May Karol -- Winnetou 4 - Spadkobiercy Winnetou.rtf

(1274 KB) Pobierz
KAROL MAY

KAROL MAY

Spadkobiercy
Winnetou

Tytuł oryginału

WINNETOUS ERBEN

Przekład

Andrzej Czarnocki

Wydanie I

Wydawnictwo MARBA CROWN LTD.

Warszawa 1991

Był śliczny, ciepły, obiecujący poranek. Przez okno wpadł do mojego pokoju jasny promień słońca, jakby z pozdrowieniem “Szczęść Boże“. Z parteru weszła do mnie na górę moje Serduszko niosąc poranną pocztę, którą przed chwilą zostawił listonosz. Usiadła naprzeciw mnie, tak jak wielokroć w ciągu dnia i zabrała się do otwierania kopert, by na głos przeczytać mi dzisiejszą porcję listów. Zanim jednak zacznie, odpowiem na pytanie, które zdaję się słyszeć z wielu ust: “Kto to jest Serduszko? Tak się nikt nie nazywa. To musi być jakieś pieszczotliwe przezwisko.“

Owszem, jest to pieszczotliwe przezwisko. Pochodzi z pierwszego tomu moich Wiejskich opowieści z Harcu. Jest tam taki “wzorcowy“ wyimaginowany krajobraz — górki, wioska i domek w ogródku. W domku mieszka “Serduszko“ ze swoją matką. To “Serduszko“ jest, przynajmniej pod względem duchowym, wiernym odbiciem mojej żony. Ponieważ zaś ów sobowtór stał mi się podczas pracy nad nim na tyle bliski, że zyskał pieszczotliwie miano “Serduszka“, samo przez się jest zrozumiałe, że z czasem przeniosło się ono na oryginał. Nie jest to jednak imię na każdą okazję! Kiedy niebo zaciąga się chmurami, czemu zresztą zawsze ja tylko jestem winien, nazywam żonę “Klarą“. Kiedy chmury ustępują — “Klareczką“. Gdy zaś niebo znowu jest czyste, wraca Serduszko. Do mnie żona zwraca się zawsze “Serduszko“, bo nigdy sama nie sprowadza chmur.

Na piętrze są moje pokoje, do niej należy parter. Tam króluje niczym niezmordowany anioł codziennej krzątaniny, przyjmuje coraz częściej odwiedzających mnie moich czytelników i odpowiada na liczne listy, którymi nie mogę się zająć osobiście. Czyta mi je jednak wszystkie, przy czym ma zwyczaj najważniejsze odkładać na koniec.

Tak jak dzisiaj. Na sam koniec pozostawione zostały dwie rzeczy, które oboje od razu uznaliśmy za niezwykłe, mianowicie list z Ameryki i austriackie pismo antropologiczne. W tym ostatnim uwagę zwracał podkreślony na niebiesko tytuł sporego artykułu: Wymieranie rasy indiańskiej w Ameryce oraz jej brutalne wypieranie przez ludy kaukaskie i Chińczyków. Ponieważ miałem, jak nigdy, trochę czasu, poprosiłem zaraz “Serduszko“ o przeczytanie mi tego artykułu. Autorem była osobistość szeroko znana i wybitna — profesor uniwersytetu. Pisał z wielkim zaangażowaniem, a wszystko, co miał do powiedzenia o “czerwonoskórych“ nie tylko dowodziło sympatii, jaką do nich żywił, ale było ze wszech miar słuszne. Za ten artykuł chętnie uścisnąłbym mu rękę.

List z Ameryki najprawdopodobniej nadany został gdzieś na “Dalekim Zachodzie“, gdzie jednak — tego z koperty nie dało się odczytać. Po obydwu jej stronach widniało tyle stempli i odręcznie napisanych nazw miejscowości, że całość stała się zupełnie nieczytelna. Wyrazistość, pewnie ze względu na swoją iście indiańską zwięzłość, zachował tylko adres. Składał się on z trzech słów i brzmiał: May Radebeul. Germany.

W kopercie był kawałek papieru, który najwyraźniej najpierw ucięty został dużym nożem — pewnie jakimś bowie knife[1] a potem poskładany. Zawierał kilka linijek angielskiego tekstu, napisanych ołówkiem, ciężką, niewprawną ręką:

Do Old Shatterhanda.

Czy przyjeżdżasz na Górę Winnemu? Ja będę tam na pewno. Być może także Awat-Nija, stuletni. Czy widzisz, że umiem pisać? I że piszę w języku bladych twarzy?

Wagare-Tej

Wódz Szoszonów.

Spojrzeliśmy na siebie oboje zaskoczeni. Nie to mnie dziwiło, że dostałem list z dalekiego Zachodu, nie to nawet, że od Indianina. Takie listy przychodziły nierzadko. Zdumiało mnie, że ten list przysłał ktoś, kto jeszcze nigdy do mnie nie pisał — wódz Indian-Wężów. Jego imię — Wagare-Tej — tłumaczy się mniej więcej jako Żółty Jeleń. Proponuję przeczytać o nim w mojej książce zatytułowanej Boże Narodzenie. Wówczas, a więc przed ponad trzydziestu laty, był jeszcze człowiekiem młodym i dość niedoświadczonym, ale dobrym i uczciwym, a nam — mnie i Winnetou — wiernym i pewnym przyjacielem. Jego ojciec Awat-Nija liczył sobie wtedy ponad sześćdziesiąt lat, był człowiekiem honoru, a swoich ogromnych wpływów używał zawsze ku naszej korzyści. Jego podeszły wiek oraz fakt, że nigdy więcej już o nim nie słyszałem, skłoniły mnie do uznania go za umarłego. Oto jednak dowiadywałem się, że żyje, i tak fizycznie, jak duchowo jest w dobrej formie. Gdyby bowiem było inaczej autor listu nie mógłby napisać, że najwyższy rangą wódz Szoszonów być może uda się z nim na Górę Winnetou.

Prawdę powiedziawszy nie miałem najmniejszego pojęcia, gdzie się ta góra znajduje. Wiedziałem tylko, że Apacze wraz z zaprzyjaźnionymi plemionami nosili się z zamiarem nazwania imieniem swego najukochańszego wodza jakiegoś wyróżniającego się położeniem, specyfiką i znaczeniem szczytu. O tym, że już do tego doszło dotychczas nie słyszałem, jeszcze mniej wiadomo mi było na temat wyboru jakiego dokonali. Przypuszczać mogłem jedynie, że góra ta nie może leżeć poza granicami obszaru, po którym poruszają się Apacze. A ponieważ obozowiska i pastwiska Indian-Wężów oddalone są stamtąd o wiele dni konnej jazdy na północ, było rzeczą naprawdę nadzwyczajną, że stuletni starzec ośmielał się podjąć taką podróż i to nie zmuszony okolicznościami, a z porywu ciągle jeszcze młodego serca.

Z jakiego jednak powodu chciał jechać z synem tak daleko na południe? Tego nie wiedziałem. Na to pytanie — nawet po dłuższym zastanowieniu nie potrafiłem znaleźć zadowalającej odpowiedzi. Wszystko, co mogłem zrobić to tylko mieć nadzieję, że pojawi się jakiś inny list w tej samej sprawie. Odpowiedzieć nie mogłem, gdyż nie znałem aktualnego miejsca pobytu obu wodzów. Jedno było dla mnie jasne: do podjęcia tak dalekiej podróży mogło ich skłonić tylko coś bardzo ważnego. Uznałem, że nie może to być sprawa czysto osobista, lecz o szerszym znaczeniu, a ponieważ mój adres znany jest wielu żyjącym w tamtych stronach osobom, o których opowiadałem i będę jeszcze w moich książkach opowiadał, i z którymi pozostaję w listownym kontakcie, miałem prawo żywić nadzieję, że wkrótce dowiem się czegoś więcej.

Tak też się stało. Niecałe dwa tygodnie później przyszedł drugi list i to od osoby, od której najmniej spodziewałem się otrzymać nie tylko list, ale i jakikolwiek znak życia. Na kopercie widniał dokładnie ten sam adres, a jego treść (napisano go po angielsku) była następująca:

Przybądź na Górę Winnetou na wielką, ostatnią walkę. I oddaj mi wreszcie swój skalp, który winien mi jesteś już od dwóch pokoleń! To każe ci napisać

To-kei-czun

Wódz Komanczów Rakurro.

W tydzień zaś później otrzymałem identycznie zaadresowany następny list:

Jeśli starczy ci odwagi, przybądź na Górę Winnetou! Moja ostatnia kula tęskni za Tobą

Tangua

najstarszy wódz Kiowów.

Napisane przez Pidę, jego syna, obecnego wodza Kiowów, którego dusza pozdrawia Twoją.

Obydwa listy pozwalały na wyciągnięcie wielu wniosków, nie tylko natury psychologicznej. Wyglądało na to, że podyktowane zostały przez To-kei-czuna i Tanguę w tym samym miejscu i pod wpływem tych samych okoliczności. Obydwaj wodzowie zdawali się pałać do mnie tą samą co niegdyś nieprzejednaną nienawiścią. Dość osobliwie brzmiały w tym kontekście pozdrowienia od syna Tanguy, choć z drugiej strony jego wdzięczność nie była dla mnie niezrozumiała. Daleko ważniejsze niż wszystko inne było jednak to, że na Górę Winnetou zamierzali się udać również wrogowie Apaczów. Padły słowa o “wielkiej, ostatniej walce“. To wyglądało poważnie. Z drugiej strony nie było wykluczone, że jakiś dawny przeciwnik postanowił zabawić się moim kosztem skłoniwszy mnie na starość do bezsensownej podróży na drugą stronę globu. Jednak po upływie pół miesiąca otrzymałem list, nadany w Oklahomie, który mogłem potraktować jako wiarygodny dokument:

Mój drogi, biały bracie!

Wielki, dobry Manitou, mieszkający w mym sercu, każe mi Cię zawiadomić, że na Górę Winnetou zwołane zostało zgromadzenie starych wodzów oraz zgromadzenie młodych wodzów, aby odbyć sąd nad bladymi twarzami i rozstrzygnąć o przyszłości czerwonych mężów. Przybędziesz Ty i przybędę ja. Moja dusza raduje się Twoją. Liczę dni, godziny i minuty do naszego spotkania!

Twój czerwony brat

Mato Szako

wódz Osagów.

Także ten list został napisany po angielsku — ręką syna, którego pismo znam, jako że korespondujemy ze sobą. Mato Szako dołączył do listu skórzany totem, co czynił zawsze, ilekroć chodziło o rzecz wielkiej wagi. Mogłem zatem nie obawiać się kawału. Coś się działo rzeczywiście i to coś ważnego. Coraz bardziej zajmowała mnie myśl o podróży. Aby jednak doprowadzić do jej realizacji musiałem dowiedzieć się czegoś więcej. Te bliższe informacje nie dały długo na siebie czekać. Otrzymałem duży list o urzędowym wyglądzie, który miał być zaproszeniem, choć swym tonem przypominał raczej zawiadomienie. Oto jego tłumaczenie:

Szanowny Panie!

Podczas ubiegłorocznych spotkań wodzów jednogłośnie uchwalono, by najlepiej odpowiadający temu celowi szczyt Gór Skalistych nazwany został imieniem najsłynniejszego z wodzów— Winnetou. Wybór padł na szczyt najprawdopodobniej Panu znany — przynajmniej z mapy — na którym swego czasu zamieszkał tajemniczy czarownik Tatella-Sata (Tysiąc Lat). We wrześniu br. u podnóża, jak również na poszczególnych poziomach tej góry odbędą się następujące meetingi:

1. Starych wodzów;

2. Młodych wodzów;

3. Żon wodzów;

4. Wszystkich innych znanych czerwonych mężów i niewiast;

5. Zgromadzenie zamykające pod przewodnictwem niżej podpisanego komitetu.

Pańskiemu uznaniu pozostawiamy, czy zechce się Pan tam stawić osobiście, by po zgłoszeniu się u przewodniczącego lub jego zastępcy, zostać poinformowanym o przedmiocie obrad. Jednocześnie zwracamy uwagę, że zarówno informację o w/w meetingach, jak i wszelkie’ do nich przygotowania należy utrzymać w tajemnicy przed obcymi. Zobowiązujemy Pana niniejszym do jak najdalej idącej dyskrecji i zakładamy, że milczenie o całym przedsięwzięciu uzna Pan za sprawę swego honoru. Numerki wskazujące przydzielone Panu na poszczególne spotkania i miejsca prosimy odebrać osobiście u niżej podpisanego Sekretarza. Wszystkie przemówienia dotyczące przedmiotu obrad wygłaszane będą ze względów praktycznych w języku angielskim. Z poważaniem

Komitet w składzie: Simon Bell (Czo-lo-let), profesor filozofii, jako przewodniczący;

Edward Summer (Ti-iskama), profesor filologii klasycznej, jako zastępca przewodniczącego; William Evening (Pe-wida), agent, jako sekretarz; Antonius Paper (Oki-czin-cza), bankier, jako skarbnik; Old Surehand, osoba prywatna, jako dyrektor.

U samego dołu widniało kilka linijek skreślonych ręką Old Surehanda:

Mam nadzieję, że przyjedziesz. Uważaj mój dom za własny, choćbyś nas w nim nie zastał. Jako dyrektor jestem niestety ciągle w rozjazdach. Czeka na Ciebie ogromnie radosna niespodzianka. Będziesz zachwycony naszymi dwoma chłopakami.

Twój stary, wierny Old Surehand

Obok tego długiego listu przytaczam krótszy, który wkrótce nadszedł.

Mój bracie! Wiem, że jesteś zaproszony. Nie zawiedź więc! Cieszę się nieopisanie na Twój przyjazd. Obaj chłopcy napiszą do Ciebie jeszcze oddzielnie.

Twój Apanaczka Wódz Komanczów Pohonim

Od owych “chłopców“ czy, jak się wyraził Old Surehand, “naszych dwóch chłopaków“ otrzymałem następujący list:

Wielce szanowny Panie! Kiedy do naszej fałszywej, przyziemnej drogi w sztuce skierował nas Pan z takim przekonaniem ku wyższej, czy wręcz najwyższej, obiecaliśmy Panu wystąpić publicznie dopiero wtedy, kiedy z pomocą prawdziwych i nienagannych dzieł będziemy w stanie udowodnić, iż czerwona rasa nie jest, również w dziedzinie sztuki, uzdolniona mniej od innych ras. Nasze artystyczne talenty odziedziczyliśmy po babce, która, jak Panu wiadomo, była pełnej krwi Indianką. Obecnie jesteśmy gotowi przedstawić dowód, którego Pan się domagał. Obiecał nam Pan, że kiedy ta chwila przyjdzie, zjawi się Pan bez względu na odległość dla dokonania oceny naszych prac. Nie obawiamy się wyniku tej oceny i około 15 września chcemy Pana powitać na Górze Winnetou. Dowiedzieliśmy się, że został Pan zaproszony na te objęte tajemnicą i nadzwyczaj ważne obrady, i jesteśmy święcie przekonani, że nic Pana nie powstrzyma przed przybyciem w oznaczonym czasie na oznaczone miejsce. Z wielkim szacunkiem i całkowitym oddaniem.

Young Surehand, Young Apanaczka.

Ten list miał ręce i nogi. Sprawił mi radość, choć sposób w jaki “chłopcy“ go sformułowali miał być czymś w rodzaju potężnego ciosu w klatkę piersiową. Temu, kto czytał moją opowieść pod tytułem Old Surehand nie sprawi trudności odgadnięcie, kim są owi chłopcy. Tego, kto nie czytał, zmuszony jestem prosić o nadrobienie zaległości po to, by zawartość niniejszego tomu stała się dla niego zrozumiała.

Jak sobie moi czytelnicy zapewne przypominają, odkryłem, że Old Surehand i Apanaczka są braćmi. Wykradziono ich matce, niezwykle przez naturę, pod względem fizycznym, umysłowym i duchowym, obdarzonej Indiance. Dla wyjaśnienia tej sprawy przez wiele lat przebrana za Indianina, pod fałszywym imieniem Kolma Puszi, bezskutecznie przemierzała miasta Wschodu, sawanny i puszcze, aż do czasu kiedy Winnetou i mnie udało się trafić na ślad i znaleźć obydwu synów — jednego pod postacią słynnego westmana, a drugiego jako nie mniej znanego wodza Komanczów; dwóch nadzwyczaj wartościowych ludzi, których przyjaźnią cieszę się w dalszym ciągu mimo wszelkich zmian, jakie przez wszystkie te łata zaszły w moim i ich życiu.

Old Surehand i Apanaczka wzięli sobie za żony siostry — dwie piękne, inteligentne Indianki ze szczepu Apaczów Mescalero — szczepu Winnetou — i każdy z nich został obdarzony synem, który w spotęgowanym jeszcze stopniu odziedziczył talenty Kolmy Puszi. Rodzice dysponowali środkami, które pozwalały na rozwijanie tych talentów. Chłopcy zostali wysłani na Wschód; jeden miał się uczyć architektury i rzeźbiarstwa, drugi — malarstwa i rzeźbiarstwa. Spełnili pokładane w nich nadzieje. Później obaj wyjechali na parę lat kontynuować studia w słynnych atelier paryskich, a następnie do Włoch i do Egiptu, gdzie chcieli się zapoznać bliżej z gigantycznymi dziełami sztuki starożytnej. Chcąc mnie odwiedzić wracali przez Niemcy. Mam do nich wiele sympatii. Cieszyło mnie nie tylko to, że uwielbiają niczym półboga mojego niezrównanego Winnetou. W podziw wprawiały także ich artystyczne zamysły i umiejętności, które na dodatek zdawały się mieć jeszcze przed sobą nieograniczone pole rozwoju. Niestety w iście amerykańskim stylu, wszystko zdawało się zbaczać na manowce tak zwanego buisnessu, i tak, zamiast pochwały chłopcy otrzymali ode mnie poważne ostrzeżenie, którego, jak wynikało z listu, do dzisiaj ani nie zapomnieli, ani mi nie wybaczyli. To było też najprawdopodobniej przyczyną, dla której ani ich ojcowie, ani oni sami nic nie napisali tak o planach na przyszłość, jak i o obecnych dokonaniach młodych twórców. Szczególna zaś zmowa milczenia w stosunku do mojej osoby otaczała powody, dla których chłopcy podjęli studia nad gigantycznymi dziełami starożytnych Egipcjan. To najwyraźniej miała być tajemnica. Teraz zacząłem się domyślać, że “arcydzieła“, które chcieli poddać mojej ocenie, pozostają z nią w jakimś związku.

Nie będę twierdzić, że seria listów sprawiła mi dużo radości. Dlaczego nikt nie chciał otwarcie i uczciwie powiedzieć, o co właściwie chodzi? Jaki ma cel ta cała zabawa w tajne meetingi? Wielkie i twórcze myśli rodzą się wśród świętej, niczym nie zakłóconej samotności, a nie pośród długich przemów, które obliczone są zwykle na doraźne rezultaty. Po co oddzielać od siebie wodzów starych i młodych? Jaki ma sens obecność kobiet? Kim są “wszyscy inni znani czerwoni mężowie i niewiasty“? Kim są wreszcie panowie wchodzący w skład owego osobliwego i wręcz podejrzanego komitetu? Mają zamiar przewodniczyć zgromadzeniu zamykającemu, a więc kształtować i korygować postanowienia wszystkich poprzednich meetingów! Nazwiska obydwu profesorów, z pochodzenia Indian, były mi znane. Budziły zaufanie. Ale ani Sam Howkens, ani Dick Hammerdull, ani Pitt Holbers nie pozwoliliby zwracać się do siebie w tym tonie! Nazwiska sekretarza i skarbnika były mi zupełnie obce. A do tego Old Surehand jako “dyrektor“? Czyli, jak należało przypuszczać, osoba odpowiedzialna moralnie i finansowo? Old Surehand należał z pewnością do najznakomitszych westmanów, ale czy byłby w stanie połączyć to z kupieckim sprytem kutego na cztery łapy amerykańskiego businessmana, co do tego naprawdę można było mieć wątpliwości. Im dłużej i intensywniej całą sprawą się zajmowałem, tym bardziej wydawała mi się problematyczna. Również żona miała wiele zastrzeżeń. A skoro już o niej mowa, to wspomnieć trzeba, że i ona otrzymała list tej mianowicie treści:

Moja droga, biała siostro!

Teraz więc zobaczą Cię w końcu moje oczy; moja dusza widzi Cię już od dawna. Władca Twego domu i Twoich myśli przybędzie na Górę Winnetou, by razem z nami radzić o rzeczach wielkich i pięknych.

Wiem, że bez Ciebie nie wyruszy. Proszę, byś mu powiedziała, że przygotuję Wam najlepszy z naszych namiotów i że w Twoim przyjeździe przeczuwani pieszczotliwy, ciepły promień słońca, którego w życiu nie zaznałam aż do tej chwili, kiedy przychodzi mi je pożegnać. Przyjedź więc i przywieź mi ze sobą Twą miłość drugiego człowieka i dobroć serca — Twą wiarę w wielkiego, sprawiedliwego Manitou, którego chciałabym odczuć tak wyraźnie, jak Ty, moja siostro, Go czujesz.

Kolma Puszi.

Dodam tu, że Serduszko korespondowała — i nadal koresponduje — z Kolmą Puszi i że powyższy list nie był bez znaczenia dla podjętych przez nas później decyzji. Od tej chwili jasne już było, że jeśli pojadę to nie sam. Przyszło jeszcze kilka innych listów. Spośród nich wybrałem ten, który wydaje mi się najważniejszy ze wszystkich, które w ogóle otrzymaliśmy. Napisany został z kaligraficzną wręcz starannością na bardzo dobrym papierze i owinięty w dość duży totem od osoby, która go podyktowała. Totem sporządzony był z cienkiej jak papier skóry antylopy wyprawionej w sposób znany tylko Indianom tak, że bielą dorównywała śniegowi, a gładkością porcelanie. Rysunki o konturach zaznaczonych mikroskopijnymi punkcikami, zabarwione były na czerwono i niebiesko — cynobrem i jakimś innym nieznanym mi barwnikiem. List brzmiał następująco:

Mój biały starszy bracie! Spytałem o Ciebie Boga. Chciałem się dowiedzieć, czy jeszcze pozostajesz wśród tych, których nazywają żywymi. W odpowiedzi otrzymałem wiadomość, że zostałeś zaproszony do udziału we wrześniowych obradach, tu w moje góry, których święta cisza i spokój mogą być raz na zawsze unicestwione. W imię tych wszystkich, których tu kiedyś kochałeś i być może dziś jeszcze kochasz, proszę Cię: przyjmij to wezwanie! Przybywaj, gdziekolwiek jesteś i ratuj Twego Winnetou! Ludzie chcą go zrozumieć fałszywie. Nie chcą też zrozumieć mnie. Ani Ty mnie, ani ja Ciebie nigdy nie widziałem. Tak jak ja nigdy nie słyszałem Twojego głosu, tak i Tobie obce jest brzmienie mojego. Dzisiaj jednak krzyczy mój niepokój poprzez morze daleko ku Tobie, z taką mocą, że głos mój usłyszysz i na pewno przyjedziesz.

Nikt nie wie o tym, że Cię wzywam. Dowiedzieć się musiał ten tylko, który pisze te słowa. Jest moją ręką, będzie milczał. Zanim się tu zjawisz, udaj się do Nugget Tsil. Środkowy spośród pięciu wielkich srebrnych świerków przemówi do Ciebie i powie to, czego nie mogę powierzyć temu papierowi. Niech jego głos będzie Ci głosem Manitou, wielkiego, wiecznego, wszechmiłującego Ducha! Proszę raz jeszcze: Przybądź na ratunek Twemu Winnetou! Chcą Ci go udusić i zabić!

Tatella-Sata

Strażnik Wielkiej Wiedzy

Medycznej

Jeśli idzie o wspomniany w liście Nugget Tsil, to “nugetami“ nazywa się równej wielkości grudki szczerego złota znajdowane przez poszukiwaczy albo pojedynczo, albo całymi gniazdami. “Tsil“ znaczy w języku Apaczów tyle co góra. “Nugget Tsil“ można więc tłumaczyć jako “Górę Nuggetów“. Jak wiadomo na tejże górze niejaki Santer zamordował ojca i siostrę Winnetou. Później, na krótko przed swą śmiercią we wnętrzu Góry Hancocka, Winnetou powiedział mi, że swój testament dla mnie zakopał na Nugget Tsil obok stóp pogrzebanego tam ojca. Miałem zobaczyć wiele złota, bardzo wiele złota. Przy wykopywaniu testamentu zostałem zaskoczony i pojmany przez Kiowów, wśród których znajdował się również Santer. Ową grupą Kiowów dowodził młody wówczas Pida, ten sam, który ostatnio, w liście swego ojca przesłał mi pozdrowienia od swej “duszy“. Santer wykradł testament i udał się do miejsca, w którym złożono złoto, a które Winnetou opisał w swej ostatniej woli. Uwolniwszy się z rąk Kiowów podążyłem za mordercą. Na miejsce przybyłem właśnie w chwilę po tym, jak Santer znalazł skarb. Kryjówka znajdowała się na wysokiej skale stojącej nad brzegiem samotnego górskiego stawu zwanego Ciemną Wodą. Santer, kiedy mnie zobaczył, strzelił do mnie. Późniejszy bieg wypadków został opisany w ostatnim, trzecim tomie Winnetou.

Co do Tatella-Saty, “strażnika wielkiej wiedzy medycznej“ przyznać muszę, że było zawsze moim skrytym pragnieniem, spotkać się i porozmawiać z tym najbardziej tajemniczym spośród czerwonych mężów; do tej pory nigdy jednak nie nadarzyła się sposobność, by je zrealizować. Imię Tatella-Sata w języku Indian Tao oznacza dosłownie “Tysiąc Słońc“, w tym wypadku jednak tłumaczy się jako “Tysiąc Lat“. Jego właściciel osiągnął tak niespotykany, wręcz niebywały wiek, że nie jest możliwe dokładne jego określenie. Również niewiele wiadomo o miejscu jego urodzenia. Nie jest członkiem żadnego określonego plemienia; cieszy się natomiast nadzwyczajnym poważaniem wśród wszystkich czerwonych ludów i narodów. Jemu, najwyższemu rangą i wtajemniczeniem, przypisywano od dawna wszelkie umiejętności i dary ducha setek indiańskich “medyków“ czy “czarowników“. Aby dobrze zrozumieć, co to znaczy, wiedzieć trzeba, że z gruntu błędnym jest uważać indiańskiego “medyka“[2] za swego rodzaju znachora, zaklinacza deszczu czy magika. Słowo “medyk“ nie ma też tu nic wspólnego z tym, co my rozumiemy pod pojęciem “medycyny“. Nasze pojęcie “medyczny“ jest Indianom tak obce, a sens tego słowa u nich tak odmienny, że jedno trzeba uznać wręcz za przeciwieństwo drugiego.

Od chwili kiedy czerwono skorzy zetknęli się z białymi zobaczyli, usłyszeli i doświadczyli wielu rzeczy, które zrobiły na nich ogromne znaczenie. Najbardziej zadziwiło ich jednak działanie środków medycznych, naszych lekarstw. Nie do pojęcia była dla nich skuteczność i trwałość tego oddziaływania. Dostrzegali w nim ogrom Bożej miłości objawiającej się poprzez ten ofiarowany rodzajowi ludzkiemu dar. Kiedy po raz pierwszy usłyszeli słowo “medycyna“, natychmiast związali je z pojęciem cudu, błogosławieństwa, Bożej miłości i niepojętego dla ludzi, tajemnego, zachodzącego w najgłębszym ukryciu działania. Krótko mówiąc, słowo “medycyna“ stało się dla nich synonimem “misterium“. Weszło na stałe do wszystkich ich języków i dialektów. Mianem “medycyny“ zaczęli określać wszystko, co się dla nich łączyło z religią, wiarą i poszukiwaniem rzeczy wiecznych, a także te spośród osiągnięć nauki i cywilizacji europejskiej, które z racji nieznajomości ich początków i etapów rozwoju wykraczały poza zdolność pojmowania Indianina. Byli przy tym na tyle uczciwi i prostolinijni, że bez ogródek potrafili przyznać, iż w ogólnym rozrachunku blade twarze mają nad nimi zdecydowaną przewagę. Starali się więc ich naśladować. W rezultacie przejęli od nich wiele dobrego, ale również niestety wiele złego. Byli często tak dziecinni i naiwni, że wiele z tego, co było mierne czy wręcz niskie uznawali za niezwykłe, wzniosłe, a nawet święte i trwale sobie przyswajali nie zastanawiając się wcale i nie pytając, jakie to będzie miało konsekwencje. W ten właśnie sposób przyswoili sobie słowo “medycyna“ i odnosili je do wszystkiego, co było dla nich najwznioślejsze i najświętsze, całkowicie nieświadomi faktu, że tym samym owym świętościom uwłaczają. W tamtych bowiem czasach słowo “medycyna“ nie było określeniem tak szacownym, jak dzisiaj i wyraźnie nawiązywało do czarów, szarlatanerii i oszustwa. Nazywając więc w swojej prostolinijności “medykami“ adeptów raczkujących przecież jeszcze w ich kulturze nauk przyrodniczych i teologii, Indianie nie podejrzewali, że w ten sposób na zawsze pozbawiają tych ludzi dobrego imienia.

Jakich zaś wyżyn sięgali owi adepci, zanim zetknęli się z “cywilizacją“ białych, stopniowo odkrywamy dopiero dzisiaj, kiedy wchodzimy coraz głębiej w historię rodowitych mieszkańców Ameryki. Wielokrotnie na przestrzeni swych dziejów znajdowali się oni na tym samym etapie rozwoju, co biali. Wszystko zaś, co u tych ludów w tworzonych przez nie państwach było dobre, wielkie i szlachetne wypływało z duchowych źródeł bijących we wnętrzu tych nadzwyczajnych jednostek, które późniejsze pokolenia nazwały “medykami“ i “czarownikami“. Ta kategoria ludzi obejmowała teologów, polityków, strategów, astronomów, budowniczych świątyń, malarzy, rzeźbiarzy, znawców pisma węzełkowego, naukowców, lekarzy, słowem wszystkie osoby i strony, których potencjał intelektualny i etyczny nadaje charakter ich czasom. Wśród koryfeuszy były postacie dorównujące świetnością swym odpowiednikom w historii ludów Azji i Europy. Ich blask nie zgasł bezpowrotnie, lecz tylko do czasu, kiedy posiądziecie wiedzę i zrozumiecie na tyle, by rozświetlić mroki historii. I jeśli współcześni “medycy“ i “czarownicy“ nie dorównują już “medykom“ przeszłych wieków, to z pewnością nie są temu winni sami tylko Indianie. Duchowa elita Indian, Tolteków i Azteków, a więc “medycy“ działający na terytorium Peru i Meksyku, z pewnością nie stali pod względem kulturowym niżej od awanturników ze świty Corteza i Pizarra. Jeśli dziś, na skutek inwazji białych, z ówczesnej świetności pozostało tak niewiele, że Indianie nazywani są po prostu “dzikimi“, nie powinno nas dziwić, że w społecznościach indiańskich, wraz z ogółem podupadły również jednostki wybitne.

Przewyższają jednak jeszcze daleko to, co się o nich powszechnie sądzi. Nie znam żadnego białego, który mógłby się poszczycić tym, że został przez indiańskiego czarownika wprowadzony w tę tajemną wiedzę, czy który choćby na tyle rozumiał symbolikę związanych z nią obrzędów, by mieć prawo o nich mówić lub pisać. Prawdziwy “medyk“, szanujący swój urząd i godność, nie zniża się nigdy do dawania przedstawień. Tak zwani “medycy“ z tu i tam włóczących się mieszanych band indiańskich, daleko odbiegają od swych autentycznych pierwowzorów; przyłączyć się do ich wygibasów, skoków i grymasów byłoby dla tych ostatnich nie do pomyślenia, jak u nas dla poważnego teologa, czy naukowca nie do pomyślenia byłoby popisywać się na jarmarku fikaniem koziołków.

Mam nadzieję, że moi czytelnicy nie uważają tych wywodów za nudne czy zbyteczne. O tych sprawach trzeba powiedzieć, gdyż czas już najwyższy uwolnić psychologię ludów indiańskich od dotychczasowych błędów i nieporozumień. Jeśli zaś w osobie Tatella-Saty miałbym poznać jednego z wielkich “medyków“ poprzedniej epoki, ciemniejących niczym potężne pule na tle zachodzącego słońca indiańskiej cywilizacji, to jako sumienny i wierny prawdzie dokumentalista, zobowiązany byłem poczynić wnikliwe obserwacje, które przygotowałyby pracę nad obrazem tej minionej świetności.

Ów tajemniczy człowiek, o którym z takim szacunkiem piszę, nie był bynajmniej nigdy moim przyjacielem! Nie był jednak również nigdy moim wrogiem. Nie był niczyim wrogiem. W swych myślach podobnie jak w swym postępowaniu kierował się zasadami absolutnej sprawiedliwości i absolutnego humanitaryzmu. Jego osobisty stosunek do mnie był jednak czymś gorszym i jeszcze bardziej przygnębiającym od otwartej wrogości. Ja po prostu dla niego nie istniałem. Dlaczego? Uważał mnie za faktycznego zabójcę ojca i siostry Winnetou. Owa młoda indiańska niewiasta, zgodnie ze swoim życzeniem i życzeniem całego szczepu miała być mi dana za żonę, ja jednak ją odrzuciłem. Nazywała się niebezpodstawnie Nszo-czi — Piękny

Dzień — i z jej śmiercią odszedł z życia Apaczów, a zwłaszcza z życia starego Tatella-Saty ostatni promień nadziei. Tatella-Sata uważał ją za najpiękniejszą i najlepszą z cór wszystkich szczepów Apaczów i twierdził, że gdyby nie moja odmowa nie zostałaby zastrzelona. Ja sam wprawdzie otwarcie przyznawałem, że istnieje tu pewien związek, ale od wszelkich zarzutów wobec samego siebie czułem się tak wolny, jakby moja urocza i oddana przyjaciółka żyła w najlepsze. Chciała pojechać na Wschód, by zdobyć wyższe wykształcenie i wraz ze swym ojcem Inczu-czuną padła w drodze ofiarą rabunkowego napadu. Jej bratu, Winnetou, nigdy nie przyszło do głowy skierować pod moim adresem choćby cień oskarżenia na tej podstawie, że podróż tę podjęła dla mnie; natomiast Tatella-Sata wykluczył moją osobę ze swojego życia i rachub całkowicie, i jak się wydawało nieodwołalnie. Jak daleko sięga pamięć ludzka, żył zawsze w absolutnej samotności wysoko w górach. Zbliżać się do niego mogli tylko wodzowie i to też możliwie jak najrzadziej, wyłącznie w sprawach wielkiej wagi. Tylko Winnetou, jego ulubieniec, mógł przychodzić tak często, jak mu się podobało. Czarownik był gotów spełnić każde z jego możliwych do spełnienia życzeń, poza jednym, które Winnetou powtarzał zawsze na próżno, a mianowicie, by mógł mnie choć raz przyprowadzić ze sobą.

A teraz znienacka, po tylu latach, to naglące zaproszenie! W grę wchodzić musiały sprawy poważne i ważkie, wykraczające poza zwykłe i codzienne cele, coś nieporównywalnie większego i cenniejszego, od tego, czego byłem się w stanie domyślać teraz, otrzymawszy ten list. Jedno już jednak wiedziałem: pojadę i w oznaczonym czasie stanę na Nugget Tsil, aby wysłuchać, co ma mi do powiedzenia srebrny świerk. Jasne też było dla mnie, że Serduszko będzie mi towarzyszyć.

Na wieść o tym nie tylko nie wybuchnęła radością, lecz przeciwnie — bardzo spoważniała. Zdawała sobie sprawę z niewygód i niebezpieczeństw, jakie wiążą się z tak długą konną jazdą po niezmierzonych obszarach zachodu. Było dla nas oczywiste, że wodzowie, z daleka i z bliska, spieszący na spotkanie, nie będą korzystali z kolei; wykluczał to już sam tajny charakter spotkania. Mówiąc o wysiłku i niebezpieczeństwach, Serduszko miała na myśli nie siebie, lecz wyłącznie mnie. Bez większego trudu udało mi się jednak ją przekonać, że już od dłuższego czasu mówić można wyłącznie o “Zachodzie“ — “dziki Zachód“ należy do przeszłości — i że taka jazda będzie dla mnie odpoczynkiem, a nie uciążliwością. Co do niej to cieszyła się na tyle dobrym zdrowiem i była na tyle odważna, zręczna, wytrwała i niewymagająca, że mogłem bez obaw zabrać ją ze sobą. Mówiła po angielsku, a dzięki wytężonym studiom i wspólnej pracy przyswoiła sobie także wiele indiańskich słów i zwrotów, które mogły się jej przydać. Miała za sobą świetną praktykę konnej jazdy podczas naszej ostatniej dłuższej podróży na Wschód.[3] Spisała się bardzo dobrze i nauczyła obchodzić nie tylko z końmi, ale i z wielbłądami. Jak zawsze, tak i w tej sytuacji Serduszko okazała się mądrą i przewidującą gospodynią. Kilka amerykańskich wydawnictw zwróciło się do mnie ostatnio w sprawie angielskiego tłumaczenia moich książek. Serduszko uważała, że powinienem wykorzystać okazję i spotkać się z tymi panami osobiście, bo gdyby przystali na moje warunki łatwiej byłoby ustalić szczegóły tu na miejscu niż drogą korespondencyjną. Aby móc pokazać Amerykanom wzory okładek zrobiła wielkoformatowe zdjęcia wydań oryginalnych — bardzo zresztą udane bo Serduszko świetnie znacznie lepiej ode mnie zna się na fotografii. Najlepiej wyszło zdjęcie ilustracji Saszy Schneidera przedstawiającej Winnetou zmierzającego ku niebu. W moim posiadaniu są jeszcze dwa wspaniałe, chwytające za serce portrety jego pędzla: Abou Kitala, człowieka przemocy i Marah Duri-meh, duszy ludzkości. Także te prace wykonane z myślą o naszych dwóch tomach, zostały sfotografowane, zresztą bez przenoszenia na karton, co sprawiło, że zdjęcia były cieniutkie, zajmowały minimalną ilość miejsca i dawały się zwijać, a więc można je było włożyć do torby.[4]

Znowu mam nadzieję, że czytelnik nie uzna tych uwag za nudne czy zbyteczne. Jak się później okaże, ilustracje te odegrały w łańcuchu wydarzeń niebagatelną rolę. Ci, którzy mnie lepiej znają, wiedzą, że nie wierzę w “przypadek“. Wszystko, co się dzieje, przypisuję działaniu wyższej woli, wszystko jedno, jak ją nazwiemy — Bogiem, losem czy przeznaczeniem. Jestem przekonany, że przeznaczenie decydowało o losach również tej wyprawy. Ostatecznie oferty wydawców rozpłynęły się jak mgła — bez żadnych praktycznych konsekwencji; nie miałem zresztą czasu, by odwiedzić tych panów. Sensu tych ofert dopatruję się w tym, że podsunęły nam myśl zabrania ze sobą kopii okładek.

Celowość wydarzeń dała się zaobserwować jeszcze lepiej i wyraźniej przy okazji innej oferty wydawniczej, która została mi przedstawiona nie na piśmie, lecz osobiście — o dziwo — w tym właśnie czasie i znowu przez Amerykanina. Szczególnie wymowne były tu okoliczności — całkowicie wykluczające jakąkolwiek przypadkowość.

Mam w Dreźnie przyjaciela, cieszącego się wielkim wzięciem, lekarza i psychiatrę. Szczególnie w tej ostatniej dziedzinie ma on na swym koncie niebagatelne osiągnięcia. Uważają go za autorytet i zasięgają jego opinii nie tylko tutejsi, ale i wielu przyjezdnych.

Otóż podczas wizyty, którą nam ów przyjaciel złożył — było to nie w niedzielę, kiedy nie pracuję, ale w środku tygodnia, późnym popołudniem, a więc w porze, w której nas jeszcze nigdy nie odwiedzał — rozmowa zeszła na temat podjętej przez nas decyzji udania się do Nowego Jorku statkiem Północnoniemieckiego Lloyda.

— Jedziecie po nugety? — spytał tak szybko, jakby od dawna czekał na te słowa.

— Skąd ci przyszły do głowy akurat nugety? — odpowiedziałem.

— Bo tak się złożyło, że dzisiaj jeden widziałem. Był wielkości gołębiego jaja i zwisał na dewizce — odpowiedział.

— Czyjej?

— Pewnego Amerykanina, który zresztą wydał mi się bardziej interesujący niż ta grudka złota. Powiedział mi, że przyjechał tu tylko na dwa dni i prosił o moją opinię w sprawie, k...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin