Kosidowski Zenon - Rumaki Lizypa.pdf

(1423 KB) Pobierz
Microsoft Word - Kosidowski Zenon - Rumaki Lizypa.rtf
Zenon Kosidowski
Rumaki Lizypa
SŁOWO WSTĘPNE
Książka, którą obecnie oddajemy do rąk czytelnika, nie jest zbiorem zgarniętych w jednym
tomie felietonów prasowych. Poszczególne rozdziały ukazywały się wprawdzie przez dłuższy
czas na łamach „Dookoła świata”, „Przeglądu kulturalnego” i „Kultury”, trzeba jednak
zaznaczyć, że już od samego początku tematyka ich została podjęta z określoną myślą
przewodnią, która niejako samorzutnie wynika z mojego historiozoficznego stosunku do
przeszłości i łączy je w jedną logiczną strukturę kompozycyjną.
W epoce wielkich pionierskich odkryć wykopaliskowych XIX i XX w. nastał dla archeologu
okres jakby zastoju i gubienia się w jałowym przyczynkarstwie. Znaleźli się nawet pesymiści,
którzy rokowali jej stopniową utratę tak chlubnie zdobytego znaczenia, ponieważ sądzili, że w
świecie nie było już nic do odkrycia, co mogłoby iść w porównanie z pamiętnymi wykopaliskami
Mezopotamii, Egiptu, Grecji i Krety.
Okazało się jednak rychło, jak niesłuszne były tego rodzaju przewidywania. Wraz z
zastosowaniem najnowszych zdobyczy różnych gałęzi nauki, jak między innymi fizyki jądrowej,
chemii, elektroniki czy geologii, nastał dla archeologii ponowny okres świetności. Liczne
ekspedycje, czyniące intensywne poszukiwania na lądach i w morzach całego niemalże globu
ziemskiego, sygnalizują często kapitalne odkrycia, które w ten czy ów sposób wzbogacają naszą
wiedzę i w wielu wypadkach nie ustępują pod względem wartości zabytkowej takim
dawniejszym rewelacjom, jak na przykład grobowiec Tutenchamona. Dzięki tym odkryciom
panorama historii, tak pełna dotychczas luk i białych plam, uzupełnia się powoli nowymi,
fascynującymi szczegółami i nabiera w ten sposób wyraźniejszej barwy życia.
Prawdopodobnie świadomość tego porywającego bogactwa w dziedzinie nowych odkryć
archeologicznych skłaniała moich czytelników do tego, by w licznej korespondencji namawiać
mnie do napisania „dalszego ciągu” książki Gdy słońce było bogiem . Zdawałem sobie jednak
sprawę z tego, iż zaspokojenie owych tak zaszczytnych dla mnie życzeń nie było rzeczą prostą.
Jak ogarnąć ten przeogromny materiał w ramy jednej, czytelnej dla wszystkich książki? I to w ten
sposób, aby nic nie uronić z jego fascynującej różnorodności, aby czytelnik, który zaufał
rzetelności autora, nie wyniósł z lektury zbyt uszczuplonego, zbyt fragmentarycznego obrazu?
Aby ponadto uchwycił wymową piękna, nowość i porywający rozmach tych odkryć, a
równocześnie nie ugrzązł w nadmiarze zbędnych informacji, które zaciemniałyby mu istotę
rzeczy?
Autor stanął wobec problemu dokonania bardzo starannego wyboru pośród niezmiernego
mnóstwa tematów i w dodatku narzucenia sobie w opracowaniu tych wybranych tematów rygoru
zwięzłości i daleko posuniętej oszczędności słowa. W wyniku takiej metody powstał kalejdoskop
krótkich felietonów, migawki obrazujące jakby w soczewce to wszystko, co dzieje się istotnego
w nowoczesnej archeologii.
Rzecz oczywista, że w tych warunkach nie można spodziewać się, że na temat omawianego
zagadnienia powiem wszystko, co dałoby się powiedzieć. Z konieczności musiałem ograniczyć
się do pewnych tylko aspektów, które z tych czy owych powodów poczytywałem za istotne i
ciekawe dla czytelnika. Typowy pod tym względem jest rozdział „O wymowie kwiatka polnego”.
Pisząc o szkielecie człowieka z epoki kamiennej typu neandertalskiego, podkreślam fascynujący
szczegół, że głowa tego praczłowieka spoczywała na kamieniu podsuniętym przez czyjąś
troskliwą rękę. Gdy odemknięto wieko trumny dębowej znalezionej w torfowisku Jutlandii,
zastano w niej dobrze zachowane zwłoki dziewczynki sprzed dwóch tysięcy lat, a na jej piersi
zasuszony kwiat goździka, niewątpliwie złożony tam przez kochającą osobę na pożegnanie. W
tego rodzaju szczegółach, świadomie uwypuklanych, kryje się jedna z głównych myśli
przewodnich książki, a nawet w pewnym stopniu wytłumaczenie, dlaczego od lat zajmuję się
archeologią. „Nic nie przejmuje nas tak głęboko - piszę w wymienionym poprzednio rozdziale -
jak znaleziska archeologiczne stanowiące dowód, że człowiek najodleglejszych epok był taki sam
jak my, że podobnie jak my cierpiał, radował się i kochał. Dopiero gdy stajemy wobec
indywidualnych losów minionych epok, uświadamiamy sobie w całej pełni, iż na, rozległą
panoramę historii składają się żywoty milionów dawnych ludzi, jakże podobnych do nas w
swych skromnych, intymnych troskach i radościach”.
Jak to uwidacznia się na przykładzie rozdziału „Rumaki Lizypa”, usiłuję również pokazać
zbiorowy dramat pokoleń, ich martyrologię i zwycięstwa w pochodzie przez historię. Oczywiście
w wielkim skrócie, a skrót ten osiągam w wymienionym wypadku poprzez opis fascynujących i
burzliwych losów spiżowych koni, które stoją nad portalem katedry Św. Marka w Wenecji.
Mimo że tematy książki starałem się o ile możności ułożyć w jakiś ład chronologiczny, rozdział
„Rumaki Lizypa” umieściłem na samym początku, gdyż w moim przekonaniu dramatyczna
historia tych posągów jest wielce znamienna dla drogi, jaką szedł rozwój naszej cywilizacji, a
więc w książce siła rzeczy spełnia jakby rolę motta. Zarówno ten rozdział, jak i też szereg innych,
najlepiej dają wyraz temu, co nazwałbym podstawową intencją książki. Jest nią poszukiwanie
prawdy o człowieku, prawdy gorzkiej nieraz, ale w ostatecznym wydźwięku optymistycznej.
Konieczność poprzestania w opracowaniu tematów na niektórych tylko aspektach narzuciła
autorowi jedyną w tym wypadku możliwą koncepcję pisarską. Rozdziały książki nie mogły być
pisane w stylu sprawozdawczym, należało tu zastosować mało u nas praktykowaną eseistykę
naukową, w której możliwie w sposób lekki i gawędziarski potrącane byłyby rzeczy zawierające
jakąś głębszą dla nas wymowę.
Jednakże nie wszystkie rozdziały podpadają pod miano esejów naukowych. Są między nimi
takie, które przez swój charakter narracyjny, dramatyczne stopniowanie i obrazowość zbliżone są
raczej do kompozycji beletrystycznych, jakkolwiek, trzeba to podkreślić, treść ich jest oparta na
faktach nie zbeletryzowanych.
Ponadto w końcu książki pozwoliłem sobie umieścić dwie pozycje, nie związane zgoła z
archeologią. Dla usprawiedliwienia zaznaczam, że nie mogłem oprzeć się pokusie dorzucenia ich
do obecnego zbioru, ponieważ, przyznaję, mam do nich pewną słabość, a poza RUMAKI
LIZYPA tym wierzę, iż zaciekawią czytelników. Uczyniłem to tym śmielej, że tkwi w nich coś,
co jest wspólną cechą całej książki, mianowicie pewnego rodzaju estetyka gry intelektualnej w
rozwiązywaniu drogą dedukcji intrygujących zagadek przeszłości i zaduma nad dziwnymi nieraz
losami człowieka.
Wszystkie powyższe względy wymagały znalezienia dla rozdziałów jakiegoś wspólnego
mianownika, w którym ich różnorodne cechy mogłyby wygodnie się pomieścić. Po pewnych
wahaniach nadałem przeto książce tytuł: „Rumaki Lizypa i inne opowiadania”.
Dla popularyzatora, przywykłego operować dużymi skrótami w - opisach, zastosowana w
książce felietonowa forma rozdziałów nie była właściwie niczym nowym. Obowiązuje go
przecież klasyczna, nieco żartobliwie sformułowana dewiza: „Zawsze powiadaj mniej, niż
możesz powiedzieć na dany temat. Nigdy nie wyczerpiesz żadnego tematu, natomiast możesz
wyczerpać cierpliwość czytelnika”.
Dla mnie osobiście ten postulat jest tym łatwiejszy do przyjęcia, że nie jestem przecież
archeologiem z zawodu, zobowiązanym do ścisłej i szczegółowej sprawozdawczości.
Niejednokrotnie już podkreślałem, że jestem przede wszystkim pisarzem, który korzysta z odkryć
archeologów, by za ich pomocą wskrzeszać obrazy przeszłości w ich pełnej życiowej krasie.
Archeologia jest dla mnie środkiem, a nie celem samym w sobie, jest tworzywem do
realizowania określonych zamierzeń artystycznych. Jeżeli więc istnieje przymus wypowiadania
się do ostatniego słowa na jakiś temat, to dla mnie owo „ostatnie słowo” bynajmniej nie jest
równoznaczne z dopowiedzeniem do końca wszystkiego, co wiemy o danej dziedzinie
archeologicznych odkryć, lecz oznacza jedynie trafną selekcję tych faktów, które pomagają w
dążeniu do wyrazistego odmalowania dawnych, nie znanych światów.
Rumaki Lizypa
Salonem Wenecji jest plac Świętego Marka. Wytworny czworobok zamyka z trzech stron
dwukondygnacyjna kolumnada, a czwartą stronę zajmuje katedra, misterny klejnot architektury.
Fasada gra w słońcu przedziwną kwiecistością form i ozdób, na tle nieba rysują się hełmy pięciu
kopuł, do świątyni prowadzi pięć portali z łukami wypełnionymi po brzegi mozaiką i sztukaterią.
Nad tymi portalami stoi czwórka ognistych rumaków, odlana w brązie i powleczona warstwą
pozłoty. Widok tych spasionych koni jakoś nie harmonizuje z dystyngowanym i puzderkowym
stylem katedry. Odnosi się wrażenie, że sterczą tam ni przypiął, ni przyłatał, że postawił je ktoś
wiedziony chwilowym kaprysem, bez liczenia się z faktem, że stanowić będą w wyrafinowanej
architekturze element nieomalże barbarzyński. I rzeczywiście, brązowe rumaki miały swoje
własne, odrębne życie, życie niezmiernie burzliwe i awanturnicze. W kolejach ich losu skupia się
niby w soczewce ogromny szmat dziejów ludzkich, uwydatnia się wymownie to, co nazwałbym
martyrologią pokoleń w ich pochodzie ku uczłowieczeniu i przezwyciężeniu pierwotnych
instynktów natury ludzkiej. Historia rumaków pokazuje nam ponadto, jak często szlachetne
ideały dzięki tym pierwotnym instynktom ponosiły sromotne klęski, jak zostały obrócone w
karykaturę i wciągnięte w błoto.
Nie wiadomo, kto jest twórcą tych arcydzieł rzeźby, zdania są pod tym względem
podzielone. Niektórzy twierdzą, iż wyszły spod dłuta samego mistrza Lizypa, jednego z wielkiej
trójcy rzeźbiarzy, do której zaliczamy jeszcze Skopasa i Praksytelesa. Inni natomiast sądzą, iż
rzeźby są dziełem jego ucznia niewiadomego nazwiska. Tak czy owak, wykazują one cechy
mistrzowskiego rzemiosła i pochodzą na pewno z epoki hellenistycznej, a więc z IV w. p.n.e.
Lizyp był nadwornym rzeźbiarzem Aleksandra Macedońskiego i towarzyszył mu w wyprawie
perskiej.
Rumaki stanowiły z początku własność miasta Chios, stolicy i portu małej wyspy tej samej
nazwy, leżącej na Morzu Egejskim w niewielkiej odległości od wybrzeża Azji Mniejszej. Wyspa
słynęła w starożytności z sadów figowych, winnic i przedniego marmuru. Bogaci wyspiarze
kochali się w sztuce rzeźbiarskiej, toteż w miastach roiło się od najrozmaitszych monumentów i
powstała tam słynna szkoła rzeźbiarska o kierunku realistycznym. Rumaki według wszelkiego
prawdopodobieństwa były zaprzężone do rydwanu, stanowiły więc część kwadrygi, która zdobiła
hipodrom.
Przenieśmy się teraz do Konstantynopola, stolicy potężnego imperium bizantyjskiego. W 447
r. n.e. miasto nawiedziło wielkie trzęsienie ziemi. Cesarzem był wtedy Teodozjusz II, zapalony
budowniczy. Odbudował on miasto, a przede wszystkim dołożył starań, by poszerzyć i upiększyć
hipodrom. Hipodrom był przecież sercem miasta, miejscem, gdzie odbywały się zgromadzenia
Zgłoś jeśli naruszono regulamin