Koontz Dean -- Moonlight Bay 2 - Korzystaj z nocy.rtf

(1696 KB) Pobierz

Dean R. Koontz

Korzystaj z nocy

Seize the Night

II tom Moonlight Bay

Tłumaczenie: Janusz Ochab

Wydanie polskie: 2000




Przyjaźń jest drogocenna nie tylko w mroku życia, ale i w jego pełnym blasku. A dzięki pomyślnemu układowi rzeczy większa część naszego życia toczy się w blasku.

Thomas Jefferson


Tę drugą przygodę Christophera Snowa dedykuję Richardowi Aprahamianowi i Richardowi Hellerowi, którzy przynoszą chwałę wymiarowi sprawiedliwości i którzy jak dotąd uchronili mnie przed więzieniem!


Najpierw

Nazywam się Christopher Snow. Przedstawiona tu relacja to część mojego prywatnego dziennika. Skoro ją czytacie, to prawdopodobnie już nie żyję. Jeśli jednak nadal chodzę po ziemi, to z powodu tego właśnie opisu jestemalbo wkrótce będęjednym z najsłynniejszych ludzi na tej planecie. Jeśli nikt i nigdy nie przeczyta tych słów, to stanie się tak dlatego, że świat w znanej nam postaci przestanie istnieć, a cywilizacja ludzka zginie w otchłani zapomnienia. Nie jestem bardziej próżny niż większość ludzi i nad ogólne uznanie i sławę przedkładam spokój anonimowości. Niemniej jednak, jeśli będę musiał dokonać wyboru pomiędzy Armagedonem i sławą, zdecyduję się na to drugie.


CZĘŚĆ PIERWSZA

ZAGINIENI CHŁOPCY


1

W innych miejscach na ziemi ciemność po prostu zapada, lecz w Moonlight Bay podkrada się do nas bezszelestnie, niczym wielka szafirowa fala liżąca piasek plaży. O świcie noc cofa się przez Pacyfik ku odległej Azji, czyni to jednak powoli i niechętnie, pozostawiając plamy głębokiej czerni w alejkach parkowych, pod samochodami, wokół studzienek kanalizacyjnych i pod baldachimami z liści starych dębów.

Tybetańczycy wierzą, że pewne tajemnicze sanktuarium ukryte w Himalajach jest domem i kolebką wszystkich wiatrów, miejscem, gdzie rodzi się najlżejsza bryza i najstraszniejsze tornado. Jeśli noc także ma swój dom, to bez wątpienia jest nim nasze miasto.

Jedenastego kwietnia, kiedy podczas swej wędrówki na zachód noc przechodziła przez Moonlight Bay, zabrała ze sobą pięcioletniego chłopcaJimmy’ego Winga.

Około północy jeździłem na rowerze, przemierzając zadbane uliczki dzielnicy mieszkaniowej położonej na niewysokich wzgórzach w pobliżu Ashdon College, gdzie niegdyś wykładali moi nieżyjący już rodzice. Przedtem byłem jeszcze na plaży, ale drobne leniwe fale nie nadawały się zupełnie do surfowania, toteż nie próbowałem nawet wkładać kombinezonu i wyciągać deski. Orson, wielki labrador o kruczoczarnej sierści, truchtał obok mnie.

Tej nocy nie wyszliśmy z domu na poszukiwanie przygód chcieliśmy po prostu zaczerpnąć świeżego powietrza i trochę się poruszać. Często prześladuje nas obu nieokreślony niepokój, który zmusza do wyjścia na zewnątrz i wędrowania ciemnymi ulicami miasta.

Zresztą tylko głupiec albo szaleniec z własnej woli szukałby przygód w malowniczym Moonlight Bay, które jest jedną z najspokojniejszych i jednocześnie jedną z najbardziej niebezpiecznych społeczności na naszej planecie. Wystarczy, że postoicie przez chwilę w jednym miejscu, a przygoda waszego życia znajdzie was sama.

Lilly Wing mieszka przy ulicy porośniętej wielkimi sosnami, wydzielającymi intensywny zapach. W ciemnościach, których nie rozprasza tutaj ani jedna latarnia, pnie i pokrzywione gałęzie drzew były czarne jak smoła. Jedynie w kilku miejscach blask księżyca przebijał się z trudem między rozłożystymi gałęziami i srebrzył chropowatą korę.

Zauważyłem ją dopiero wtedy, gdy między drzewami pojawił się żółty blask. Snop światła rzucany przez niewielką latarkę przesuwał się niczym wahadło po chodniku i wycinał z mroku chwiejne cienie drzew. Wołała syna po imieniu, starała się robić to jak najgłośniej, ale strach i rozpacz odbierały jej głos, wprawiały go w drżenie, zamieniając „Jimmy” w sześciosylabowe słowo.

Ponieważ o tej porze nie jeździły żadne pojazdy, jechałem środkiem ulicy, a Orson biegł równolegle do mojego roweru; byliśmy władcami drogi. Zatrzymaliśmy się przy krawężniku.

Kiedy Lilly wyszła spomiędzy drzew, zawołałem do niej:

Co się stało, Borsuczku?

Nazywałem ją tym czułym przezwiskiem od dwunastu lat, od czasu kiedy oboje byliśmy szesnastolatkami. W owym czasie Lilly nosiła nazwisko Travis, kochaliśmy się i wierzyliśmy, że resztę życia spędzimy razem. Na długiej liście naszych wspólnych upodobań i pasji miejsce szczególne zajmowała książka Kennetha Grahame’a „O czym szumią wierzby”, której bohater, mądry i odważny Borsuk, był nieugiętym obrońcą wszystkich dobrych zwierząt z Dzikiego Lasu. „W tej kramie każdy z moi przyjaciół może chodzić tam, gdzie zechceobiecał Borsuk Kretowia jeśli ktoś mu przeszkodzi, będzie miał ze mną do czynienia!”. Podobnie wszyscy ci, którzy dręczyli mnie z powodu mej nietypowej ułomności, nazywali mnie „wampirem” ze względu na to, że od urodzenia nie tolerowałem światła, ci nastoletni psychopaci, którzy chcieli torturować mnie pięściami i blaskiem latarek, ci, którzy drwili i wyśmiewali się ze mnie za moimi plecami, jakbym sam wybrał sobie życie z xeroderma pigmentosumwszyscy oni musieli najpierw stawić czoło Lilly, która reagowała na każdy przejaw dyskryminacji słusznym gniewem. Jako mały chłopiec z konieczności nauczyłem się walczyć i nim poznałem Lilly, potrafiłem już sam dochodzić swoich praw; niemniej jednak Lilly mocno nalegała, by mogła stanąć u mojego boku i bronić mnie tak dzielnie, jak szlachetny Borsuk zawsze bronił swego przyjaciela Kreta.

Choć jest dość drobna, kryje się w niej wielka siła. Ma tylko pięć stóp i cztery cale wzrostu, zawsze jednak wydaje się, że góruje nad przeciwnikiem. Potrafi być przerażająca, gwałtowna i niepohamowana, ale jest też człowiekiem wielkiej dobroci i bardzo atrakcyjną kobietą.

Tej nocy jednak uleciał gdzieś jej naturalny wdzięk, a przerażenie wykrzywiło twarz w nienaturalnym grymasie. Kiedy zawołałem, odwróciła się gwałtownie w moją stronę. W szerokich dżinsach i rozpiętej koszuli wyglądała jak strach na wróble, ożywiony jakimś cudownym sposobem, zdumiony i przerażony tą przemianą, zmagający się z krępującym go drewnianym krzyżem.

Skierowała światło latarki na moją twarz, jednak rozpoznawszy mnie, natychmiast przesunęła je na ziemię.

Chris. O Boże.

Co się stało?spytałem ponownie i zsiadłem z roweru.

Jimmy zniknął.

Uciekł?

Nie.Odwróciła się ode mnie i ruszyła w stronę domu.Tędy, chodź, sam zobacz.

Posiadłość Lilly otoczona jest białym drewnianym płotem, wykonanym przez nią własnoręcznie. Bramkę tworzą dwa krzewy, wyhodowane i przycięte w ten sposób, by układały się w żywy, szeroki baldachim. Do skromnego domku prowadzi chodnik ułożony z kolorowych kamieni, tworzących skomplikowany wzór. Lilly sama zaprojektowała i ułożyła tę ścieżkę, nauczywszy się tego z kilku książek.

Drzwi frontowe stały otworem. Za nimi dostrzegłem rzęsiście oświetlone pokoje.

Zamiast zaprosić mnie i Orsona do wnętrza, Lilly zeszła z chodnika i szybko przecięliśmy trawnik. Kiedy prowadziłem rower po krótko przyciętej trawie, terkot łożysk był najgłośniejszym dźwiękiem, jaki zakłócał ciszę nocy. Przeszliśmy na północną stronę domu.

Łóżko w sypialni było rozłożone. Wewnątrz świeciła się tylko jedna lampka, rzucając na ściany bursztynowy blask i miodowe cienie przesączone przez składany żółty abażur. Po lewej stronie łóżka ciągnęły się półki na książki, na których ustawiono szereg figurek z „Gwiezdnych wojen”. Zimny przeciąg poruszał białą zasłoną, trzepotała niepewnie, niemy duch, który jeszcze nie chce opuścić tego świata.

Myślałam, że okno jest zamknięte na zatrzask, ale widocznie nie byłopowiedziała Lilly, a teraz w jej głosie pobrzmiewały nutki wściekłości.Ktoś je otworzył, jakiś sukinsyn, i zabrał Jimmy’ego.

Może nie jest tak źle.

Jakiś chory dupekupierała się Lilly. Światło latarki zadrżało, a Lilly skierowała je na grządkę z kwiatami, starając się opanować drżenie dłoni.Nie mam pieniędzypowiedziała cicho.

Pieniędzy?

Żeby zapłacić okup. Nie jestem bogata. Nikt nie porwałby Jimmy’ego dla okupu. To coś gorszego.

Klomb przesłonięty pierzastymi płatkami białych kwiatów, które w sztucznym blasku latarki lśniły jak lód, został podeptany przez nieznanego napastnika. Ślady stóp odcisnęły się w zgniecionych liściach i wilgotnej, miękkiej ziemi. Nie były to ślady dziecka, lecz, dorosłego człowieka w sportowych butach. Sądząc po rozmiarach i głębokości wgniecenia, musiał to być ktoś duży i ciężki, najprawdopodobniej mężczyzna.

Dopiero teraz zauważyłem, że Lilly jest bosa.

Nie mogłam zasnąć, oglądałam telewizję, jakiś głupi filmwyszeptała tonem samooskarżenia, jakby wierzyła, że mogła przewidzieć tę sytuację i ocalić Jimmy’ego.

Orson wepchnął się pomiędzy nas, by powąchać zdeptany klomb.

Niczego nie słyszałammówiła dalej Lilly.Jimmy nawet nie krzyknął, ale miałam takie dziwne przeczucie...

Jej szlachetna uroda, piękno czyste i głębokie jak odbicie wieczności, zostało teraz zniszczone przez strach, porysowane ostrymi liniami gniewu, pod którym kryła się rozpacz. Gdyby nie przekorna nadzieja, zapewne całkiem by się załamała. Choć widziałem ją tylko w rozproszonym blasku bijącym od latarki, nie mogłem znieść widoku bólu malującego się na jej twarzy.

Wszystko będzie w porządkuoświadczyłem, wstydząc się swego kłamstwa.

Zadzwoniłam na policjępowiedziała.Powinni tu być lada moment. Gdzie oni są, do diabła?

Osobiste doświadczenia nauczyły mnie już, że nie można ufać policjantom z Moonlight Bay. Są skorumpowani. I nie chodzi tutaj tylko o zepsucie moralne, przyjmowanie łapówek i żądzę władzy; to zjawisko ma głębsze i przerażające korzenie.

Ciszy nocy nie rozdzierało wycie policyjnych syren, ale ja wcale nie spodziewałem się ich usłyszeć. W naszym dziwnym mieście policja działa z daleko posuniętą dyskrecją, nie używa nawet cichego sygnału świateł alarmowych, ponieważ często przyjeżdża nie po to, by odszukać sprawcę i doprowadzić go przed oblicze sprawiedliwości, lecz by zatrzeć ślady zbrodni i uciszyć jej ofiarę.

On ma tylko pięć lat, pięć latpowtarzała Lilly płaczliwie.Chris, a jeśli porwał go ten facet, o którym mówili w wiadomościach?

Jaki facet?

Seryjny zabójca. Ten, który... pali dzieci.

Przecież on tutaj nie działa.

W całym kraju. Co kilka miesięcy. Pali żywcem grupki małych dzieci. Dlaczego to nie miałby być właśnie on?

Bo nie jestuciąłem krótko.To ktoś inny.

Odwróciła się od okna i zaczęła przeszukiwać podwórze, jakby miała nadzieję, że odnajdzie swego rozczochranego i zaspanego synka pomiędzy suchymi liśćmi i kawałkami kory, które zaścielały ziemię pod rzędem drzew eukaliptusowych.

Orson pochwycił jakiś podejrzany zapach, warknął cicho i odsunął się od klombu z kwiatami. Spojrzał na parapet okienny, wciągnął powietrze, znów przyłożył nos do ziemi i po chwili wahania skierował się na tyły budynku.

Znalazł cośpowiedziałem.

Lilly odwróciła się do mnie.

Co?

Jakiś ślad.

Orson poruszał się coraz pewniej i po chwili zaczął truchtać.

Borsuczkupoprosiłemnie mów im, że Orson i ja byliśmy tutaj.

Strach ścisnął jej gardło tak mocno, że nie mogła wydobyć z siebie nic oprócz szeptu.

Nie mówić komu?

Policji.

Dlaczego?

Wrócę tu. Wytłumaczę ci. Przysięgam, że znajdę Jimmy’ego. Przysięgam.

Mogłem dotrzymać dwóch pierwszych obietnic. Trzecia była jednak jedynie wyrazem moich pobożnych życzeń i wypowiedziałem ją tylko po to, by dać Lilly odrobinę nadziei.

W rzeczywistości w tej samej chwili, kiedy pchałem rower przez trawnik i goniłem mojego niezwykłego psa, byłem przekonany, że Jimmy Wing przepadł na zawsze. Przypuszczałem, że uda mi się co najwyżej odnaleźć zwłoki chłopca, a przy odrobinie szczęścia i człowieka, który go zamordował.

 


2

Kiedy wybiegłem zza rogu domu Lilly, nie dostrzegłem Orsona. Był tak czarny, że nawet blask księżyca w pełni nie mógł go ukazać.

Z prawej strony doszło mnie ciche szczeknięcie, potem jeszcze jedno, pobiegłem więc w tamtym kierunku.

Po drugiej stronie podwórza znajdował się wolno stojący garaż, do którego można było wjechać tylko od strony ulicy. Kamienny chodnik, ułożony wzdłuż ściany garażu, prowadził do drewnianej furtki. Orson stał właśnie przy niej i próbował otworzyć łapą zatrzask.

Muszę przyznać, że mój pies jest znacznie sprytniejszy od zwykłych czworonogów. Czasami podejrzewam, że jest też znacznie sprytniejszy ode mnie.

Gdyby nie to, że mam dłonie i chwytne palce, bez wątpienia to ja jadałbym z miski na podłodze, natomiast Orson zająłby najwygodniejszy fotel w mieszkaniu i przełączałby kanały w telewizorze.

Wykorzystując jedyny atut, świadczący o mojej wyższości, teatralnym gestem odsunąłem zatrzask i otworzyłem skrzypiącą furtkę.

Wzdłuż tej strony alejki ciągnęły się płoty, garaże i szopy na narzędzia. Po drugiej stronie popękany i nierówny asfalt ustępował miejsca wąskiemu, żwirowemu poboczu, które z kolei ograniczone było rzędem potężnych drzew eukaliptusowych. Wysokie krzewy i chwasty zakrywały strome zbocze wąwozu ciągnącego się wzdłuż drogi.

Dom Lilly leży na skraju miasta, którego granice wyznacza w tym miejscu właśnie ów wąwóz. Po jego drugiej stronie nie ma już żadnych zabudowań. Dzika trawa i skarlałe dęby porastające zbocza jaru dają schronienie jastrzębiom, kojotom, królikom, wiewiórkom, myszom polnym i wężom.

Zdając się jedynie na swój wspaniały nos, Orson przeszukiwał systematycznie krzewy i trawę wzdłuż drogi. Biegał w tę i we w tę, pomrukując i skamląc coś do siebie.

Stałem w pobliżu, między drzewami, i wpatrywałem się w ciemność, której nie mógł rozproszyć nawet blask księżyca. Nie dostrzegłem światła latarki. Jeśli Jimmy zniknął w mroku, jego porywacz musiał być obdarzony niezwykłymi zdolnościami.

Z cichym szczeknięciem Orson przerwał nagle poszukiwania przy krawędzi wąwozu i powrócił na środek ulicy. Kręcił się w kółko, jakby ścigał własny ogon, jednak trzymał głowę wysoko i zapamiętale węszył.

Dla Orsona powietrze jest gęste od różnych woni. Nos każdego psa jest tysiące razy czulszy od ludzkiego nosa.

Jedynym zapachem, jaki ja wychwytywałem, był aromat wydzielany przez drzewa eukaliptusowe. Prowadzony zupełnie inną i znacznie bardziej podejrzaną wonią, niczym opiłek żelaza przyciągany przez potężny magnes, Orson pognał alejką na północ.

Może Jimmy Wing jeszcze żył.

Chętnie wierzę w cuda. Dlaczego nie miałbym uwierzyć i w ten?

Wsiadłem na rower i pojechałem śladem psa. Orson bez wahania wybierał kierunek i nie żałował sił, musiałem więc mocno naciskać na pedały, by dotrzymać mu tempa.

Mijaliśmy kolejne przecznice, sunąc wzdłuż ulicy oświetlanej jedynie od czasu do czasu przez lampy zamocowane na tyłach prywatnych rezydencji. Z przyzwyczajenia omijałem te kręgi bladego światła, trzymając się ciemniejszej strony alei, choć przejazd przez każdy z nich zająłby zaledwie ułamek sekundy i nie stanowiłby żadnego zagrożenia dla mojego zdrowia.

Xeroderma pigmentosumXP dla tych, którzy nie chcą połamać sobie językato dziedziczna choroba genetyczna, która daje mi miejsce w ekskluzywnym klubie zaledwie tysiąca Amerykanów. Jeden z nas na 250 000 pozostałych obywateli. XP czyni mnie bardzo podatnym na raka skóry i oczu, wywołanego każdym rodzajem promieniowania ultrafioletowego. Blaskiem słońca. Światłem żarówek i neonów. Poświatą rzucaną przez błyszczący ekran telewizora.

Gdybym ośmielił się spędzić choćby pół godziny w pełnym letnim słońcu, doznałbym paskudnych poparzeń, choć taki pojedynczy wybryk jeszcze by mnie nie zabił. Najbardziej przerażający jest jednak fakt, że nawet krótki kontakt z promieniowaniem ultrafioletowym skraca moje życie, ponieważ w organizmie następuje kumulacja defektów. Drobne, niedostrzegalne uszkodzenia gromadzą się przez lata i nakładają na siebie, by wreszcie objawić się w postaci widocznych zmian chorobowych. Sześćset minut kontaktu ze światłem, rozłożonych na cały rok, będzie miało ostatecznie taki sam skutek jak dziesięć godzin spędzonych na plaży podczas gorącego lipca. Blask rzucany przez lampę nie jest tak szkodliwy jak światło słoneczne, ale nie jest też całkiem bezpieczny.

Nic nie jest.

Wy, ludzie o prawidłowo funkcjonujących genach, możecie rutynowo likwidować szkody wyrządzone codziennie waszej skórze i oczom, szkody, których nie jesteście nawet świadomi. Wasze ciała, w odróżnieniu od mojego, nieustannie produkują enzymy, które usuwają uszkodzone fragmenty łańcuchów nukleotydowych w komórkach i wymieniają je na nowe.

Muszę egzystować w ciemności, podczas gdy wy pędzicie życie pod błękitnym niebem, a mimo to nie czuję do was nienawiści. Nie mam żalu o to, że możecie cieszyć się wolnością, której nie potraficie nawet docenićchoć bardzo wam jej zazdroszczę.

Nie darzę was nienawiścią, bo w końcu też jesteście tylko ludźmi i dlatego macie własne ograniczenia. Może jesteście brzydcy, może zbyt głupi lub zbyt inteligentni jak na swoje potrzeby, głusi, niemi albo ślepi, może natura uczyniła was skłonnymi do zbyt wielkiego gniewu czy rozpaczy, może nienawidzicie samych siebie albo panicznie boicie się pani Śmierci. Wszyscy nosimy jakieś ciężary. Z drugiej strony, jeśli nawet jesteście atrakcyjniejsi i inteligentniejsi ode mnie, jeśli możecie w pełni używać wszystkich pięciu zmysłów, jeśli jesteście jeszcze większymi optymistami niż ja, jeśli lubicie siebie samych i podobnie jak ja nie pozwalacie upokorzyć się temu największemu Kosiarzowi... cóż, mógłbym pewnie was nienawidzić, gdybym nie wiedział, że jak wszystkich na tym niedoskonałym świecie dręczy was czasem ból, cierpienie, smutek i tęsknota.

Swoją przypadłość uważam za błogosławieństwo. Moje życie jest niezwykłe, różne od życia większości z was.

Na pewno nikt z was nie czuje się w nocy tak swobodnie jak ja. Nikt nie zna lepiej ode mnie świata zamkniętego pomiędzy zmierzchem i świtem, bo jestem bratem sowy, nietoperza i borsuka. W ciemnościach czuję się u siebie. To może znaczyć więcej, niż wam się wydaje.

Oczywiście nic nie wynagrodzi faktu, że przedwczesna śmierć jest wśród ofiar XP czymś powszechnym. Nikt z nas nie spodziewa się, że dożyje starości przynajmniej nie bez postępujących chorób i przypadłości, takich jak drżenie głowy i rąk, utrata słuchu, trudności z mówieniem, a nawet upośledzenie umysłowe.

Jak dotąd bezkarnie grałem Śmierci na nosie. Los oszczędził mi także wszelkich dolegliwości i chorób, które od dawna przepowiadali mi lekarze.

Mam dwadzieścia osiem lat.

Stwierdzenie, że od pewnego czasu żyję na kredyt, byłoby nie tylko banalne, ale i nieprawdziwe. Całe moje życie to przedsięwzięcie obarczone potężnym zastawem.

Ale podobnie jest z wami. Wszyscy będziemy musieli w końcu zdać sprawę z naszych poczynań. Prawdopodobnie ja otrzymam swoje wezwanie wcześniej niż większość z was, ale i wasza przesyłka czeka już na ostemplowanie.

Mimo to, dopóki listonosz nie zapuka do drzwi, trzeba się cieszyć życiem. Jedyne rozsądne rozwiązanie to być szczęśliwym. Rozpacz jest tylko głupim marnotrawstwem bezcennego czasu.

Tutaj i teraz, w tę chłodną wiosenną noc, po godzinie duchów, ale wciąż jeszcze na długo przed świtem, ścigając mojego sprytnego psa i łudząc się nadzieją, że Jimmy Wing wciąż żyje, mknąłem przez puste alejki i opuszczone ulice, przez park, w którym Orson nie zatrzymał się nawet, by powąchać jakieś drzewo, obok szkoły, w stronę ulic położonych w dolnych partiach wzgórz. W końcu Orson zaprowadził mnie do rzeki Santa Rosita przedzielającej miasto na całej jego długości.

W tej części Kalifornii, gdzie suma rocznych opadów nie przekracza zazwyczaj czternastu cali, rzeki i strumienie przez większą część roku są wyschnięte. Ostatnia pora deszczowa nie przyniosła więcej ulew niż zazwyczaj, toteż koryto rzeki było całkiem odsłonięte; szeroki pas mułu, blady i lśniący w blasku księżyca. Był gładki jak prześcieradło, jedynie w kilku miejscach poznaczony ciemnymi pniami zatopionych drzew, leżących nieruchomo niczym śpiący bezdomni, których kończyny powykrzywiane zostały przez koszmary.

Choć Santa Rosita miała od sześćdziesięciu do siedemdziesięciu stóp szerokości, przypominała raczej sztuczny kanał niż prawdziwą rzekę. W ramach federalnego planu zapobiegania powodziom, które w przeszłości gnębiły od czasu do czasu tę okolicę, brzegi rzeki zostały podniesione i wzmocnione warstwą betonu na długości całego miasteczka.

Orson zbiegł z ulicy, przeciął pas nagiej ziemi i zatrzymał się na betonowym nabrzeżu.

Podążając jego śladem, przejechałem między znakami, które rozstawiono w równych odstępach wzdłuż całego odcinka brzegu znajdującego się w obrębie miasta. Jeden z nich głosił, że nieupoważnione osoby nie mogą zbliżać się do wody i że łamanie tego zakazu karane jest grzywną, Drugi z nich skierowany był do tych obywateli, którzy nie mieli szacunku dla prawa, i ostrzegał, że w czasie burzy prąd jest tak silny, iż może porwać i utopić każdego, kto ośmieli się wejść do wody.

Pomimo wszystkich ostrzeżeń, pomimo widocznych gołym okiem turbulencji i zdradliwych wirów, wreszcie pomimo złej sławy Santa Rosity, co kilka lat jakiś poszukiwacz mocnych wrażeń z tratwą czy kajakiem domowej robotyalbo nawet ze zwykłą deską do pływaniaginie w odmętach rzeki. Pewnej zimy, zaledwie kilka lat temu, utonęły aż trzy osoby.

Wśród wielu rozsądnych ludzi zawsze znajdzie się ktoś, kto z zapałem skorzysta z nadanego nam przez Boga prawa do głupoty.

Orson stał na nabrzeżu z uniesioną wysoko głową i patrzył na wschód, w stronę autostrady nad brzegiem Pacyfiku i ciągnących się za nią wzgórz. Na chwilę zastygł w bezruchu i zaskomlał cicho.

Tej nocy woda nie płynęła dnem wyschniętego kanału. Od strony Pacyfiku nie docierał...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin