Coonts Stephen - Jake Grafton 10 - Wolność.doc

(1984 KB) Pobierz
Stephen P

Stephen P. Coonts

Wolność

 

Tytuł oryginału Liberty

Copyright © 2003 by Stephen P. Coonts

Copyright © for the Polish edition by REBIS Publishing House Ltd., Poznań 2004

Redaktor Małgorzata Chwałek

Opracowanie graficzne serii, projekt okładki oraz ilustracja Zbigniew Mielnik

Fotografia na okładce CORBIS/FREE

Wydanie I

ISBN 83-7301-516-7

Dom Wydawniczy REBIS Sp. z o.o.

ul. Żmigrodzka 41/49, 60-171 Poznań

tel. 867-47-08, 867-81-40; fax 867-37-74

e-mail: rebis@rebis.com.pl

www.rebis.com.pl

Druk i oprawa: ABEDIK Poznań

Książka ta dedykowana jest wszystkim, którzy wierzą w polityczną i religijną swobodę - wolność -bez względu na to, gdzie przyszło im żyć.

PODZIĘKOWANIA

Opowieść niniejsza powstała w ciągu dwunastu miesięcy po 11 września 2001 roku, kiedy to ataki religijnych fana-tyków-samobójców na Nowy Jork i Waszyngton dowiodły — jeśli w ogóle trzeba jej dowodzić — ukrytej słabości cywilizacji i gospodarki, które zapewniają żywność, odzienie i dach nad głową sześciu miliardom ludzi skazanych na życie na tej małej planecie.

Ważną rolę w tworzeniu intrygi niniejszej powieści odegrali redaktor z wydawnictwa St. Martin's Press, niezłomny Charles Spicer, a także żona autora, Deborah Buell Coonts. Gilbert „Gil" Pascal wielokrotnie służył swą wiedzą w kwestiach technicznych i jest pomysłodawcą jednego z najważniejszych zwrotów akcji. Ross Statham udzielał cennych wskazówek na temat świata komputerów i Internetu. Opisy Kairu powstały dzięki pomocy Toma i Kay Harperów. Doktor Matt Cooper dostarczył wartościowych informacji o skutkach działania środka anestetycznego zwanego ketarniną. Autor jest im wszystkim bardzo wdzięczny.

Powieść przedstawia wydarzenia fikcyjne. Jak zawsze wyłączna odpowiedzialność za jej treść, postacie, wydarzenia i dialogi spoczywa na autorze.

PROLOG

Noc była ponura. Na rozległym, trawiastym stepie w środkowej Azji nie było miast, wiosek ani nawet pojedynczych zelektryfikowanych gospodarstw, których światła mogłyby rozproszyć wielką ciemność. Siedmiokilometrowa warstwa chmur pochłaniała światło księżyca i gwiazd bez reszty; do ziemi nie docierało już nic.

Dziurawą, asfaltową drogą jechały dwa pojazdy: stara furgonetka marki Ford oraz dwuosiowa ciężarówka ze szczelnie zamkniętą budą. Ich reflektory były jedynym śladem życia w bezkresnej nocy. Wzdłuż szosy ciągnęło się wysokie ogrodzenie z metalowej siatki, zwieńczone trzema liniami drutu kolczastego. Co pewien czas wozy mijały małe, zardzewiałe tabliczki umocowane do płotu, opatrzone prawie nieczytelnymi napisami grażdanką.

Kilka godzin po zmroku furgonetka i ciężarówka wjechały na szczyt łagodnego pagórka i wtedy ich kierowcy zobaczyli w oddali światło. Zmniejszywszy dystans, przekonali się, że mają przed sobą nagą żarówkę zawieszoną na tyczce obok bramy, jedynej przerwy w ogrodzeniu. Opodal wjazdu stała nieduża budka strażnika, a przy niej widać było czterech uzbrojonych żołnierzy. Dwaj siedzieli na trawie; pozostali opierali się o metalowy szlaban zagradzający drogę.

Furgonetka i ciężarówka skręciły z szosy i zatrzymały się przed bramą. Pasażer pierwszego wozu wyskoczył z szoferki i ruszył w stronę stanowiska strażnika. Powiedział coś do jednego z żołnierzy i po chwili z drewnianej budki wyszedł oficer, który poświecił latarką na twarz kierowcy, a potem obszedł

furgonetkę i gestem wskazał na tylne drzwi. Pasażer otworzył je i pozwolił, by oficer zajrzał do środka. Na podłodze wozu siedziało czterech mężczyzn z karabinami szturmowymi. Obok nich leżały ciemne torby z płótna, a także worki, w których mogła się znajdować żywność i pojemniki z wodą.

Oficer obejrzał jeszcze kabinę i budę ciężarówki, a potem wrócił do budki, pozostawiając przybysza w towarzystwie żołnierzy. Przez okno widać było, jak telefonuje.

Jego ludzie stojący przy bramie ściskali w dłoniach broń, nie spuszczając z oka ciemnej, brudnej furgonetki pomalowanej w maskujące wzory.

Kiedy odłożył słuchawkę, wyszedł z budki i ruchem ręki dał sygnał podwładnym. Otworzyli szlaban i gestem pokazali kierowcy furgonetki, że może jechać.

Pojazdy minęły samotną budkę wartownika i zatkniętą na tyczce żarówkę. Droga wiła się dalej po łagodnym stoku ku grzbietowi wzgórza i dalej, ku otwartemu stepowi.

Piętnaście minut później wozy dotarły do ogrodzonego, rzęsiście oświetlonego obozu. Uzbrojony wartownik otworzył przed nimi bramę. Wjechały, mijając dwa stojące nieruchomo czołgi. Czołgiści siedzący w wieżach przyglądali im się w milczeniu, po czym sięgnęli po mikrofony zwisające z hełmofonów i wymienili komentarze. Wartownik poprowadził samochody do parterowego budynku o małych oknach, przed którym, po obu stronach drogi, stało dwunastu uzbrojonych żołnierzy w mundurach polowych.

W głównym pomieszczeniu budynku, przy długim stole, siedziały cztery osoby: trzej oficerowie i kobieta w dobrze skrojonym, ciemnym żakiecie, paląca papierosa. Na blacie leżały trzy karabiny szturmowe.

- Jestem Ashruf - powiedział po rosyjsku pasażer furgonetki. Zmierzył spojrzeniem obecnych, nieco dłużej zatrzymując je na mniej więcej trzydziestoletniej, smukłej kobiecie o długich, czarnych włosach.

- Generał Pietrow - odezwał się jeden z oficerów, spoglądając na zegarek. - Spóźnił się pan.

- Nie chcieliśmy przekraczać granicy przed zmrokiem — odparł Ashruf, wskazując gestem ku niebu. — Satelity.

- Pod takimi chmurami niczego nie zobaczą - wymamrotał w odpowiedzi generał Pietrow. Mylił się, ale o tym nie wiedział. Był pulchnym osobnikiem średniego wzrostu, o gęstych,

10

siwych włosach. Skinął głową ku jajowatej bryle stojącej w kącie pokoju na drewnianej palecie. - Jest tam. Chce pan obejrzeć?

— Miały być cztery.

— Mamy ich setki. Kiedy zobaczymy kolor waszych pieniędzy, będziecie mogli wybrać cztery.

Ashruf podszedł do bryły i pochylił się nad nią. Był wysportowanym, dość wysokim mężczyzną; nosił krótko przystrzyżoną brodę. Miał na sobie spodnie, luźną koszulę i sandały, a na głowie turban. Choć w pokoju było jasno, wyjął z kieszeni latarkę, by jak najuważniej obejrzeć każdy centymetr kwadratowy przedmiotu spoczywającego na palecie.

Generał Pietrow zbliżył się do Ashrufa i przykucnął.

— Jest pan zadowolony?

Przybysz spojrzał na niego bez słowa i podjął przerwane oględziny. Wreszcie wstał i wyszedł z budynku.

Kiedy wrócił, trzymał w ręku metalicznie lśniącą aluminiową walizeczkę. Położył ją na podłodze obok palety i otworzywszy, poruszył kilkoma przełącznikami w jej wnętrzu, po czym wyjął z kieszeni podłużny czujnik z kablem, który podłączył do gniazda w walizce. Poruszył czujnikiem nad metalową bryłą, badając wskazania przyrządu. Po chwili wyłączył aparat, wyjął wtyczkę i zamknął aluminiową obudowę.

— Jestem zadowolony — stwierdził.

— To dobrze - odrzekł Pietrow. - Teraz obejrzymy sobie pieniądze. Proszę je przynieść i położyć na stole.

Ashruf i trzej jego ludzie wnieśli płócienne torby podobne do marynarskich worków i wysypali na blat ich zawartość: amerykańską walutę w zwitkach po pięćdziesiąt banknotów studolarowych. Siedzący przy stole wybrali na chybił trafił pierwsze zwitki i zaczęli liczyć.

Ashruf i jego towarzysze stali obok, nie odzywając się.

Kobieta, Anna Modin, otworzyła jeden ze zwitków i rozłożyła banknoty przed sobą na stole. Obok postawiła skórzaną torbę, wyjęła z niej mały podświetlany blat ze szkłem powiększającym oraz filtrem spektralnym i zaczęła sprawdzać kolejno wszystkie banknoty. Kiedy skończyła, zebrała pieniądze, przeliczyła, spięła gumką i włożyła rękę głęboko w stertę zwitków, by wyciągnąć kolejny. Otworzyła go i rozpoczęła wyrywkowe badanie banknotów.

11

 

- Wszystkie są prawdziwe — powiedział Ashruf, ale Pietrow nie zareagował, zajęty liczeniem pieniędzy.

Kiedy Modin odłożyła swój sprzęt, żołnierze podzielili stertę gotówki na mniejsze, równe kupki i przeliczyli je starannie.

- Dwa miliony dolarów - oświadczył Pietrow. - Wszystkim się zgadza?

Zgadzało się. Na znak generała oficerowie zabrali się do wrzucania pieniędzy z powrotem do płóciennych toreb.

- Zatem — odezwał się Pietrow, zwracając się do Ashrufa -chce pan wziąć tę czy wybierze pan przypadkowo wszystkie cztery?

Ashruf zastanawiał się przez długą chwilę.

- Weźmiemy tę i jeszcze trzy.

- Ważą mniej więcej po sto kilogramów; wystarczy sześciu ludzi do każdej.

Ashruf skinął głową.

- Pańskich ludzi - dodał Pietrow.

Uzbrojeni Rosjanie obserwowali w milczeniu, jak przybysz i jego towarzysze ustawiają się wokół palety. Na znak Ashrufa dźwignęli ją z ziemi, ostrożnie minęli drzwi i ruszyli w kierunku ciężarówki. Sapiąc z wysiłku unieśli ciężar na wysokość platformy, położyli i przesunęli w głąb budy, do kąta, gdzie solidnie umocowali ją linami.

Ashruf i jego ludzie wsiedli do wozu i ruszyli za ciężarówką pełną uzbrojonych żołnierzy, którą Pietrow poprowadził w ciemność. Przejechali kilka kilometrów, mijając kolejne wysokie ogrodzenia, aż wreszcie znaleźli się na placu pełnym długich rzędów kopców usypanych z piachu. Tu ciężarówka Piętrowa zatrzymała się, a żołnierze zeskoczyli na ziemię i pokierowali wozem przybyszów tak, by zaparkował przed wielkimi stalowymi wrotami. Jeden z Rosjan otworzył kluczem zamek, a dwaj inni pchnęli masywną bramę, weszli i zapalili wewnętrzne oświetlenie.

W głębi kopca zgromadzono kilkadziesiąt palet, a do każdej z nich przymocowano pasami jajowatą bryłę, spiętą pojedynczym drutem z metalowym prętem sterczącym z ziemi.

- Niech pan wybiera - powiedział Pietrow.

Na niektórych bryłach pomalowanych na biało widać już było  grzybiczy nalot.  Ashruf zeskrobał  warstewkę  roślin,

12

odsłaniając korpus urządzenia. Kiedy przyjrzał mu się bliżej świecąc latarką, zauważył na pancerzu plamki rdzy.

Ponownie posłużył się urządzeniem w aluminiowej walizce. Sprawdziwszy kolejnych osiem lub dziewięć obiektów, wybrał trzy, na których ślady korozji były najmniej widoczne.

— Na waszym miejscu — odezwał się generał Pietrow, gdy Ashruf i jego ludzie odłączali druty uziemiające - uważałbym z tymi głowicami, kiedy nie są uziemione. Detonatory zawierają  materiał   wybuchowy.   Wystarczy  jedna   iskra,   a  wy wszyscy,   sukinsyny  turbaniarze,   i   spora  banda  waszych kumpli, wybierzecie się błyskawicznie na spotkanie z Mahometem, w piekle.

Ashruf zignorował tę uwagę. Wydał komendę po arabsku i jego ludzie otoczyli pierwszą z wybranych palet. Unieśli ją powoli i zanieśli do ciężarówki, a gdy zabezpieczyli głowicę bojową pasami, powrócili do magazynu po następną. Cała operacja zajęła im mniej więcej pół godziny.

Anna Modin stała przy drzwiach parterowego budynku w obozie, gdy obie ciężarówki powróciły ze strefy magazynów. Ashruf został w szoferce, a jego towarzysze wyskoczyli z budy, starannie zamknęli jej drzwi i wsiedli do furgonetki. Modin i Pietrow obserwowali w spokoju, jak dwa wozy opuszczają obóz, raz jeszcze mijając nieruchome czołgi, i kierują się ku bramie głównej.

- Udany wieczór, generale - odezwała się wreszcie Anna Modin. - Dwa miliony dolarów amerykańskich. Moje gratulacje.

— Zapracowała pani na swoje dziesięć tysięcy — odparł łaskawie Pietrow, spoglądając na oddalające się tylne światła samochodów przesuwające się wolno po stoku niewysokiego pagórka, daleko za bramą. - Wypijmy za uśmiech losu -zaproponował, kiedy  zniknęły za  szczytem.  - Poznała go pani? - dodał, mając na myśli Ashrufa.

- O, tak - odparła Anna Modin. - Najczęściej występuje jako Frouą al-Zuair. Zdaje się, że pochodzi z Egiptu, ale może też być Palestyńczykiem albo Saudyjczykiem. Poszukują go Izraelczycy i Egipcjanie. O ile sobie przypominam, jego specjalnością są bomby, ale Egipcjanie chcą go dorwać przede Wszystkim za to, że zaszlachtował maczetą grupę turystów... To znaczy niewiernych.

13

- Ma zamożnych przyjaciół - stwierdził Pietrow, który był człowiekiem praktycznym.

- Wyświadczyłby pan światu przysługę - odparła z rozbawieniem Anna - gdyby kazał ich pan zastrzelić i zatrzymał sobie gotówkę.

- Wieczór  byłby  równie  udany  -  przytaknął  Pietrow, szczerząc zęby w uśmiechu. - Jednakże, Anno Michajłowna, nie pojmuje pani zawiłości mechanizmów kapitalizmu i międzynarodowego handlu. Zabijanie klientów źle służy interesom. A przecież Zuair i jego przyjaciele mogą kiedyś wrócić, przywożąc nam jeszcze więcej milionów.

- Kiedyś - powtórzyła z nadzieją Anna Modin i ruszyła za generałem Pietrowem w stronę jego biura.

ROZDZIAŁ 1

Wysoki, szczupły mężczyzna wyszedł głównymi drzwiami gmachu Organizacji Narodów Zjednoczonych na Manhattanie i zatrzymał się na szczycie schodów, by wyjąć papierosa. Miał na sobie drogi, ciemny garnitur i granatowy jedwabny krawat, ukryte pod elegancko skrojonym wełnianym płaszczem. Zapaliwszy, zamknął metalową papierośnicę i ruszył schodami w dół.

Zdecydowanym krokiem dołączył do tłumu płynącego chodnikiem, nie zwracając uwagi na przechodniów, podobnie jak każdy z otaczających go nowojorczyków. Skręcił na zachód, w jednokierunkową Czterdziestą Szóstą Wschodnią Ulicę, jak zwykle o tej porze całkowicie zakorkowaną. Szedł pewnie, ale nie spieszył się, mijając kolejno aleje - Drugą, Trzecią, Lexington i Park - by wreszcie skręcić na północ, w Madison Avenue.

Przy Czterdziestej Ósmej ponownie skierował się na zachód. Mijając skrzyżowanie z Piątą Aleją, nie obejrzał się nawet w stronę tłumu na placu przed Centrum Rockefellera. Spokojnie przeszedł obok, zgasił trzeciego tego dnia papierosa i wszedł do gmachu NBC. Siedem minut później był już na peronie kolei podziemnej pod Centrum Rockefellera. W ostatniej chwili przed zamknięciem drzwi wsiadł do pociągu jadącego na południe i chwycił się poręczy. Sekundę później skład ruszył.

Pociąg mknął przez ciemność, a wysoki mężczyzna beznamiętnie przyglądał się twarzom współpasażerów, stojąc swobodnie przy metalowej rurze. Bez widocznego zaintere-

15

sowania obserwował wsiadających i wysiadających na kolejnych stacjach.

Sam wysiadł na Brooklynie, wyszedł na ulicę i zaraz powrócił na podziemny dworzec. Po paru minutach jechał już pociągiem tej samej linii F, mknącym z powrotem na północ, ku Manhattanowi. Tym razem wysiadł przy Grand Street, w dzielnicy zwanej Little Itały, i pieszo rozpoczął wędrówkę na południe. Godzinę później minął wejście do przystani Sta-ten Island Ferry i wkroczył do Battery Parku. Kilkakrotnie zerkał na zegarek.

Wreszcie zatrzymał się, zapalił papierosa i usiadł na ławce z widokiem na nowojorski port. Piętnaście minut później nawrócił w kierunku nabrzeża promowego i ruszył Broadwayem na północ. Trzy przecznice dalej złapał taksówkę.

- Róg   Siedemdziesiątej   Dziewiątej   i   Riverside   Drive, proszę.

Strumień samochodów pełznących Broadwayem był niewiarygodnie gęsty. Kierowca, przybysz z Bliskiego Wschodu, puszczał wiązanki popularnych przekleństw na każdym skrzyżowaniu z sygnalizacją świetlną. Na północ od Times Sąuare tempo jazdy wyraźnie wzrosło.

Wysiadłszy z taksówki, wysoki mężczyzna pomaszerował w kierunku brzegów Hudsonu i po chwili był już na nadrzecznym bulwarze River Walk. Skręcił na pomost dla spacerowiczów, wychodzący daleko w nurt rzeki, i wolnym krokiem przeszedł za plecami kilkudziesięciu ludzi stojących przy barierce, zwróconych twarzami na południe. Wielu przyciskało do oczu aparaty, fotografując panoramę wyspy pozbawioną bliźniaczych wież World Trade Center.

Na końcu pomostu stało kilka ławek - wszystkie puste, z wyjątkiem jednej. Czterej ludzie, w tym dwaj umundurowani policjanci, zawracali przechodniów i turystów, nie dopuszczając ich w rejon platformy widokowej, ale wysoki mężczyzna po prostu minął ich bez słowa. Na ławce siedział osobnik w średnim wieku, ubrany w dżinsy, adidasy, trochę wyblakłą kurtkę narciarską i okulary przeciwsłoneczne, które szczelnie zasłaniały jego oczy. Trzymając w dłoni zwiniętą gazetę, przyglądał się nadchodzącemu mężczyźnie.

- Dzień dobry, Jake - powiedział wysoki przybysz.

- Witaj, Ilin.

- Jestem czysty, jak sądzę?

16

- Co najmniej od stacji metra pod Centrum Rockefellera. Postawny mężczyzna skinął głową. Nazywał się Janos Ilin

i był wysokim rangą oficerem SVR, rosyjskiego wywiadu, biurokratycznego spadkobiercy Pierwszego Dyrektoriatu -służby wywiadowczej KGB za czasów Związku Radzieckiego. Człowiekiem w dżinsach był kontradmirał Jake Grafton z Marynarki Wojennej Stanów Zjednoczonych. Sądząc z aparycji, dobiegał sześćdziesiątki; miał krótkie, rzednące włosy zaczesane do tyłu oraz nos jakby o numer za duży w stosunku do reszty twarzy. Prezentował się dość zdrowo, a lekka opalenizna świadczyła o tym, że sporo czasu spędzał na świeżym powietrzu.

- Czysta amatorka, umawiać się pod gołym niebem, na widoku — stwierdził Jake. To Ilin wybrał miejsce spotkania.

Rosjanin rozpromienił się.

- Czasem najbardziej wyeksponowane miejsca sprawdzają się najlepiej.

Stojąc, rozglądał się po okolicy. Przez pełną minutę patrzył na południowy kraniec Manhattanu, a potem omiótł wzrokiem linię brzegową, twarze ludzi stojących na pomoście spacerowym i wreszcie spojrzał na statki i łodzie płynące Hudsonem w obu kierunkach.

- Takie barbarzyństwo — powiedział, wskazując na daleki kraniec wyspy — nigdy nie wydarzyłoby się w Rosji.

Jake Grafton mruknął coś niezrozumiale.

- Wiem, co myślisz — ciągnął Ilin, spojrzawszy przelotnie na Amerykanina. - Że nigdy nie pozwolilibyśmy kilkudziesięciu Arabom swobodnie poruszać się po kraju, robiąc z dużymi pieniędzmi, co im się żywnie podoba. I oczywiście masz rację. Ale  nie  to  byłoby  najważniejsze.  Bin  Laden,  Al-Kaida, Islamski Dżihad... Wszyscy ci religijni faszyści wiedzą, że gdyby kiedykolwiek zdecydowali się na taki numer - Ilin wskazał dłonią na południe - w Rosji, polowalibyśmy na nich do końca świata i wykończylibyśmy każdego schwytanego winowajcę. Totalna eksterminacja. Do samego końca.

- Tak samo, jak KGB pozbyło się Hafizullaha Amina w Kabulu? - spytał Jake. W 1979 roku żołnierze sił specjalnych KGB, przebrani w  afgańskie mundury,  zaatakowali pałac prezydencki i  zamordowali prezydenta Afganistanu wraz z całą rodziną i „dworem". Wybrany przez Moskwę następca natychmiast poprosił o pomoc Związek Radziecki,

 

17

a tak się szczęśliwie złożyło, że Armia Czerwona już rozpoczęła inwazję.

- Właśnie. Ale wy, Amerykanie, nie załatwiacie spraw w rosyjskim stylu. - Ilin zapalił kolejnego papierosa.

- Dzięki Bogu. Zabiliście milion Afgańczyków, tracąc ilu? Może ze trzydzieści tysięcy żołnierzy.

- O ile pamiętam, wy wytłukliście cztery miliony Wietnamczyków, tracąc pięćdziesiąt osiem tysięcy ludzi w tej waszej małej, brudnej wojence.

- Miałem w tym swój udział - przyznał z westchnieniem Jake. - Dwaj ludzie śledzili cię aż do Centrum Rockefellera. Prawdopodobnie Rosjanie. Zdaje się, że ktoś ci nie ufa.

- Touche - odparł Janos Ilin, układając usta w coś na kształt uśmiechu. - Możesz mi ich opisać?

Jake sięgnął do wewnętrznej kieszeni kurtki i wyjął dwa zdjęcia. Podał je Rosjaninowi, który zerknął na nie kolejno i oddał.

- Znam ich. Dziękuję, że przyszedłeś.

- Dlaczego akurat ja? - spytał Jake Grafton, wkładając fotografie na powrót do kieszeni.

Poprzedniego dnia Ilin zadzwonił do mieszkania Grafto-nów w Roslyn, w Wirginii, prosząc o numer służbowego telefonu Jake'a. Callie, która znała go osobiście — rok wcześniej jej mąż współpracował z Ilinem przy pewnej sprawie — podała numer bez wahania. Rosjanin zadzwonił z budki telefonicznej w Nowym Jorku do siedziby Połączonego Zespołu Antyterrorystycznego FBI i CIA z siedzibą w kwaterze głównej CIA w Langley. Kiedy uzyskał połączenie z Graftonem, poprosił o spotkanie w Nowym Jorku następnego dnia i ustalił miejsce. Jake postarał się, by agenci mieli Ilina na oku i upewnili się, czy nie jest śledzony. Gdyby był, kontradmirał nie pojawiłby się na pomoście.

- Słyszałem, że zostałeś głównym oficerem łącznikowym przy wspólnym zespole FBI i CIA do spraw zwalczania terroryzmu. A ponieważ cię znam...

- Nie sądzę, żeby to stanowisko było objęte tajemnicą, ale też nie przypominam sobie, żeby pisano w gazetach o moim nowym zajęciu.

Po twarzy Ilina przemknął cień uśmiechu.

- Uznajmy fakt, że o tym wiem, za moje referencje - odparł. — I zostawmy ten temat na chwilę.

18

Jake zdjął okulary, złożył je starannie i wsunął do kieszeni koszuli. Zlustrował twarz Rosjanina twardym spojrzeniem szarych oczu.

- Co porabiasz w Nowym Jorku? - spytał. - Kierujesz kretem w naszych służbach?

- Po prostu przyszedłem na spotkanie z tobą.

- Centrala cię przysłała? -Nie.

Ilin podszedł do południowej barierki i oparł się o nią łokciami. Po chwili dołączył do niego Jake Grafton. Nad rzeką przeleciał policyjny helikopter, a od strony lotnisk Newark i Teterboro dobiegł daleki odgłos silników odrzutowych; na niebie widać było jeszcze ślady smug kondensacyjnych. Ilin przyglądał się im przez chwilę, kończąc papierosa. Wreszcie rzucił niedopałek do wody.

- Islamskich terrorystów można generalnie podzielić na trzy grupy - zaczął tak swobodnym tonem, jakby rozmawiali o pogodzie. - Piechotą są ci, których rekrutuje się spośród mieszkańców obozów dla uchodźców i biedniejszych wiosek arabskiego świata. Są młodzi, niewykształceni, zwykle niepiśmienni i nie wiedzą praktycznie nic o zachodnim świecie. Z nich formuje się brygady szturmowe i grupy samobójców, które mordują Izraelczyków i turystów odwiedzających Bliski Wschód. Mówią wyłącznie po arabsku. Potrafią dobrze wtopić się w lokalną społeczność, ale są praktycznie niezdolni do działania poza własnym krajem. Właśnie takich jak oni bin Laden i jemu podobni szkolą na islamskich wojowników w obozach w Afganistanie, Libii i Iraku.

Grafton skinął głową.

- Do drugiej kategorii należą Arabowie lepiej wykształceni,   zazwyczaj   piśmienni;   niektórzy  mają  nawet  pewne umiejętności  techniczne.  Fundamentaliści  rekrutują  ich, apelując do uczuć religijnych, przekonując do własnej, skrzywionej wizji islamu. Jako że wielu spośród kandydatów do tej grupy ma za sobą doświadczenie w życiu poza światem arabskim, z reguły potrafią znaleźć się bez trudu w zachodnim społeczeństwie. Są naprawdę niebezpieczni. Tacy jak oni porwali liniowe samoloty i rozbili je o World Trade Center i Pentagon. Nawiasem mówiąc, maszyna, która trafiła w Pentagon, miała zniszczyć Biały Dom, a ta, która spadła na ziemię w Pensylwanii, miała roznieść Kapitol.

19

— Uhm - mruknął Jake. Oczywiście wiedział o tym doskonale, ale Ilin zadał sobie wiele trudu, by zorganizować to spotkanie, więc zamierzał pozwolić mu powiedzieć wszystko, co miał do powiedzenia.

— Terrorystów należących do trzeciej  grupy nazwałbym generałami. Bin Laden, jego najbliżsi współpracownicy, finansiści, bankierzy, doradcy techniczni i tak dalej. Oni również są muzułmanami. Z jakiegoś powodu terroryzm odpowiada ich etnicznej i religijnej wizji świata. - Ilin umilkł i rozejrzał się bezwiednie. - Istnieje jednak także czwarta kategoria. Niewielu spośród należących do niej ludzi to Arabowie, równie mało jest wśród nich muzułmanów. Dla nich w terroryzmie liczy się wyłącznie zysk. Niektórzy, z niepojętych powodów, rozkoszują się bólem, który wywołują akty terroru. Są wrogami Ameryki, wrogami zachodniej cywilizacji. Przyszedłem tu dziś właśnie po to, żeby opowiedzieć ci o kilku z nich.

— Czy w tej czwartej grupie — odezwał się z namysłem Jake — są może jacyś Rosjanie?

— Rosjanie,   Niemcy,   Francuzi,   Egipcjanie,   Japończycy, Chińczycy, Hindusi... Do wyboru, do koloru. Ameryka jest potęgą tego świata i nie brakuje ludzi, którzy mają do niej uzasadnione lub irracjonalne pretensje.

— Nienawiść to potężne uczucie — mruknął Grafton.

— Jednym   z   wielu wrogów  Stanów  Zjednoczonych jest rosyjski generał nazwiskiem Pietrow. Wprawdzie nie nienawidzi Ameryki, za to bardzo kocha pieniądze. Kilka tygodni temu sprzedał cztery głowice bojowe za dwa miliony dolarów.

— Komu?

— Ludziom,   którzy  nazywają   siebie   Mieczem   Islamu. Pietrow dowodzi bazą wojskową w rejonie Rubcowska. Człowiekiem, który kierował zespołem odbierającym broń, był Frouą  al-Zuair,   od  wielu  lat  siejący  zamęt  na  Bliskim Wschodzie. Jest odpowiedzialny za rzeź turystów w Egipcie; wymknął się potem z obławy i uciekł do Iraku. Kim są jego przyjaciele i gdzie rezydują, nie wiem. Jeśli chodzi o ścisłość, nie powinienem też wiedzieć nic o Pietrowie i Zuairze, ani tym bardziej o głowicach.

— Ale wiesz?

— Co nieco.

— Czy to prawda? A może tylko fikcja, którą masz nam wmówić?

20

- Sądzę, że prawda, chociaż absolutnej pewności nie mam. I powtarzam ci zupełnie szczerze, że Centrala nie wie o mojej rozmowie z tobą.

- Skąd o tym wszystkim wiesz? - spytał Grafton, stając ramię przy ramieniu z Ilinem.

- Tego  nie  mogę  powiedzieć.  Musi  ci wystarczyć moje zapewnienie,  że uważam to  źródło  za wiarygodne.  Wiele słyszałem o Pietrowie i wiem, że jest zdolny do czegoś takiego. Przekazuję  tę  informację  rządowi  Stanów  Zjednoczonych, żeby zadziałał wedle własnego uznania. Prawda jest jednak taka, że większość z liczących się polityków w moim kraju nie wie o tej sprawie, a nawet gdyby wiedzieli, nigdy by się do tego nie przyznali. Nie mogą sobie pozwolić na zatarg ze Stanami Zjednoczonymi.

- Chcesz powiedzieć, że w praktyce nie możemy wykorzystać twoich informacji?

- Nie powinniście  naciskać Moskwy, bo  oni  po  prostu wszystkiego się wyprą. Nie pozwól też, żeby moje władze poznały źródło przecieku. Jeżeli dowiedzą się, że to ja przekazałem informacje, będę trupem.

- Zrobię, co będę mógł.

- Teraz możemy wrócić do twojego pytania o to,  skąd wiem, że zostałeś oddelegowany do zespołu do spraw terroryzmu. Otóż mamy kreta w CIA.

- Jezu - mruknął Jake, kręcąc głową.

- Nazywa się Richard Doyle. Nie powinieneś dopuścić, by zobaczył  jakiekolwiek  dokumenty  związane  z  tą   sprawą, w których będzie figurowało moje nazwisko.

- A jeśli go aresztujemy?

- To wasza sprawa. Oby tylko się nie dowiedział, kto go wydał.

- Możliwe, że wykorzystamy go jeszcze, żeby was dezinformować. Jest na to jakieś szpiegowskie określenie, ale akurat wyleciało mi z głowy.

- Richard Doyle jest zdrajcą - powiedział cicho Janos Ilin. — Podpisał wyrok śmierci na siebie w chwili, gdy przed Piętnastu laty zgodził się szpiegować na rzecz komunistów. Od tamtej pory każdy dzień życia może uważać za podarunek °d losu.

- Przed piętnastu laty? - powtórzył z przerażeniem Jake. Ilin wyjął cienką, metalową papierośnicę i sięgnął po ko-

21

lejnego papierosa. Przez chwilę obracał go w palcach. Jake zauważył, że ręce Rosjanina ani trochę nie drżą.

- Piętnaście lat... a teraz nagle koniec.

- Niestety,  pan  Doyle  zostanie  poświęcony  na  ołtarzu większej sprawy.

- Kto podjął taką decyzję?

- Ja — odparł beznamiętnie Ilin. — Człowiek musi brać odpowiedzialność za świat, w którym żyje. Jeżeli tego nie uczyni, ktoś zrobi to za niego. Ktoś taki jak bin Laden, Lenin, Stalin, Hitler, Mao... Morderczy fanatycy zawsze są gotowi oczyścić nas z wszelkich słabości. - Rosjanin wzruszył ramionami. - Tak się składa, że moim zdaniem naszej planecie bardziej do twarzy jest z cywilizacją niż bez niej. Stara, poczciwa Ziemia nie potrzebuje sześciu miliardów głodujących.

- A ty? Czy ty też jesteś zdrajcą?

- Nazywaj mnie, jak chcesz — odparł Ilin z uśmiechem dzikiej radości. - Ja po prostu nie chcę przeczytać w gazecie o czterech bombach atomowych o mocy dwustu kiloton każda, których eksplozja zadaje druzgocący cios jedynemu supermo-carstwu tego świata. Rosja potrzebuje paru przyjaciół.

- Gdzie może być ta broń?

- Nie mam pojęcia. W jakimkolwiek zakątku planety -odparł Ilin, leniwie zaciągając się dymem. Samoloty przelatywały nad nimi w różnych kierunkach, a późnozimowy wiatr przynosił z zachodu woń rzeki.

- Jakiego typu informacje SVR dostaje od Doyle'a?

- Ciekawe pytanie - stwierdził Ilin, wyraźnie zadowolony. - Nie mam wglądu do całego materiału, ale słyszałem co nieco i sporo wydedukowałem. Doyle jest dobrym źródłem. Niemal zbyt dobrym. Mam wrażenie, że Centrala zastanawia się czasem, czy nie jest podwójnym agentem, ale jak dotąd jego informacje się sprawdzają. Powiem ci tylko, że dotyczą zaskakująco licznych zagadnień.

- Myślisz, że dostaje dane od kogoś z rządu?

- Jest zdumiewająco dobrze poinformowany.

- Nie domyślasz się dzięki komu?

- Wyobrażam sobie, że ma kogoś w FBI. W kontrwywiadzie.

- Podasz mi przykładowe meldunki? -Nie.

- Miecz Islamu - mruknął Jake w zamyśleniu. - Sły-

22

szałem o nich. Wiedzieliśmy, że są zamieszam w akcję pod kryptonimem „Manhattan Project"*, ale założyliśmy, że chodziło o to - dodał, wskazując na wyszczerbioną panoramę miasta na południu.

- Bardzo  niebezpieczne  założenie - ocenił  Rosjanin.  -Cztery taktyczne głowice nuklearne do pocisków dalekiego zasięgu przeznaczonych do zwalczania celów morskich, nazywane „zabójcami flot". Każda mniej więcej dwadzieścia razy silniejsza od tych, których użyliście nad Hiroszimą i Nagasaki. Łatwe do transportowania. Wystarczyłoby zatrudnić paru dobrych techników, żeby stały się świetnymi bombami przenośnymi.

- Poręczna broń.

- Owszem. Jeśli się nie mylę, każda z głowic waży mniej więcej sto kilogramów i jest niewiele większa od piłki. Jak zauważył przed laty pewien mądrala, terroryści mogliby przebrać ją za paczkę kokainy i bez problemu wwieźć do Stanów przez lotnisko w Miami.

- Co jeszcze wiesz?

- Nie przypuszczam, żeby celem ataku była Ameryka. Oczywiście to właśnie ona jest wielkim Szatanem i tak dalej, ale  prawdziwym celem jest cała zachodnia cywilizacja. — Janos Ilin klasnął i roztarł dłonie. - Najbardziej narażona na atak religijnych fanatyków jest sieć połączeń lotniczych, komputerowych, telefonicznych i międzybankowych, umożliwiająca prawdziwie swobodny przepływ kapitału. Ich celem jest przede wszystkim zniszczenie tego świeckiego przybytku, który w istocie karmi i ubiera miliardy ludzi. Pragną wprowadzić chaos i udowodnić wyższość swojej sprawy. W nowej erze ciemności, która wtedy nastąpi, będą mogli zbudować swoje święte imperium. Pomyśl tylko, Jake: miliardy zacofanych, głodujących ludzi będą pięć razy dziennie bić pokłony w stronę Mekki.

- Oni jeszcze  nie wygrali i  nie  wygrają - odparował Grafton. - Jeżeli uda im się doprowadzić do świętej wojny, w której po jednej stronie stanie nasza cywilizacja, a po przeciwnej islam, islam przegra.

- Z twojego punktu widzenia może się wydawać, że to

1* Taką samą nazwę nosił program budowy pierwszej amerykańskiej bomby atomowej - przyp. tłum.

23

zupełnie bezpieczna przepowiednia - odparł Ilin. - Fanatycy chcą znieść dominację bogatych państw, wśród których prym wiodą Stany Zjednoczone. Uważają, że walka zradykalizuje muzułmańskie masy i zniszczy świeckie władze w krajach arabskich, które próbują wprowadzać kulturową dwoistość. Celem terrorystów jest odtworzenie wspaniałej przeszłości, zbudowanie zjednoczonego islamskiego państwa, w którym odstępstwa nie będą tolerowane i którego obywatele będą posłuszni ich wizji bożego prawa. Uważają, że zwyciężą, ponieważ Bóg jest po ich stronie.

- Tańczący derwisze — mruknął Grafton.

- Wielu muzułmanów uważało, że bin Laden to Mahdi, islamski mesjasz. On sam z pewnością przypisywał sobie tę rolę. Tak czy inaczej... muzułmański świat przeżywa ciężkie chwile, a nas znowu czeka święta wojna.

- Terroryści czasem wygrywają,  czasem przegrywają -powiedział z namysłem Jake. - A ludzie rzeczywiście dają się sterroryzować.

Ilin odwrócił się i oparł plecami o barierkę.

- Przez wszystkie lata pracy w wywiadzie nie widziałem tajnej operacji zakrojonej na taką skalę, jak atak z jedenastego września. Był niesamowity. — Rosjanin westchnął ciężko.  — Coś takiego było możliwe tylko dlatego, że wy, Amerykanie, jesteście tacy ufni, tak mało podejrzliwi.

- Już nie - odparł ponuro Jake Grafton.

- Twoi rodacy doświadczyli kosztownej lekcji - stwierdził Ilin. - Logika nakazuje spodziewać się w przyszłości ataków mniej spektakularnych, z udziałem jednego, czasem dwóch sprawców. Może będzie to trucizna w miejskich wodociągach, może zatruta żywność... Takie akcje pozwoliłyby terrorystom zmaksymalizować szansę powodzenia, zminimalizować ryzyko i wytworzyć prawdziwy terror. A tu okazuje się, że ktoś słono zapłacił generałowi Pietrowowi za broń jądrową.

Rzucony niedopałek poleciał łukiem ku ciemnej toni.

- Martwi mnie to gadanie o sprawiedliwości, które śledzę w gazetach — odezwał się Ilin po chwili milczenia. — Ta wojna wykracza poza sądy i prawników z ich sofistyką i legalizmem. Wasi ...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin