Ken McClure - Kryzys.pdf

(1040 KB) Pobierz
McClure Ken - Kryzys
Ken McClure
Kryzys
Przełożył: WŁADYSŁAW MASIUŁANIS
Na tej ciemnej równinie stoimy we dwoje
W szturmów, odwrotów dzikim, zmieszanym alarmie,
Gdy ścierają się wokół ślepe, wrogie armie
Wybrzeże w Dover” 3 MATTHEW ARNOLD (1822-1888)
251756978.002.png
Prolog
Wyspa Barasay, Hybrydy ZewnĘtrzne. 19 stycznia 1992.
Czuł, że zaczyna mu brakować powietrza; jego płuca rozpaczliwie łaknęły tlenu, biegł jednak, dopóki
całkiem bez tchu nie osunął się na mokry żwir. Klęczał, bezwładnie oparty na rękach i dysząc ciężko,
czekał, aż powróci mu normalny oddech. Wtedy podniósł się z trudem i próbował biec dalej, a żwir usuwał
mu się spod stóp, jakby złośliwie odmawiając im oparcia. Deszcz gnany wichrem znad Atlantyku smagał
mu twarz lodowatymi bryzgami. Natura jakby sprzysięgła się przeciw niemu, próbując wdeptać go w ten
jałowy, kamienisty brzeg, nienawistny wszelkim przejawom życia.
Wyczerpany, z krwawiącymi dłońmi, doktor Lawrence Gili dotarł do szczytu urwiska i ruszył w kierunku
starego domu. To tutaj zamierzał się ukryć. Prymitywny budynek z surowego kamienia stał opuszczony od
ponad dwóch lat, kiedy to ojciec Shony zrezygnował z nierównej walki z żywiołami i wrócił na stały ląd.
Gili miał nadzieję, że posłuży mu za schronienie do czasu, aż myśliwi stracą jego trop. W plecaku miał dość
konserw i sprzętu turystycznego, by w razie potrzeby przetrwać nawet dwa tygodnie.
W strugach deszczu na skraju cypla majaczył już zarys domu. Wciąż jeszcze miał dach, co - zważywszy
jego usytuowanie - należało uznać za szczęśliwe zrządzenie losu. Gili spytał kiedyś Shonę, co skłoniło jej
ojca do zbudowania domu w miejscu tak pozbawionym jakiejkolwiek osłony. Odparła, że czuł się tu bliżej
Boga.
To prawda, że kiedy morze było spokojne, a niebo czyste, ze szczytu urwiska widziało się, jak za odległy o
pięćdziesiąt kilometrów horyzont zachodzi olbrzymia kula płonącego pomarańczowym ogniem słońca; lecz
morze prawie nigdy nie było spokojne, a niebo rzadko bywało czyste. Najczęściej, poruszony zachodnim
sztormem Atlantyk wrzał wściekle, śląc olbrzymie bałwany, które tłukły o podnóże klifu wyrzucając w
powietrze smugi piany. Jej białe, lepkie palce sięgały ku domowi, jak gdyby próbując oderwać go od
podłoża.
Osłonięty od wiatru tylną ścianą budynku, Gili odpoczywał przez chwilę, wsparty ramieniem o kamienny
mur. Oddychał chrapliwie, czując, jak strugi deszczu spływają mu po plecach. Tuż obok znajdowało się
tylne wejście do domu. Podszedł ku niemu, z nadzieją, że nie będzie musiał walczyć z wiatrem, by dostać
się do drzwi frontowych. Zardzewiała klamka niechętnie ustąpiła pod naciskiem dłoni; musiał pomóc sobie
ramieniem, aby przezwyciężyć opór zawiasów.
Pomieszczenie, w którym się znalazł, służyło kiedyś za kuchnię, ale brak szyb w oknach uczynił z niego
siedlisko wilgoci i morskich ptaków. Po kątach bez przeszkód hulał wiatr. Z ciężkim sercem Gili
uświadomił sobie, że reszta domu może być w nie lepszym stanie. Otworzył drzwi wiodące do dawnej
bawialni i znieruchomiał z ręką na klamce. Na środku pokoju stali dwaj mężczyźni w nieprzemakalnych
płaszczach. Ich spojrzenie powiedziało mu, że czekali tu właśnie na niego. Nie padło ani jedno słowo, ale
broń w rękach nieznajomych była dostatecznie wymowna.
Gili czuł, że ogarnia go dziwna, zabarwiona smutkiem rezygnacja. Jednocześnie, choć mogło to wydawać
się absurdalne, doznał czegoś w rodzaju ulgi. Wydarzenia czterech ostatnich dni zmieniły jego życie w
senny koszmar, z niego samego czyniąc zaszczute, ścigane zwierzę. Wystarczyły te cztery dni, by wszystko,
do czego dążył, wszystko, na czym budował swoją nadzieję na szczęśliwą przyszłość - kariera, małżeństwo,
wiara w sukces - zostało przekreślone z łatwością, która teraz wydawała mu się oburzająca i
niesprawiedliwa.
Jeden z mężczyzn przeszukał jego plecak. W tym czasie drugi trzymał go w szachu wycelowanym
pistoletem. Klęczący nad plecakiem podniósł w końcu wzrok i pokręcił głową.
-Gdzie one są? - zapytał ten z pistoletem.
- Spóźniliście się - odrzekł Gili. - Już dawno leżą na poczcie. Obcy w milczeniu wymienili
porozumiewawcze spojrzenia. Mężczyzna z bronią gestem nakazał Gillowi wyjść na zewnątrz.
Wiatr i deszcz stały się nagle jakby mniej dokuczliwe. Umysł Gilla przepełniały obrazy rzeczy, których
nigdy miał już nie zobaczyć. Nie chciał umierać. Na Boga, jeszcze nie był gotów na śmierć! Ogarnęła go
panika. Skręcił w prawo i pobiegł pod wiatr, licząc na to, że deszcz zacinający w twarz utrudni celowanie
ścigającym.
Zdawało mu się, że przypomina sobie ścieżkę wiodącą ze szczytu urwiska na plażę. Już wyobrażał sobie,
jak popychany wiejącym w plecy wiatrem biegnie po piasku, wskakuje do łódki i bezpiecznie uchodzi
pogoni. Kiedy jednak dobiegł do skraju klifu, nie było tam żadnej ścieżki, a tylko ściana opadająca niemal
pionowo ku skałom daleko w dole. Osunął się na ziemię i ściskając w dłoniach kępy trawy wpatrywał się w
przepaść. Poczuł, że opuszcza go resztka nadziei; jej miejsce zajęło uczucie przeraźliwej pustki. Rozluźnił
zaciśnięte na trawie ręce i powoli przekręcił się na plecy. Leżał bez ruchu, czekając na swoich
prześladowców.
Kazali mu wstać; usłuchał, musiał jednak pochylić się pod wiatr, aby utrzymać równowagę. Schowali broń
251756978.003.png
i chwycili go pod ramiona. Przez chwilę zastanawiał się po co, skoro i tak nie miał dokąd uciekać. Wreszcie
zrozumiał. Nie zdążył jednak zaprotestować, kiedy poderwali go z ziemi i pchnęli do tyłu, poza krawędź
urwiska. Na ułamek sekundy jego sylwetka z rękami bezradnie młócącymi powietrze zarysowała się na tle
ciemnego nieba. Potem głową naprzód runął ku śmierci czekającej nań na poszarpanych skałach w dole.
Wiatr porwał jego ostatni krzyk.
Zechcą mi panowie wybaczyć niewygody wynikłe ze zwołania niniejszej sesji w tak nagłym trybie, ale
zostałem poproszony przez pana premiera o zapoznanie rządu z wynikami naszych badań nad sytuacją
epidemiczną chorób mózgu na terenie kraju. - Sekretarz MRC, Sir John Flowers, przerwał i znad okularów
spojrzał na zgromadzonych wokół stołu członków Rady.
Przecież wie pan, że daleko nam jeszcze do końcowych wniosków - odezwał się mężczyzna w średnim
wieku, w którego wymowie pobrzmiewał szkocki akcent.
Flowers pokręcił głową.
To niczego nie zmienia. Jako naukowcy wiemy, że wszelkie dane wymagają najpierw odpowiedniego
opracowania. Ale panowie ministrowie widzą w takiej postawie zwykłe asekuranctwo. Chcieliby usłyszeć
zapewnienie, że nie grożą nam żadne poważniejsze problemy.
Tak naprawdę chodzi im po prostu o stwierdzenie, że człowiek nie może zarazić się chorobą mózgu od
chorego zwierzęcia! - Wydatny brzuch mówiącego te słowa z trudem mieścił się w brunatnej jedwabnej
kamizelce harmonizującej barwą z kolorem jego nosa.
Flowers nieznacznie skinął głową.
Skąd ten nagły pośpiech? - zapytał Hector Munro, dyrektor oddziału neurobiologii MRC w Edynburgu.
Od kiedy rok temu krowia wścieklizna stała się tematem sensacyjnych artykułów w prasie, opozycja
tylko czeka na odpowiedni moment, by dobrać się rządowi do skóry. Eksport mięsa i jego przetworów na
kontynent nadal nie wraca do dawnego poziomu. Prawdę mówiąc, w ciągu ostatniego miesiąca znowu
gwałtownie spadł i lobby rolnicze zaczyna podnosić krzyk. Zamierza wystąpić z zapytaniem, w jaki sposób
rząd przeciwdziała obecnej sytuacji. Żąda gwarancji, że angielskie produkty mięsne są zdrowe. Nasz udział
w całej sprawie wynika stąd, że to my prowadzimy krajową statystykę zapadalności na choroby mózgu i
nadzorujemy prace Rady Badań Naukowych Rolnictwa (ARC).
Dane liczbowe świadczą o tym, że osiągnięto pewien postęp - wtrącił szczupły mężczyzna o ostrych
rysach i adekwatnym do ptasiej powierzchowności nazwisku Lark.
Wartość statystyczna tych danych jest raczej wątpliwa - odrzekł Flowers.
Za wcześnie mówić o jakiejkolwiek gwarancji, skoro trwają jeszcze badania doświadczalne. Na razie
moglibyśmy co najwyżej wydać oświadczenie, iż obecnie brak dowodów na to, że kontakt z zarażonymi
zwierzętami grozi ludziom chorobą mózgu - zaproponował Munro.
Obawiam się, że nie możemy zrobić nawet tego - powiedział Flowers.
Przy stole zapadło milczenie.
- Złe wieści? - zapytał wreszcie Lark.
Flowers powiódł wzrokiem po zebranych, starając się kolejno pochwycić spojrzenie każdego z nich.
Bardzo złe - powiedział cicho. - Otrzymałem właśnie pewien raport. Jego treść jest przerażająca.
Prosimy o konkrety - niecierpliwie rzucił Munro.
Raport, o którym mowa, nadszedł z północnej Szkocji, z miejscowości Achnagelloch...
Munro wzruszył ramionami i pokręcił głową. Ta nazwa z niczym mu się nie kojarzyła.
...a zawiera informację o wybuchu epidemii choroby zwyrodnieniowej mózgu.
Ilu zachorowań dotyczy ta informacja? - zapytał Munro.
Trzech. Wszystkie ze skutkiem śmiertelnym. Odpowiedź Flowersa spowodowała wyraźną zmianę
atmosfery.
To jeszcze nie epidemia, Sir John - odezwał się Lark.
Niestety, nie powiedziałem wszystkiego. Zmarli byli ludźmi stosunkowo młodymi. Wszyscy trzej
pracowali na farmie dotkniętej niedawno epizootią scrapie, trzęsawki, choroby mózgu owiec.
Ach tak - wycedził Munro.
Może to przypadkowy zbieg okoliczności - bez przekonania podsunął Lark.
Co gorsza - ciągnął Flowers - opis wstępnego badania patologicznego zawiera sugestię, że ci ludzie
zmarli w wyniku choroby mózgu identycznej ze scrapie.
Ale między ludźmi a owcami istnieje bariera gatunkowa!
W każdym razie zawsze byliśmy o tym przekonani. W tym właśnie rzecz, panowie - rzekł Flowers.
Munro podniósł rękę do czoła, jakby podświadomie bronił się przed konsekwencjami stwierdzenia
Flowersa.
Sądziliśmy również, że bariera gatunkowa chroni przed scrapie bydło, a przecież wiecie, co się stało -
powiedział.
251756978.004.png
Czyżby w tej kwestii nie było już żadnych wątpliwości? - zapytał Lark.
Flowers pokręcił głową.
Badania przeprowadzone w laboratoriach ARC wykazały, że krowy zapadają na BSE po zjedzeniu
mięsa zakażonego wirusem scrapie.
Dlaczego więc nie zdarzało się to wcześniej? - nie ustępował Lark. - Scrapie jako choroba owiec znana
jest od lat.
Zakłady utylizacyjne zmieniły technologię pozyskiwania tłuszczu z padłych owiec. Stary sposób
likwidował czynnik zakaźny. Nowy - nie. To wszystko.
A więc między owcami a bydłem bariera gatunkowa nie funkcjonuje?
Nie.
Dobry Boże - westchnął Lark. - Ale przecież niemożliwe jest zarażenie trzęsawką człowieka!
To - Flowers podniósł leżącą przed nim kartkę - sugeruje coś wręcz przeciwnego.
Zawsze uważałem, że przypadki scrapie powinny podlegać obowiązkowi zgłoszenia; tak samo jak BSE
- oświadczył Munro.
Cóż, myślę, że jest za późno na tego rodzaju rozważania - powiedział Flowers. - Rzecz w tym, że nie
tylko nie możemy rozwiać obaw rządu przed wzrostem zapadalności na choroby mózgu, ale musimy
zawiadomić go o powstaniu zagrożenia o trudnych do przewidzenia skutkach.
Jak rozumiem, jagnięta także mogą być zarażone tą chorobą? - zapytał nagle Lark.
Owszem - odpowiedział Munro. - Uprzedzając pańskie następne pytanie powiem, że podczas pieczenia
mięsa czynnik zakaźny nie ginie. To jeden z najbardziej odpornych wirusów. Wytrzymuje temperaturę
szpitalnego sterylizatora parowego.
W takim razie pozostaje tylko modlić się, by ten raport okazał się nieprawdziwy - westchnął Lark.
Kto odpowiada za region Szkocji? - zapytał Munro.
George Stoddart.
Z Uniwersytetu Edynburskiego? Flowers potwierdził ruchem głowy.
Rozmawiał pan z nim?
Tak.
I?
- Twierdzi, że jego człowiek jest przekonany, iż ci robotnicy umarli na scrapie, ale jak zwykle będą
kłopoty z precyzyjnym
ustaleniem przyczyny śmierci.
Nie bardzo rozumiem - bąknął Lark. - Jakie kłopoty? Flowers spojrzał na Munro.
To pańska specjalność. Może zechciałby pan wyjaśnić.
Oczywiście. - Munro chrząknął, jakby szykował się do dłuższego wykładu. - Bardzo niewiele wiemy
na temat czynnika zakaźnego, który wywołuje scrapie u owiec czy BSE u bydła. Jedynym pewnym
sposobem wykrycia jego obecności jest wstrzyknięcie zakażonej tkanki pobranej od chorego zwierzęcia -
innemu. Tylko w ten sposób możemy dowieść, że mamy do czynienia z chorobą zakaźną o ustalonej
patogenezie.
Mówi pan: zakażoną tkankę. Jakiego rodzaju? - spytał Lark.
Standardowy test polega na wstrzyknięciu myszom próbki maceratu mózgu pochodzącego z sekcji dla
stwierdzenia, czy rozwinie się u nich zwyrodnieniowa choroba mózgu.
Czy tę chorobę stwierdzono także u człowieka?
Tak. U ludzi nazywa się ją chorobą Creutzfelda-Jakoba. To choroba wieku starczego. Jest stosunkowo
rzadka i, dzięki Bogu, ma bardzo długi okres inkubacji. - Munro przerwał i spojrzał w stronę Flowersa. -
Jaki był okres inkubacji w tym przypadku?
Stoddart twierdzi, że choroba rozwinęła się niemal z dnia na dzień. Po trzech tygodniach wszyscy
pacjenci nie żyli. Patologia mózgu była identyczna jak w przypadku scrapie czy choroby Creutzfelda-
Jakoba. Pod względem histopatologicznym praktycznie nie do odróżnienia.
Bodaj to wszyscy diabli! - stęknął Lark. - Trzy przypadki to nie tak dużo. Nadal mam wrażenie, że
zbytnio śpieszymy się z wyciąganiem wniosków.
-Chciałbym się z panem zgodzić - odrzekł Flowers - ale trzej ludzie, którzy zetknęli się w pracy z chorymi
owcami, zmarli
na chorobę mózgu identyczną ze scrapie. Nie możemy tego zignorować.
Przez chwilę panowało milczenie, jakby zebrani zastanawiali się nad sensem słów Flowersa. Pierwszy
odezwał się Lark.
Trudno uwierzyć, że choroba owiec, znana od lat jako całkowicie niegroźna dla człowieka, ni stąd, ni
zowąd przeskoczyła barierę gatunkową i zaczęła zabijać ludzi.
To oczywiste, że musiał zadziałać jakiś dodatkowy czynnik, jakaś zmiana wirusa, mutacja, zmienność
251756978.005.png
czy to spontaniczna, czy też indukowana przez wpływ środowiska.
Miejmy nadzieję, że chodzi o czynnik mutagenny o charakterze lokalnym i że jest to odosobniony
przypadek.
W tej sytuacji najważniejsze jest wykrycie przyczyny mutacji - podsumował Munro.
Zgadzam się.
Czy mamy jakiś trop? - zapytał Lark.
Mamy nawet głównego podejrzanego - odparł Flowers.
Kogo?
W pobliżu wzmiankowanej farmy znajduje się elektrownia jądrowa Invermaddoch.
Promieniowanie! - wykrzyknął Lark.
Czy może być bardziej oczywista przyczyna mutacji?
Nie muszę chyba mówić, w jak delikatnej sytuacji stawia nas cała ta sprawa - rzekł Munro. - Jeśli nagle
rozgłosimy, że ludzie mieszkający w pobliżu pewnej szkockiej elektrowni jądrowej zapadają na zakaźną
chorobę mózgu pod każdym względem przypominającą trzęsawkę owiec, możemy spodziewać się wybuchu
paniki i burzy protestów. Pomijając wrzawę w środkach masowego przekazu, będziemy musieli stawić czoło
naciskom lobby rolniczego, upierającego się, że niema żadnego związku między zachorowaniami zwierząt a
chorobami mózgu u ludzi; z drugiej zaś strony będziemy mieli lobby energetyczne z ich zapewnieniami, że
energia jądrowa jest bezpieczna i czysta.
Co więc robimy? I co powiemy rządowi Jej Królewskiej Mości?
Myślę, że na razie musimy uznać tę sprawę za pojedynczy przypadek bez ogólnego znaczenia -
powiedział Lark. – Nadal nie dysponujemy niepodważalnymi dowodami, że choroby mózgu zwierząt mogą
przenosić się na ludzi. Uważam, że powinniśmy przyznać, iż nastąpił pewien wzrost zapadalności na
choroby mózgu, zastrzegając, że za wcześnie jeszcze na mówienie o przyczynach czy też ocenę wagi
problemu. Zostawmy to rządowym statystykom.
Ale rząd musi być świadom powagi sytuacji w Szkocji. Choćby na wypadek jakichś przecieków do
prasy - zaoponował Munro.
Ten obszar nigdy nie był obiektem szczególnego zainteresowania dziennikarzy. Na razie nic nam nie
przeszkodzi w dyskretnym przeprowadzeniu własnego wywiadu - rzekł Flowers.
Z całym szacunkiem dla Stoddarta i jego ludzi, sądzę, że powinniśmy obejrzeć dowody - próbki
pochodzące z autopsji tych trzech zmarłych - podsunął Lark.
Już o nie prosiłem - odrzekł Flowers.
Czy Stoddart powiedział, kto tam na miejscu przeprowadzał badania? - zapytał Munro.
Owszem. - Flowers zajrzał do swoich notatek. - Specjalista patolog, doktor Lawrence Gili.
Rozdział 1
Doktor łan Bannerman rozłożył na pulpicie notatki i czekając, aż ucichnie szmer rozmów, obrzucił
wzrokiem swoje audytorium. Widok sali wypełnionej studentami medycyny wydał mu się nagle
przygnębiająco znajomy. Znajomy aż do znudzenia, pomyślał cynicznie i zaraz skarcił się w duchu za tę
myśl. Cóż, kiedy czasami granica między cynizmem a realizmem wydaje się odrobinę zatarta...
Mimo przywiązania do chrześcijańskiego systemu wartości, wyniesionego z solidnego mieszczańskiego
domu, doktor Bannerman zawsze miał trudności z postrzeganiem swoich bliźnich jako „autonomicznych
jednostek”. Ludzie, jak zauważył, wyraźnie dzielili się na pewne „typy”. Był typ duchownego, żołnierza,
policjanta i tak dalej. Po pięciu latach wykładania patologii w szpitalu św. Łukasza doszedł do wniosku, że
także studenci medycyny rekrutowali się spośród ludzi określonego typu.
Zawód lekarza cieszył się w społeczeństwie wielkim prestiżem, uważany był wręcz za gwarancję sukcesu
życiowego. Dlatego też szkoły medyczne mogły sobie pozwolić na stawianie kandydatom bardzo wysokich
wymagań. Zachęcano wręcz najzdolniejszych uczniów do próbowania swych sił w egzaminach na
medycynę. Wygrana w tego rodzaju współzawodnictwie miała dowodzić ich wartości. Pod presją rodziców i
nauczycieli decydowali się na wybór drogi życiowej nie mającej często nic wspólnego z ich prawdziwymi
zainteresowaniami.
Tak więc młody człowiek, wyposażony przez dumnych rodziców w nowiutki stetoskop, a przez poczciwą
ciocię Mabel w zestaw narzędzi do przeprowadzania sekcji zwłok, wkraczał w mury św. Łukasza, pewien,
że i tu świetnie da sobie radę. Bo czyż zdawanie egzaminów nie było jego specjalnością? „Czy ktoś zapytał
tych smarkaczy, czy obchodzi ich los chorych?” - grzmiał Bannerman na ostatnim zebraniu ciała
pedagogicznego. Jego wystąpienie przyjęto z dobroduszną wyrozumiałością. Nie zadowoliło to
Bannermana, chociaż potwierdzało jego teorię „typów ludzkich”. Musiał przyjąć do wiadomości, że on sam
został zakwalifikowany do kategorii „nieznośnych znakomitości” - ludzi, którzy mówią, co myślą, a mimo
251756978.001.png
Zgłoś jeśli naruszono regulamin