie przyjęcie, dobiegała muzyka. Zespół grał stare przeboje amerykańskiego popu - słowa piosenek były niezrozumiałe, ale melodie dawały się rozróżnić, mimo iż w bibliotece pełno było tłumiących dźwięk, tapicerowanych mebli oraz książek ułożonych na półkach sięgających sufitu.

Tommy rozejrzał się w poszukiwaniu łuski. Dostrzegł błysk metalu tuż obok nogi krzesła - mało brakowało, a przegapiłby go w skąpym świetle.

Podszedł bliżej, schylił się i spojrzał.

Kaliber 7,65.

Takie naboje były przeznaczone do małych, łatwych do ukrycia pistoletów kieszonkowych. Trudno strzelać nimi celnie, ale z najkrótszego dystansu to śmiercionośna broń.

Carmellini stanął przed biurkiem, wsparł ręce na biodrach i po raz kolejny rozejrzał się uważnie po bibliotece. Gdzieś tutaj Harold Barnes ukrył przed jedenastoma dniami magnetofon, kiedy instalował okablowanie do anteny satelitarnej.

Zapewne Chan zamówił zestaw, by oglądać amerykańską telewizję. Niewykluczone, że był fanem kanału C-Span, nadającego ostatnio relacje z przesłuchań przed komisją senacką w sprawie zagranicznych - czytaj: chińskich - dotacji dla amerykańskich partii politycznych w niedawnych wyborach. W ciągu ostatnich dziesięciu dni przesłuchiwani wymieniali jego nazwisko wielokrotnie.

Barnes nie zdążył nikogo zawiadomić o tym, gdzie ukrył sprzęt - nazajutrz po dokonaniu instalacji ktoś wpakował mu kulę w łeb.

Carmellini był jednak pewien, że chodzi o magnetofon, a nie nadajnik, który zbyt łatwo byłoby namierzyć i odnaleźć. Pewność ta brała się stąd, iż osobiście znał Barnesa - cichego, ostrożnego, cokolwiek bezbarwnego technika, który razem z nim odbywał wstępne szkolenie dla kandydatów do pracy w CIA. Kto by pomyślał, że Barnes będzie pierwszym z tej grupy, który odda życie na służbie?

Mikrofony... Harold spędził na instalowaniu odbiornika satelitarnego cztery godziny, podczas gdy zwyczajnemu monterowi robota zajęłaby najwyżej dwie. Jeżeli trzymał się procedury, powinien był umieścić gdzieś dwa miniaturowe mikrofony, po jednym na każdą ścieżkę magnetofonu.

Uwagę Tommy’ego przykuł żyrandol wiszący nad mahoniowym biurkiem. Bogato zdobiony, obciążony kilkudziesięcioma małymi żarówkami, zapewne zwabił Harolda Barnesa tak, jak cukier wabi muchy.

Carmellini przyjrzał się w skupieniu łańcuchowi, na którym wisiał żyrandol. Zobaczył biegnący w nim przewód... nie, dwa przewody - jeden grubszy, czarny, a drugi znacznie cieńszy; oba pracowicie przeplecione między ogniwami.

Barnes mógł umieścić w żyrandolu jeden z mikrofonów, a drugi w dowolnym miejscu pokoju - może pod biurkiem albo przy stoliku do czytania - sam zaś magnetofon za książkami, gdzieś na najwyższej półce. Na pewno nie brakowało tam tomów, po które nikt nie sięgał częściej niż raz na dziesięć lat.

Carmellini podszedł do najbliższego regału i przyjrzał się grzbietom stojących na nim książek. Ani drobiny kurzu.

Nawet najpilniejsza sprzątaczka nie utrzymałaby ich w takim stanie.

A zatem...

Agent podstawił krzesło pod żyrandol i stanął na nim.

Ha! Magnetofon był przyklejony taśmą u nasady ramion żyrandola. Żarówki dawały silne światło, praktycznie uniemożliwiając dostrzeżenie urządzenia z dołu.

Carmellini wyciągnął rękę i sekundę później miał już w niej dwie rolki z taśmą. Zużyte było mniej więcej trzy czwarte taśmy, nagranie więc musiało trwać jakieś sześć godzin.

Zszedł na podłogę. Kusiło go, żeby po prostu schować zdobycz do kieszeni, ale zwyciężył zdrowy rozsądek. Podciągnął nogawkę i starannie umieścił taśmy w skarpetce.

W drugiej miał nową, czystą taśmę, ale skoro China Bob był martwy, magnetofon w zasadzie przestał być potrzebny. Może warto przeciąć kable i zabrać sprzęt?

Ile czasu pozostało?

Czy gdyby to China Bob Chan zabił Harolda Barnesa, magnetofon pozostałby na swoim miejscu?

Tom nagle zdał sobie sprawę, że czas ucieka. Odstawił krzesło na miejsce i energicznie przetarł jego miękkie siedzenie, by zlikwidować wszelkie ślady butów. Kiedy się prostował, usłyszał dźwięk dochodzący z sekretariatu znajdującego się tuż za ścianą. Zrobił krok w stronę drzwi i w tym momencie w sąsiednim pomieszczeniu zapaliło się światło.

Agent skoczył zwinnie i przywarł do ściany. Uchylone drzwi do sekretariatu miał teraz po prawej. W napięciu nasłuchiwał odgłosu kroków.

Bardzo, ale to bardzo nie chciał, by ktoś zastał go w tym pokoju z trupem na podłodze i taśmą w skarpetce. To prawda, że jako młodszemu radcy do spraw rolnictwa w miejscowym konsulacie przysługiwał mu immunitet dyplomatyczny, ale medialny zamęt wokół aresztowania i przesłuchania, a zwłaszcza nieuchronne wydalenie z kraju nie pomogłyby mu w karierze.

Usłyszał szuranie odsuwanego krzesła.

Sprężony, gotów do skoku, gdyby tylko ktoś szerzej otworzył drzwi, zbliżył się nieco do plamy światła.

Przy biurku sekretarki siedział ktoś niewysoki. Dobry Boże, to jakiś dzieciak, pomyślał Carmellini. Chłopiec miał dziesięć, może dwanaście lat.

Agent cofnął się o krok, by nie znaleźć się w polu widzenia, gdyby dziecko spojrzało w jego stronę.

Usłyszał odgłos uruchamiania komputera.

W przeciwległym końcu biblioteki były jeszcze jedne drzwi. Carmellini nie wiedział, czy są otwarte. Pamiętał, że prowadzą do kilku pomieszczeń biurowych i dalej, na korytarz z windą. Podszedł do nich szybkim, cichym krokiem.

Nie zdołał obrócić gałki. Drzwi były zamknięte. Obok dziurki od klucza nie znalazł ani nazwy producenta, ani oznaczenia typu zamka. Dopiero gdy się pochylił, by popracować nad mechanizmem, dostrzegł główki śrub wystające z drzwi. Pomalowano je tym samym, ciemnym kolorem co całe skrzydło, aby nie rzucały się w oczy.

Nawet gdyby otworzył zamek, pozostałyby jeszcze zasuwki po drugiej stronie, a tych nie zdołałby sforsować. Schował wytrych i idąc z powrotem w stronę drzwi sekretariatu, wsunął etui do wewnętrznej kieszeni marynarki. Zatrzymał się mniej więcej dwa metry od nich i ostrożnie zerknął do środka.

Dzieciak siedział przy klawiaturze i pisał. Po chwili usiadł wygodniej. Czekał.

Minęło kilka sekund i na ekranie pojawiła się kobieta trzymająca w ręku coś, co wyglądało na olbrzymiego penisa. Zaczęła...

Jezu, dzieciak ogląda pornosa!

Tego, co naga kobieta zrobiła z wielkim penisem, Tommy Carmellini nigdy się nie dowiedział, ponieważ w tym momencie otworzyły się drzwi na korytarz i do sekretariatu weszła kobieta. Chłopiec zerknął na nią i szybko zamknął program, ale nie zdążył.

Kobieta trzepnęła go w ramię i powiedziała coś po chińsku.

Dzieciak kliknął kilka ikon i zamknął połączenie z Internetem. Kobieta trajkotała teraz jak najęta.

Carmellini cofnął się pod ścianę, żeby przeczekać.

Wreszcie rozległy się dźwięki wyłączania komputera, przysuwania krzesła i cichych kroków, a potem mocne trzaśnięcie drzwiami.

Agent zajrzał do sekretariatu.

Pusto.

Uchylił drzwi prowadzące na korytarz, w samą porę by zobaczyć, jak kobieta i chłopiec znikają w windzie na końcu holu.

Odczekał chwilę, a potem wrócił do biblioteki i ponownie ustawił krzesło pod żyrandolem. Założenie szpulek z nową taśmą zajęło mu mniej więcej trzydzieści sekund. Wyczuł palcami kształt klawisza i upewnił się, że magnetofon jest wyłączony. Zszedł na podłogę, po raz drugi przetarł krzesło i odstawił je na miejsce.

W biurze sekretarki sprawdził, czy korytarz jest pusty, po czym wyszedł i ostrożnie zatrzasnął za sobą drzwi. Z dołu dobiegały dźwięki Amerykanina w Paryżu Gershwina.

Zbiegając po schodach do sal, w których trwało przyjęcie, Carmellini zdjął lateksowe rękawiczki i schował je do kieszeni.

Na dole odszukał Kerry Kent, sączącą szampana i z ożywieniem dyskutującą z długowłosym intelektualistą, który gapił się na nią z wyraźną nadzieją. Kerry była wysoką Angielką o bujnej, ciemnorudej czuprynie. Mówiła płynnie po kantońsku i po mandaryńsku. Na co dzień pracowała jako tłumaczka w firmie ubezpieczeniowej - Chińskim Towarzystwie Wzajemnej Pomocy - ale przede wszystkim była oficerem brytyjskiej tajnej służby wywiadowczej, SIS. Tego wieczoru miała na sobie elegancką granatową suknię sięgającą kostek, a jej dekolt zdobił skromny, pożyczony naszyjnik.

- Tu jesteś, kochanie - odezwała się pogodnie, kładąc rękę na ramieniu Carmelliniego. - Właśnie rozmawiam z tym wspaniałym dramatopisarzem... - wymieniła nazwisko. - Jego nową sztukę będą grać na West Endzie już w przyszłym tygodniu. Siostra wiele mi o niej opowiadała. Cóż za zbieg okoliczności! Gdy tylko wrócimy do Londynu, wybierzemy się do teatru.

Carmellini podał rękę pisarzowi i po chwili dyskretnie porwał Kerry.

- Ktoś widział, jak szedłem na górę? - spytał na tyle głośno, by mimo gwaru i muzyki usłyszała go.

- Nie wydaje mi się, żeby ktoś zwrócił uwagę. Go tam robiłeś tak długo?

- Oglądałem pornosa w Internecie. Fascynujące! Później ci opowiem. Kim jest ten świr, który tak się na ciebie gapi?

Jakiś Chińczyk istotnie stał nie dalej niż dwa metry od nich i otwarcie wpatrywał się w Kerry. Kiedy robiła krok, czynił to samo.

- Admirator z prowincji, beznadziejnie zadurzony. Przez całe życie mam na mężczyzn taki druzgocący wpływ. To doprawdy nudne. Zastanawiam się nad pomniejszeniem piersi, żeby wreszcie mieć trochę spokoju.

Żart był niezły, jako że Kerry miała szczupłą, sportową sylwetkę.

Carmellini posłał Chińczykowi niechętne spojrzenie i odszedł, trzymając towarzyszkę pod łokieć.

- Zabrałeś? - spytała, mając na myśli taśmę.

- Nie było jej. A China Bob leżał za biurkiem z ładną dziurą w głowie.

- Martwy? - upewniła się, marszcząc brwi.

- Nawet bardzo.

-. Znalazłeś magnetofon?

- Był w żyrandolu. Pusty.

Kerry upiła łyk szampana, trawiąc łgarstwo Tommy’ego. Amerykanin nie bardzo wiedział, dlaczego okłamywanie jej wydaje mu się tak dobrym pomysłem, ale instynkt nakazywał mu nie ufać nikomu. Ktoś zastrzelił Harolda Barnesa. Ktoś być może ta sama osoba - umieścił kulę w głowie Chiny Boba Chana. A Carmellini znał pannę Kent dosłownie od trzech dni i zdecydowanie nie nazwałby jej starą znajomą.

Na wyższe piętro rezydencji wiodły trzy drogi - ten, kto chciał wejść do biblioteki, mógł skorzystać z dwóch klatek schodowych lub windy. Agent wybrał schody, na które dostał się pod pretekstem wyjścia do toalety, położonej na końcu korytarza i niewidocznej od strony głównej sali balowej. W ciągu ostatnich kilku godzin każdy, kto brał udział w imprezie, mógł zrobić to samo - i zapewne niektórzy zrobili.

Być może odpowiedzią była taśma.

Carmellini omiótł tłum wzrokiem, próbując zapamiętać jak najwięcej twarzy. W sali balowej zebrała się tej nocy śmietanka towarzyska Hongkongu.

- Powiedz mi jeszcze raz, kim są ci ludzie - zwrócił się do Kerry.

Angielka zerknęła na najbliżej stojących i kiwnęła głową w stronę mężczyzny po sześćdziesiątce, wokół którego zebrała się spora grupka gości.

- To gubernator Sun Siu Ki i jego świta, mieszanka oficjeli, urzędników i prywatnych przedsiębiorców włażących mu w tyłek. Dystyngowany dżentelmen, który z nim rozmawia, to sir Robert MacDonald, brytyjski konsul generalny. Wysoki, jasnowłosy Australijczyk, który udaje, że ich nie podsłuchuje, to Rip Buckingham, naczelny „China Post”, największego anglojęzycznego dziennika w Hongkongu. Obok stoi jego żona, Sue Lin. Dalej, w samym kącie masz konsula generalnego Stanów Zjednoczonych, Virgila Cole’a. Rozmawia z siostrą Chiny Boba, Amy Chan. Kto jeszcze?

- Może ten gość w mundurze, z koktajlem w dłoni.

- Generał Tang, dowódca dywizji Chińskiej Armii Ludowo-Wyzwoleńczej stacjonującej w Hongkongu. Jest tu dopiero od paru tygodni. Gazety sporo pisały o jego przybyciu.

- Kto z nim rozmawia?

- Albert Cheung. Wykształcony w Oksfordzie, najlepszy adwokat w Hongkongu. Słodki, gładki i podobno dobrze poinformowany.

Kerry wskazała Tommy’emu jeszcze sześciu przemysłowców, trzech magnatów branży spedycyjnej i dwóch prezesów banków.

- Wszystko to potomkowie kupców i armatorów, którzy tutaj dorobili się niewiarygodnych fortun - dodała, wymieniwszy ich nazwiska. - Jeżeli ktokolwiek opłakiwał tu odejście Brytyjczyków, to właśnie oni. Nigdy przedtem nie widziałam, żeby dyskutowali w tak licznym gronie.

Każdy z obecnych na przyjęciu mógł pójść na piętro i stuknąć Chinę Boba, pomyślał Tommy. Każdy przynajmniej raz lub dwa w ciągu wieczoru przeprosił towarzystwo i udał się na krótką wycieczkę w stronę toalety. A może ktoś obcy wjechał windą z piwnicy albo wszedł do biblioteki z zupełnie innej części rezydencji? Możliwości było mnóstwo. Mimo to Carmellini przyglądał się wskazywanym przez Kerry gościom z wielką uwagą.

- Nie wiem, czy nie powinniśmy urwać się stąd, zanim zacznie się zamieszanie.

- Doskonały pomysł. Możemy zacząć dryfować w stronę wyjścia, ale po drodze muszę pożegnać parę osób.

Pięć minut później, gdy czekali na samochód z konsulatu, Carmellini zapytał:

- Jakie masz plany na resztę wieczoru?

- Nie wiem - odparła beztrosko, odwracając się ku niemu.

Przyjmując zaproszenie, przycisnął usta do jej warg. Kerry objęła go i odwzajemniła pocałunek.

- Jakiś ty romantyczny - powiedziała, kiedy oderwali się od siebie.

- A jaki nieżonaty.

- Pamiętam o tym.

- Nie przypominam sobie, żebym wspominał ci o moim statusie rodzinnym.

- Nie wspominałeś. Twoja reputacja jest szybsza od ciebie. Tommy Carmellini, kawaler, włamywacz, złodziej...

- I w ogóle świetny gość.

- James Bond dla ubogich.

- Nie daj się zwieść pozorom.

- Będziesz musiał mnie przekonać.

- Chętnie spróbuję.

- Opowiedz mi lepiej o internetowej pornografii. Lepiej się czyta raporty z akcji ozdobione pikantnymi szczególikami.

Pracownik rezydencji zatrzymał samochód należący do konsulatu i wysiadł.

- Ten apetyczny kawałek chciałem zostawić na później odparł Carmellini, wręczając mu napiwek i odbierając kluczyki. - Noc jest jeszcze młoda.


ROZDZIAŁ 2

 

 

Kiedy Jake Grafton rozsunął szklane drzwi balkonowe, do hotelowego pokoju na piątym piętrze wpadło intensywne światło słonecznego poranka. Zgiełk ulicy kontrastował z ciszą apartamentu, ale to nie przeszkodziło mu z uśmiechem usiąść przy małym, okrągłym stoliku. Popijając kawę, chłonął zapachy, widoki i dźwięki Hongkongu.

Jego żona, Callie, wyszła na balkon. Była szykownie ubrana i prawie niedostrzegalnie umalowana. Na prawym ramieniu niosła torebkę, a w lewej ręce aktówkę.

Kiedy pochyliła się, żeby pocałować go na pożegnanie, Jake wyczuł aromat.

- Pięknie pani pachnie tego ranka, pani Grafton. Zatrzymała się w drzwiach i odwróciła, marszcząc brwi.

- Co zamierzasz dzisiaj robić? - spytała.

- Polenić się trochę, przeczytać gazetę, spieniężyć czeki podróżne i spotkać się z tobą na lunchu.

- Kiedy zaczniesz realizować zadanie?

- Pracuję nad nim nawet teraz. Wiem, że tego nie widać, ale kółka maszyny już się kręcą.

Był to trzeci dzień konferencji - intensywnego, siedmiodniowego zanurzenia w kulturze Zachodu zgotowanego chińskim studentom przez przyjezdnych profesorów. Callie była jednym z wykładowców.

- Nasiąkam atmosferą - dodał Jake. - Nie wiem, czy pamiętasz, ale oficjalnie spędzam tu wakacje.

Callie nie mogła wykluczyć, że to widok męża ubranego jeszcze w piżamę - o ósmej rano, w dzień powszedni! - wywołuje w niej dziwne wrażenie. Uśmiechnęła się, skinęła głową i pożegnała go.

Jake pił kawę i przyglądał się starym koszarom policyjnym widocznym po drugiej stronie ulicy. Otaczał je trzymetrowy mur z cegieł, zasłaniający teren przed wzrokiem przechodniów. Wysoki na trzy piętra budynek na planie litery T wzniesiono z cegły lub kamienia i pobielono. Za oknami jego części równoległej do ulicy Jake dostrzegł sale z pryczami i szafkami, prysznice, pralnie oraz kuchnię i jadalnię. Drzwi do wszystkich pomieszczeń znajdowały się na długich galeriach ciągnących się wzdłuż zewnętrznych ścian każdej kondygnacji - podobnie jak w większości amerykańskich moteli. Daszkiem litery T był budynek administracyjny, w którym mieściły się wyłącznie biura. Parking przed koszarami był pełen wozów policyjnych.

Trawnik został zamieniony w obóz wojskowy, z kuchnią polową, ogniskami i namiotami. Co najmniej pięciuset żołnierzy Armii Ludowo-Wyzwoleńczej zaanektowało na swoje potrzeby dosłownie każdy skrawek zieleni. W nieruchomym powietrzu poranka unosiły się cieniutkie smużki ogniskowego dymu.

W czasach kolonialnych służba w Królewskiej Policji Hongkongu musiała być niezłą przygodą dla brytyjskich kawalerów, którzy mieli ochotę zaznać w życiu trochę egzotyki - a przynajmniej wieść nudnawy żywot w egzotycznym otoczeniu - zarabiając przy okazji zupełnie przyzwoite pieniądze. Podobnie jak wszystkie mundurowe służby kolonialne, Królewska z Hongkongu słynęła swego czasu z korupcji - tak było już od chwili, gdy na ulicach miasta pojawił się pierwszy Brytyjczyk w policyjnym mundurze.

Tego ranka chińscy policjanci i żołnierze krzątali się wokół budynku jak mrówki. Jake zastanawiał się, ilu jeszcze Brytyjczyków nosi mundur hongkońskiego stróża prawa.

Dopił kawę, odstawił filiżankę i pochylił się nad angielskojęzyczną gazetą „China Post”, którą wczesnym rankiem ktoś wsunął pod drzwiami.

Pierwszą stronę zdominował artykuł o kryzysie finansowym w Japonii, przeplatany rozwlekłymi oświadczeniami rządu w Pekinie na temat tej sprawy. Pojawiła się w nim także wypowiedź amerykańskiego konsula generalnego, Virgila Cole’a.

Jake pokiwał głową, kiedy natknął się w tekście na to nazwisko. Latał z Cole’em podczas swej ostatniej tury służby w Wietnamie; razem przeżyli zestrzelenie. Nie widział go od tamtej pory. Cole wycofał się ze służby i przez lata korespondowali, ale kiedy w jednej z przeprowadzek Jake zgubił jego adres, ustała nawet wymiana kartek świątecznych. Minęło już dziesięć lat, odkąd pisali do siebie po raz ostatni.

„Tygrys” Cole... Kiedy wyleczył uraz czaszki, rzucił marynarkę wojenną i poszedł na studia. W końcu wylądował w Krzemowej Dolinie jako spec od zaawansowanych technologii. Kiedy przed dwoma laty mianowano go konsulem generalnym w Hongkongu, pismo „Fortune” szacowało jego majątek na ponad miliard dolarów. Cole był, ma się rozumieć, hojnym darczyńcą w światku amerykańskiej polityki.

Może wypada do niego za...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin