Koontz Dean -- Mroczne popołudnie.doc

(1165 KB) Pobierz
DEAN KOONTZ

DEAN KOONTZ

MROCZNE POPOŁUDNIE

Z angielskiego przełożyła RENATA KOPCZEWSKA

Tytuł oryginału:

THE DARKEST EVENING OF THE YEAR

Gerdzie, która kiedyś, w przyszłym życiu,

zostanie radośnie powitana przez swoją córeczkę,

którą na tym świecie tak bardzo

i z tak bezinteresowną czułością kochała.

A także

Ojcu Jerome Molokie,

za jego przyjaźń, dobroć i życzliwość

oraz za przywiązanie do tego, co najważniejsze,

prawdziwe i nieskończone.

Część pierwsza

Ciągnie mnie w mroczną głąb tej kniei.

Robert Frost

Przystając pod lasem w śnieżny wieczór[1]

1

Amy Redwing prowadziła forda expedition tak, jakby była nieśmiertelna i żadna prędkość nie mogła być dla niej niebezpieczna.

Wzniecane lekkimi podmuchami wiatru złote liście platanów wirowały wzdłuż pogrążonej w ciemnościach ulicy. Wjeżdżała w nie z impetem, a złotawe oznaki jesieni rozpadały się z cichym trzaskiem na szybie samochodu.

Dla niektórych ludzi przeszłość jest łańcuchem składającym się z poszczególnych dni, powrót do nich jest przesuwaniem się wstecz do poprzednich ogniw, od jednego ciemnego miejsca do drugiego, jutro zaś wiąże się nierozerwalnie z dniem wczorajszym.

Amy Redwing nie znała swego pochodzenia. Porzucona w wieku dwóch lat nie pamiętała ani ojca, ani matki.

Zostawiono ją w kościele z karteczką z nazwiskiem przypiętą do koszulki. Śpiące na ławce dziecko znalazła zakonnica.

Prawdopodobnie jej nazwisko zostało zmienione albo przekręcone. W każdym razie policja nie natrafiła na żaden ślad rodziny.

Jej nazwisko, Redwing, sugerowało rdzennie amerykańskie pochodzenie. Kruczoczarne włosy i ciemne oczy wskazywały na plemię Czirokezów, ale jej przodkowie równie dobrze mogliby przybyć z Armenii, Sycylii czy Hiszpanii.

Historia Amy pozostała więc niepełna, jednak brak korzeni nie dał jej poczucia wolności. Czuła się związana z czymś tkwiącym w odległej przeszłości.

Mimo że wydawała się wolnym duchem, zdolnym bez trudu unosić się w powietrzu, w gruncie rzeczy stąpała mocno po ziemi.

Przypięty pasami do pasażerskiego fotela, wciskając stopy w nieistniejący pedał hamulca, Brian McCarthy chciał skłonić Amy, by zwolniła. Nie odezwał się jednak z obawy, że słysząc jego ostrzeżenia, Amy odwróci głowę w jego stronę i przestanie patrzeć przed siebie.

Poza tym, działając w poczuciu misji, gotowa była na każdy apel o rozwagę reagować odwrotnie, w tym wypadku przez mocniejsze naciśnięcie pedału gazu.

– Uwielbiam październik – powiedziała, odwracając wzrok od jezdni. – A ty, kochasz październik?

– Jeszcze jest wrzesień.

– A ja we wrześniu kocham październik. Wrześniowi to nie przeszkadza.

– Patrz, gdzie jedziesz.

– Kocham też San Francisco, ale ono znajduje się tysiące mil stąd.

– Jeśli nadal będziesz jechała z taką prędkością, dotrzemy tam w ciągu kilku minut.

– Jestem znakomitym kierowcą. Jeżdżę bezwypadkowo i bez mandatów.

– Przed oczami przewijają mi się sceny z całego mojego życia – powiedział.

– Może powinieneś iść do okulisty.

– Amy, proszę cię, nie patrz na mnie.

– Kiedy ty, kochany, dobrze wyglądasz. Jakbyś dopiero co wstał z łóżka.

– Chodzi mi o to, żebyś patrzyła na drogę.

– Ten facet, jak on się nazywał? Marco. Jest niewidomy, ale prowadzi.

– Jaki znowu Marco?

– Marco jak-mu-tam. Mieszka na Filipinach. Czytałam o nim w jakimś piśmie.

– Przecież niewidomy nie może prowadzić samochodu.

– Domyślam się, że nie wierzysz też, że człowiek poleciał na Księżyc.

– Nie wierzę, by niewidomy z psem jeździł samochodem.

– Pies Marca siedzi z przodu na fotelu pasażera. Marco wyczuwa za pośrednictwem psa, kiedy ma skręcić w prawo, kiedy w lewo, a kiedy wcisnąć hamulec.

Czasami ludzie uważają Amy za uroczą świruskę. Na początku Brian też tak uważał.

A potem uznał, że się mylił. W świrusce nigdy by się nie zakochał.

– Chyba nie mówisz poważnie, że psy przewodnicy mogą prowadzić samochody.

– Co ty, głuptasie. Oczywiście, że pies nie prowadzi. Ale on kieruje Markiem.

– Gdzie ty to wyczytałaś?

– W National Geographic. To była wzruszająca historia o tym, jak związek człowieka z psem dodaje sił niepełnosprawnemu.

– Dam sobie rękę uciąć, że to nie było w National Geographic.

– Wiesz, że nie uznaję zakładów – powiedziała.

– Ale niewidomych kierowców uznajesz.

– Skoro są to odpowiedzialni niewidomi...

– Nigdzie na świecie niewidomi nie mają prawa prowadzić samochodów – nie ustępował.

– Teraz już nie mają – przyznała.

Brian chciał się powstrzymać przed zadaniem następnego pytania, ale mu się to nie udało.

– Marcowi już nie wolno prowadzić?

– Ciągle na coś wpadał.

– Wyobrażam sobie.

– Ale nie możesz winić za to Antonie’a.

– Jakiego znowu Antonie’a?

– Psa. Jestem pewna, że robił, co mógł. Psy takie są. Marco po prostu o jeden raz za dużo nie zgadł jego intencji.

– Uważaj, jak jedziesz. Masz krawężnik z lewej strony.

Odpowiedziała mu z uśmiechem:

– Jesteś moim osobistym Antoine’em. Nigdy nie dopuścisz, żebym na coś wpadła.

W bladym świetle księżyca parterowe wiejskie domki niezamożnej klasy średniej zdawały się połyskiwać w ciemności.

Żadne latarnie nie rozjaśniały ciemności nocy, tylko księżyc wydobywał srebrzystą poświatę liści i kremowe pnie eukaliptusów. Tu i ówdzie gipsowe ściany domów rzucały odblask przywodzący na myśl ektoplazmę, jakby to było wymarłe miasto, zamieszkane wyłącznie przez duchy.

Gdy minęli jeszcze jedną przecznicę, ujrzeli jeden dom, w którym paliły się światła.

Amy gwałtownie zahamowała, by w świetle reflektorów rozpoznać numer domu uwidoczniony na skrzynce na listy. Wrzuciła wsteczny bieg. Cofając samochód, powiedziała:

– Gdyby sytuacja stała się niepewna, powinieneś jak najszybciej znaleźć się przy wyjściu.

Kiedy zgasiła światła i silnik, Brian zapytał:

– Niepewna? To znaczy jaka?

Wychodząc z SUV-a, odpowiedziała:

– Z pijanym świrem nigdy nic nie wiadomo.

Podszedł do niej, gdy podnosiła klapę bagażnika, i ruchem głowy wskazując dom, zapytał:

– To znaczy, że tam znajduje się szaleniec, który w dodatku jest pijany?

– Ta Janet Bockman powiedziała mi przez telefon, że Carl, jej mąż, to pijany szaleniec, co być może oznacza, że pijaństwo odjęło mu rozum.

Amy ruszyła w stronę domu, ale Brian złapał ją za ramię i zatrzymał.

– A jeśli on jest szaleńcem nawet wtedy, gdy jest trzeźwy, a kiedy wypije, to mu się pogarsza?

– Słoneczko, nie jestem psychiatrą.

– Może to sprawa dla policji?

– Policja nie ma czasu na pijanych świrów.

– Moim zdaniem pijany świr to akurat ich kompetencje. Strząsnęła z ramienia jego rękę i zmierzając w kierunku domu, powiedziała:

– Nie traćmy czasu. On może być niebezpieczny.

Brian podążył za nią.

– Mamy zatem do czynienia z pijanym i niebezpiecznym szaleńcem?

– Może nie będzie chciał używać wobec mnie przemocy.

Wstępując na schody wiodące na ganek, Brian zapytał:

– A wobec mnie?

– Myślę, że on stosuje przemoc tylko wobec psa. Ale jeśli ten Carl napadnie na mnie, mam przecież ciebie.

– Mnie? Jestem tylko architektem.

– Nie dzisiaj, kochanie. Dzisiaj jesteś moim ochroniarzem.

Brian nieraz już towarzyszył Amy w tego typu wyprawach, ale nigdy jeszcze nie udawali się po północy do pijanego szaleńca.

– A jeśli mam niedobór testosteronu?

– A masz niedobór testosteronu?

– W zeszłym tygodniu płakałem, czytając tę książkę.

– Nad tą książką wszyscy płaczą. To tylko dowodzi, że jesteś człowiekiem.

Zanim Amy zdążyła nacisnąć dzwonek, drzwi się otworzyły. Na progu stanęła młoda kobieta ze spuchniętą i krwawiącą wargą.

– Czy pani Redwing? – zapytała.

– A ty jesteś Janet, prawda?

– Wolałabym nią nie być. Chciałabym być tobą albo kimkolwiek, wszystko jedno kim. – Cofnęła się, by ich wpuścić do środka. – Nie pozwólcie, by Carl zrobił jej krzywdę.

– Nie zrobi – zapewniła ją Amy.

Janet przytknęła do ust zakrwawioną ściereczkę.

– Okaleczył Mazie.

Czteroletnia dziewczynka z kciukiem w buzi uczepiła się sukni matki, jakby w obawie, że w każdej chwili może ją dosięgnąć cyklon, który zechce ją od niej oderwać.

W salonie dominowała szarość. Na złotym dywanie stała niebieska kanapa i równie niebieskie fotele, ale światło sączące się z dwóch lamp pozbawiało blasku kolory, które stawały się jakby okopcone dymem z tłumionego ognia, przez co nabrały patyny.

Gdyby w czyśćcu istniała poczekalnia dla tłumów oczekujących wejścia, mogłaby wyglądać właśnie tak, posępna i uporządkowana.

– Okaleczył Mazie – mówiła dalej monotonnym głosem Janet. – Po czterech miesiącach Mazie... – Spojrzała na córkę. – Po czterech miesiącach Mazie umarł.

Brian, który właśnie zamykał drzwi frontowe, zawahał się. Zostawił je półprzymknięte, zwłaszcza, że wrześniowa noc nie była chłodna.

– Gdzie jest wasz pies? – zapytała Amy.

– W kuchni. – Janet przycisnęła palce do spuchniętych ust, przez co jej mowa stała się niewyraźna. – Z nim.

Dziecko było zbyt duże na to, by z takim zapamiętaniem ssać palec, ale Briana jeszcze bardziej zaniepokoił wyraz oczu dziewczynki. Błękitne z purpurowymi refleksami były szeroko otwarte, jakby w oczekiwaniu na coś, co się zaraz wydarzy, naznaczone przebytym doświadczeniem.

Powietrze stało ciężkie, przerywane tylko grzmotami, jakby zwiastującymi rychłe nadejście potopu.

– Gdzie jest kuchnia? – zapytała Amy.

Janet poprowadziła ich przez łukowate wejście do holu. Po obu jego stronach widać było mroczne pokoje niczym groty zatopione w wodzie. Jej córka sunęła za nią nie odstępując matki, jak pijawka przyssana do grzbietu dużej ryby.

Hol pogrążony był w mroku, tylko na samym końcu smuga światła przedostawała się przez uchylone drzwi.

Brian miał wrażenie, że cienie pojawiają się i znikają by po chwili znów się pojawić, ale to przyspieszone bicie serca wciągnęło jego pole widzenia w swój niespokojny rytm.

W połowie korytarza stał pod ścianą chłopiec może sześcioletni, przyciskając piąstki do skroni.

To z jego krtani wydobywał się żałosny pisk, jak powietrze uchodzące z przekłutego balonika.

– Wszystko będzie dobrze – powiedziała Janet, kładąc chłopcu rękę na ramieniu, ale on odskoczył od niej.

Szła więc dalej, z uczepioną nadal jej sukni córeczką, aż dotarła do drzwi na końcu korytarza. Gdy pchnęła je, smuga światła, dotąd wąska jak sztylecik, stała się szeroka jak klinga miecza.

Kiedy Brian wszedł do kuchni za obiema kobietami i dziewczynką, niemal uwierzył, że źródłem światła był golden retriever, który zajął czujną pozycję w rogu między kuchenką i lodówką. Stworzenie zdawało się emanować światłem.

Suka ta nie miała typowej dla retrieverów zwyczajnie jasnej czy miedzianej sierści, ale wszystkie odcienie złota, i to połyskującego złota. Podszerstek jej filtra był gęsty, pierś szeroka, głowa bardzo kształtna.

Jeszcze większą uwagę zwracała jej postawa i zachowanie. Suka siedziała wyprostowana, z podniesioną głową, a jej napięcie sygnalizowały czujnie postawione uszy i ledwo dostrzegalne, ale nieustanne poruszenia nozdrzy.

Nie obróciła głowy, spojrzała tylko na Briana i Amy, ale natychmiast przeniosła wzrok z powrotem na swego pana.

Gospodarz w owej chwili nie bardzo zasługiwał na miano pana. Niewykluczone jednak, że każdy mężczyzna, który zawsze wyłącznie sam decydował o sobie, doprowadziłby się do podobnej kondycji.

Trzeźwy być może wyglądałby jak pierwszy lepszy mężczyzna z sąsiedztwa albo jak anonimowy przechodzień, jakich widuje się tysiące, z twarzą bez wyrazu, niewidzącym spojrzeniem wbitym gdzieś, gdzie nie ma nic godnego uwagi.

Teraz jednak, gdy stał przy kuchennym stole, twarz miał pełną wyrazu, ale wyrazu złowrogiego, załzawione oczy nabiegły mu krwią. Patrzył spode łba jak rozjuszony byk, który z każdej strony spodziewa się czerwonej płachty. Szczęka mu opadła. Wargi miał spękane i wysuszone prawdopodobnie z permanentnego pragnienia spowodowanego alkoholizmem.

Carl Brockman zwrócił wzrok na Briana. W jego oczach czaiła się nie tyle bezmyślna agresja człowieka ogłupionego przez alkohol, ile wyzwolony przez nałóg sadyzm.

– Coś ty narobiła? – zwrócił się do żony z pretensją.

– Nic, Carl. Sprowadziłam ich tylko w sprawie psa.

– Chcesz dostać – stwierdził tonem pełnym pogróżek.

Janet pokręciła głową.

– Ty naprawdę chcesz dostać, Janet. Wiesz, że za takie coś należy ci się lanie.

Janet zasłoniła zakrwawioną wargę, jakby wstydząc się swojej uległości.

Amy przykucnęła i zaczęła przywoływać psa.

– Chodź tu, ślicznotko. Chodź, maleńka.

Na stole stała butelka tequili, szklanka, solniczka w kształcie białego szkockiego teriera i talerzyk z plasterkami limonki.

Carl uniósł rękę, w której dzierżył łyżkę do opon samochodowych, trzymając ją za tępy koniec.

Walnął narzędziem o blat stołu, a plasterki limonki pospadały z talerzyka. Butelka się zachwiała, a kostki lodu zadzwoniły, obijając się o szkło.

Janet skuliła się, dziewczynka wydała krzyk stłumiony trzymanym w buzi kciukiem, Brian wzdrygnął się i napiął mięśnie, tylko Amy nieprzerwanie wabiła retrievera do siebie. Pies nie wydawał się przestraszony odgłosem uderzenia żelastwem o stół.

Teraz Carl jednym ruchem zrzucił łomem wszystko ze stołu.

Tequila rozlała się aż na drugim końcu kuchni, szklanka roztrzaskała się w drobny mak, a sól z ceramicznego pieska rozsypała po całej podłodze.

– Wynoś się – zarządził Carl. – Wynoś się z mojego domu.

– Pies stanowi problem – powiedziała Amy. – Po co panu kłopotliwy pies? Weźmiemy go od pana.

– A kto ty jesteś, do cholery? To moja suka. Nie twoja. Już ja wiem, jak trzymać krótko sukę.

Stół już nie oddzielał ich od Carla. Gdyby zamierzył się na nich żelastwem, niechybnie by ich trafił, chyba że wypita wódka sprawi, że stanie się ociężały i niezgrabny.

Facet nie wyglądał na ociężałego i niezgrabnego. Przypominał raczej kulę w magazynku, gotową – przy pierwszym ich nieostrożnym słowie lub geście – natychmiast wystrzelić.

Patrząc nienawistnie na żonę, Carl powtórzył:

– Wiem, jak trzymać krótko sukę.

– Ja tylko wykąpałam biedaczkę – tłumaczyła się pokornie Janet.

– A na co jej kąpiel?

Starając się wziąć stronę psa, a jednocześnie nie sprzeciwić się mężowi, Janet powiedziała:

– Carl, kochanie, ona aż się lepiła, całe futro miała zmierzwione.

– To tylko pies, głupia flądro. Jej miejsce jest na podwórzu.

– Wiem. Masz rację. Nie chcesz, żeby siedziała w domu. Ale bałam się, rozumiesz, bałam się, że zrobią jej się rany, tak jak przedtem.

Jej pojednawczy ton zamiast go ułagodzić, tylko go rozjuszył.

– Nickie to moja suka. Ja ją kupiłem. Ja jestem jej panem. Ona jest moja. – Koniec łomu skierował na nią... – Wiem, co jest moje i co do mnie należy. Nikt mi nie będzie mówił, co mam robić ze swoją własnością.

Gdy Carl rozpoczął swój wywód, Amy wyprostowała się i nieporuszona patrzyła na niego szeroko otwartymi oczami.

Brian dostrzegł w niej coś, czego dotychczas u niej nie widział, stała jak wrośnięta w ziemię, ale przecież nie ze strachu.

Carl, kierując teraz łom w stronę Amy, zapytał:

– Co się tak gapisz? A w ogóle, co tu robisz, ty głucha suko? Już ci mówiłem, zabieraj się stąd.

Brian zacisnął dłonie na poręczy krzesła. Nie była to groźna broń, ale w razie czego mógłby na krzesło przyjąć uderzenie łomu.

– Zapłacę panu za tego psa – oświadczyła Amy.

– Głucha jesteś?

– Kupuję ją.

– Nie sprzedaję.

– Dam tysiąc dolarów.

– Ona jest moja.

– Tysiąc pięćset.

Znając jej sytuację finansową, Brian zapytał:

– Amy?

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin