Centrum 06 - Oblężenie.doc

(583 KB) Pobierz

 

TOM  CLANCY

 

 

 

OBLĘŻENIE

 

 

Tłumaczył

Krzysztof Sokołowski

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 


Podziękowania

 

Pragniemy podziękować Jeffowi Rovinowi za jego pomysły i nieocenioną pomoc przy przygotowaniu rękopisu. Bardzo pomogli nam również Martin H. Greenberg, Lany Segriff, Robert Youdelman, Esq., Tom Mallon, Esq. oraz wspaniali ludzie z Penguin Putnam Inc., w tym Phyllis Grann, David Shanks i Tom Colgan. Jak zwykle dziękujemy również Robertowi Gottliebowi z William Morris Agency, naszemu agentowi i przyjacielowi, bez którego książka ta nigdy nie zostałaby napisana. Osądźcie, drodzy Czytelnicy, na ile ten nasz wspólny wysiłek zakończył się sukcesem.

 

Tom Clancy i Steve Pieczenik


u ONZ, Nowy Jork

 

Rada Bezpieczeństwa zakończyła wczoraj opracowywanie rezolucji, w której żąda od Iraku podjęcia współpracy z inspektorami do spraw kontroli uzbrojenia, nie zagroziła jednak użyciem środków wojskowych w przypadku, gdyby Irak nie zastosował się do jej żądań.

 

Associated Press, 5 listopada, 1998


Prolog

 

u Kampong Thom, Kambodża, rok 1993

 

Zmarła na jego rękach, w jaskrawych promieniach wschodzącego słońca. Zamknęła piękne oczy, ostatni oddech uniósł jej delikatną pierś... i odeszła.

Hang Sary wpatrywał się w twarz dziewczyny. Widział źdźbła trawy i grudki ziemi w jej wilgotnych włosach, widział skaleczenia na czole i nosie. Na widok umalowanych na czerwono warg, różu na policzkach i ciemnej kredki na powiekach, ściekającej teraz aż na skronie, poczuł nagłe obrzydzenie.

Nie tak miało być. Nie miało być tak nawet w tym kraju, gdzie o niewinności wiedziano równie mało jak o życiu w pokoju.

Phum Sary nie powinna umrzeć tak młodo. Nie powinna umrzeć w ten sposób. Nikt nie powinien umierać w ten sposób, na smaganym wiatrem polu ryżowym, leżąc w brudnej wodzie czerwieniejącej od krwi. Phum zmarła wiedząc przynajmniej, kto trzyma ją w ramionach. Nie zmarła tak jak żyła przez prawie całe życie: samotna, niechciana. I choć poszukiwania, z których Hang nie zrezygnował nigdy, właśnie się skończyły, inne miały się dopiero rozpocząć.

Hang siedział z podciągniętymi kolanami, z opartą na nich głową siostry. Łagodnie dotknął czubka jej nosa, powiódł palcem po delikatnym policzku, miękkich wargach. Uśmiechała się, zawsze się uśmiechała, niezależnie od tego, co akurat robiła.

Wydawała się taka krucha. Taka delikatna.

Wyjął jej dłonie z wody i złożył je na ciasno opinającym ciało niebieskim materiale przetykanym złotą nicią. Przytulił ją. Spytał sam siebie, czy w ciągu ostatnich lat był ktoś, kto ją tak przytulał. Czy przez cały czas żyła w sposób aż tak potworny? Czy miała wreszcie dość i zdecydowała, że nawet śmierć jest lepsza?

Twarz Hanga ściągnęła się, kiedy myślał o jej życiu. Nagle rozpłakał się. Jak mogłem być tak blisko i nie wiedzieć? — pomyślał. Już od tygodnia wraz z Ty wykonywali w wiosce tajne zadanie. Czy kiedykolwiek będzie w stanie wybaczyć sobie, że nie dowiedział się o siostrze wówczas, gdy mógł jeszcze uratować jej życie?

Biedna Ty... będzie niepocieszona, kiedy dowie się, o kogo chodziło. Przeprowadzała w tej chwili rekonesans w obozie, próbując dowiedzieć się, kto za tym wszystkim stoi. Przez radiotelefon przekazała mu informację, że jedna z kobiet najwyraźniej próbowała ucieczki tuż przed wschodem słońca, w momencie zmiany warty. Ścigano ją i postrzelono. Phum dostała kulę w bok. Prawdopodobnie biegła, a potem szła, póki była jeszcze w stanie iść. Później pewnie położyła się, by patrzyć na jaśniejące niebo. Kiedy była małą dziewczynką, Phum często patrzyła w niebo. Ciekawe, czy niebo i wspomnienie lepszych czasów ułatwiło jego siostrzyczce odejście w pokoju.

Hang przeczesał palcami długie, ciemne włosy siostry. W dali usłyszał plusk. To z pewnością Ty. Powiedział jej przez radiotelefon, że dostrzegł dziewczynę i widział, jak padała. Obiecała, że przybędzie w ciągu pół godziny. Mieli nadzieję, że poznają nazwisko, że ktoś wreszcie przerwie krąg milczenia otaczający tę potworną organizację, niszczącą życie tak wielu młodych kobiet. Kiedy Phum dostrzegła go, była jednak w stanie zaledwie wypowiedzieć imię brata. Zmarła z jego imieniem i lekkim uśmiechem na wymalowanych jaskrawą szminką ustach. Nie wypowiedziała imienia swego mordercy.

Ty przybyła na miejsce i spojrzała na martwą dziewczynę. Stała, ubrana w strój wieśniaczki, na porannym wietrze. Nagle szeroko otworzyła oczy. Uklękła przy Hangu i przytuliła go. Przez kilka minut trwali tak, nieruchomo, w milczeniu. Potem Hang wstał powoli, trzymając na rękach ciało siostry. Poniósł je do starego kombi, które było ich bazą terenową.

Wiedział, że nie powinni opuszczać Kampong Thom. Nie teraz, kiedy byli tak bliscy zdobycia informacji, po które przyjechali. Musiał jednak odwieźć siostrę do domu. Tam powinna zostać pochowana.

Robiło się coraz cieplej, słońce paliło go w kark. Ty otworzyła tylne drzwi kombi. Rozłożyła koc pomiędzy kartonowymi pudłami, w których znajdowała się broń, sprzęt łączności, mapy, listy oraz ładunki fosforowe. Hang miał przy pasie urządzenie do ich zdalnego detonowania. Gdyby zostali złapani, wysadziłby samochód w powietrze, a potem popełnił samobójstwo za pomocą Smith&Wessona .357. Ty postąpiłaby tak samo.

Z jej pomocą umieścił ciało na kocu. Położył je w bagażniku, bardzo delikatnie. Nim odjechali, po raz ostatni rozejrzał się po polu. Krew siostry uczyniła je świętym, lecz ziemia nie zostanie oczyszczona, póki nie obmyje jej krew tych, którzy doprowadzili do jej śmierci.

Tak się stanie. Przysiągł, że tak się stanie, choćby musiał czekać na to bardzo, bardzo długo.


1

 

u Paryż, Francja, poniedziałek 06.13

 

Przed siedmioma laty, podczas służby w UNTAC – oddziałach pokojowych ONZ w Kambodży, śmiały, tęskniący do przygód porucznik Reynold Downer z 11. kompanii 28. batalionu królewskiego pułku Zachodniej Australii, dowiedział się, jakie warunki muszą zostać spełnione, nim ONZ będzie mogła wysłać siły pokojowe na teren jakiegokolwiek państwa. Nie interesowało go to i wcale nie miał ochoty brać udziału w takim przedsięwzięciu, ale decydował rząd Australii, a nie on.

Tak więc, po pierwsze, piętnaście krajów członkowskich Rady Bezpieczeństwa musiało zaakceptować operację oraz jej szczegóły. Po drugie, ponieważ ONZ nie dysponuje własną armią, kraje członkowskie Zgromadzenia Ogólnego musiały zgodzić się na wysłanie swych wojsk oraz na osobę dowódcy, odpowiedzialnego za rozmieszczenie i działania wielojęzycznej armii. Po trzecie, walczące ze sobą siły musiały zgodzić się na obecność oddziałów pokojowych na swym terytorium.

Znalazłszy się na miejscu żołnierze mieli trzy cele. Po pierwsze, musieli doprowadzić do przerwania ognia i pilnować rozejmu, podczas gdy zwaśnione strony szukały pokojowego sposobu zakończenia walk. Po drugie, mieli stworzyć między nimi strefę buforową. Ich trzecim zadaniem było utrzymanie pokoju poprzez prowadzenie działań bojowych – gdyby okazały się konieczne – rozminowywanie terenu, by cywile mogli wrócić do domu, a także korzystać bezpiecznie ze źródeł wody i pożywienia. Oddziały ONZ osłaniały także akcje humanitarne.

Wszystko to wytłumaczono żołnierzom 28. batalionu podczas dwutygodniowych ćwiczeń w koszarach Irwin w Stubb Terrace. Podczas tych dwóch tygodni żołnierze poznawali zwyczaje ludności w miejscu przeznaczenia, zaznajamiali się z problemami politycznymi, językiem, środkami oczyszczania wody; uczyli się także prowadzenia pojazdów powoli, ze wzrokiem wbitym w drogę, tak by nie najechać na minę.

Uczono ich również, by nie dziwili się na widok swego odbicia w ciemnoniebieskim berecie i apaszce tego samego koloru.

Kiedy skończyło się szkolenie, które jego dowódca nazwał celnie „kastracją”, kontyngent australijski rozparcelowano między sześćdziesiąt cztery założone w Kambodży obozy. Dowódcą całości sił UNTAC w misji trwającej od marca 1992 do września 1993 roku był Australijczyk właśnie, generał John M. Sanderson.

Operację opracowano bardzo starannie pod kątem uniknięcia konfliktu zbrojnego. Żołnierze Narodów Zjednoczonych mogli strzelać dopiero wówczas, gdy otwarto do nich ogień, zresztą wolno im było bronić się wyłącznie w sposób, który nie stwarzałby groźby eskalacji konfliktu. W przypadku śmierci któregoś z nich śledztwo prowadzić miała miejscowa policja, a nie wojsko. Prawa człowieka mieli wcielać w życie przez nauczanie, nie siłą. Przede wszystkim rozdzielali walczące strony, lecz ich zadaniem było także rozdawanie żywności i dbanie o zdrowie miejscowej ludności.

Downerowi wszystko wydawało się bardziej cyrkiem niż operacją wojskową. „Chodźcie do nas, nieszczęśliwi ludzie z Trzeciego Świata. Tu macie chleb, tu penicylinę, tu czystą wodę”. Wrażenie, że pracuje w cyrku powiększały jeszcze namioty z powiewającymi na czubkach kolorowymi chorągiewkami i miejscowi gapie, którzy nie bardzo wiedzieli, o co w tym wszystkim chodzi. Choć wielu z nich brało co im dawano, wszyscy sprawiali wrażenie, jakby marzyli tylko o tym, by ONZ wyniosła się jak najszybciej. Przemoc była dla nich czymś zrozumiałym i od zawsze obecnym w ich codziennym życiu, obcych zaś zdecydowanie nie lubili.

W Kambodży mieli tak niewiele do roboty, że pułkownik Iwan Georgijew, wysoki oficer Ludowej Armii Bułgarii, zorganizował sieć burdeli. Ochraniali je oficerowie polpotowskiej zbuntowanej Narodowej Armii Demokratycznej Kampuczy, którym potrzeba było dewiz na zakup broni i zapasów; dostawali za to dwadzieścia pięć procent zysków. Georgijew sterował swoim przedsięwzięciem z namiotów wzniesionych za jego punktem dowodzenia. Dziewczyny przychodziły na „radiowe kursy językowe UNTAC” i zostawały, by przysporzyć krajowi dewiz. Właśnie tam Downer poznał Gergijewa i majora Japońskich Sił Samoobrony Ishiro Sazanakę. Bułgar twierdził, że jego najlepszymi klientami są właśnie Australijczycy i Japończycy, chociaż Japończycy traktowali dziewczęta brutalnie i trzeba było bardzo ich pilnować. „Uprzejmi sadyści”, tak ich nazywał. Downer, którego wuj Thomas, walczył z Japończykami na Południowym Pacyfiku jako żołnierz australijskiej Siódmej Dywizji, nie zgodziłby się z tym określeniem. Jego zdaniem, Japończycy wcale nie byli uprzejmi.

Downer pomagał rekrutować nowe „chętne do nauki języka” dziewczyny, podczas gdy reszta pomocników Georgijewa szukała innych sposobów, by zapełnić namioty; jednym z tych sposobów były porwania. Czerwoni Khmerzy pomagali im w tym, gdy tylko nadarzyła się okazja. Poza tym zajęciem ubocznym Downer nudził się na potęgę. Narody Zjednoczone były zbyt miękkie, a przyjęte przez nie zasady przesadnie ograniczały możliwości żołnierzy. Dorastając w dokach Sydney nauczył się, że tak naprawdę obowiązuje tylko jedna zasada: czy sukinsyn zasługuje na kulę, czy nie zasługuje? Jeśli zasługiwał, to się do niego strzelało i wracało do domu. Jeśli nie zasługiwał, to po cholerę się nim przejmować?

Downer wypił resztkę kawy i odsunął ciężki kubek, stojący na plastikowym blacie stolika do gry w karty. Kawa była dobra, czarna i gorzka; taką najchętniej pijał w polu. Czuł się po niej ożywiony, gotów do działania. Być może nie było najlepszym pomysłem picie takiej kawy tu i teraz, kiedy nie miał nic do roboty, ale i tak lubił to uczucie.

Spojrzał na zegarek, zapięty na opalonym przegubie. Gdzie się, do cholery, podzieli?

Grupa wracała zazwyczaj o ósmej. Ile może trwać sfilmowanie czegoś, co filmowali już sześć razy?

Odpowiedź była prosta: będzie trwało tyle, ile kapitan Vandal uzna za stosowne. W tej części operacji to on był dowódcą. Gdyby ten Francuz nie był tak sprawny, nie byłoby ich tu. To Vandal ściągnął ich do Paryża, on kupił sprzęt, nadzorował rozpoznanie i miał ich stąd wyciągnąć, by mogli rozpocząć fazę drugą, podczas której dowódcą będzie Georgijew.

Downer wyciągnął z pudełka suchara z żytniej mąki i ugryzł go niecierpliwie. Jego smak przypomniał mu czasy ćwiczeń w australijskiej dziczy. Było to wówczas niemal jedyne pożywienie jednostki.

Żując krakersa przyglądał się małemu, ciemnemu mieszkaniu. Niebieskie oczy przesunęły się z wejścia do kuchni po prawej na stojący pod przeciwległą ścianą telewizor i na drzwi wejściowe. Vandal wynajął to mieszkanie dwa lata temu. Jednopokojowe, na parterze, znajdowało się w domu przy krzywej uliczce niedaleko Boulevard de Bastille, blisko poczty. Oprócz położenia ważne było także to, że mieszkali na parterze, dzięki czemu w razie niebezpieczeństwa mogli uciekać przez okno. Kiedy składali swe oszczędności na sfinansowanie operacji, Francuz obiecał im, że dobrze będzie płacić wyłącznie za podrobione dokumenty, sprzęt do obserwacji i broń.

Strzepując okruchy suchara z spranych dżinsów, potężnie zbudowany Australijczyk spojrzał na wielkie torby ułożone szeregiem między telewizorem i oknem. Opiekował się pięcioma takimi torbami, wypełnionymi bronią. W tym przypadku Vandal wykonał naprawdę dobrą robotę. Kałasznikowy, pistolety, pojemniki z gazem łzawiącym, granaty, granatniki przeciwpancerne, wszystkie nie do wyśledzenia, kupione za pośrednictwem chińskich handlarzy bronią, poznanych podczas operacji pokojowej w Kambodży.

Niech Bóg błogosławi Organizację Narodów Zjednoczonych, pomyślał Downer.

Jutro rano, tuż po wschodzie słońca, mieli zapakować broń do kupionej tydzień temu furgonetki. Potem Vandal i Downer podrzucą Sazanakę, Georgijewa i Barone'a na lądowisko helikopterowe, a następnie odjadą w ściśle określonym czasie tak, by spotkać się u celu.

Cel, myślał Australijczyk. Tak trywialny, a tak ważny dla reszty operacji.

Spojrzał na stół. Obok telefonu stała mała ceramiczna miska, wypełniona czarną mazią ze spalonych rysunków i notatek, polanych wodą z kranu. W notatkach znajdowało się wszystko: od prognozy wiatru na trzystu metrach o godzinie ósmej rano, przez analizę ruchu drogowego, aż do rozkładu patroli policji rzecznej na Sekwanie. Spalone notatki można odczytać, spalone i mokre są nie do odczytania.

Jeszcze tylko jeden dzień tej potwornej nudy, powiedział sobie.

Kiedy wróci reszta grupy, spędzą kolejne popołudnie analizując taśmy wideo i upewniając się, że ta faza operacji została dobrze przygotowana. Znów będą rysować szkice, obliczać czas lotu, dopasowywać go do godzin odjazdów autobusów, uczyć się nazw ulic i adresów handlarzy broni koniecznych do zrealizowania kolejnej fazy. A potem, nad ranem, znów wszystko spalą, by policja nie znalazła w śmieciach niczego, co mogłaby użyć przeciwko nim.

Australijczyk spojrzał na leżące na ziemi śpiwory. Leżały przed kanapą, ostatnim meblem w mieszkaniu. W jedynym oknie zamontowany był wentylator, kręcący się niestrudzenie, bowiem pogoda była upalna. Vandal zapewnił ich, że temperatura zbliżająca się do czterdziestu stopni była korzystna dla planu. Cel był tylko wentylowany, nie klimatyzowany, więc znajdujący się w środku mężczyźni będą reagowali wolniej niż w normalnych warunkach.

Nie tak jak my, pomyślał Downer. On i jego towarzysze broni wiedzieli, po co robią to, co robią.

Australijczyk pomyślał z kolei o pozostałych czterech eksżołnierzach Pokojowych Sił Zbrojnych ONZ, biorących udział w ich akcji. Wszystkich spotkał w Phnom Pehn; każdy z nich miał swój własny, odrębny powód, by się tu znaleźć.

W zamku drzwi wejściowych zazgrzytał kluczyk. Downer sięgnął po chiński pistolet Wzór 64 z tłumikiem, spoczywający do tej pory w kaburze wiszącej na oparciu krzesła. Delikatnie odsunął stojące na stole pudełko z sucharami, by mieć czyste pole do strzału. Nadal siedział. Oprócz Vandala klucz do mieszkania miał tylko dozorca. Podczas ostatniego roku Downer mieszkał w tym mieszkaniu trzykrotnie i za każdym razem consierge przychodził wyłącznie wezwany, a czasami nie stawiał się nawet na wezwanie. Jeśli drzwi otwierał ktoś nieupoważniony do wejścia, będzie musiał umrzeć. Downer miał nawet nadzieję, że to ktoś kogo nie zna. Był w nastroju do strzelaniny.

Otworzyły się drzwi i do mieszkania wszedł Etienne Vandal. Długie, kasztanowate włosy nosił zaczesane do tyłu, oczy zakrywały mu okulary przeciwsłoneczne, przez ramię przewiesił niedbale torbę z kamerą wideo. Za nim szli: łysy, potężnie zbudowany Georgijew, śniady Barone i wysoki, szeroki w ramionach Sazanaka. Wszyscy mieli identyczne, obojętne miny, wszyscy ubrani byli „na turystów”, w podkoszulki i sprane dżinsy.

Sazanaka zamknął drzwi, cicho i delikatnie.

Downer odetchnął i wsunął broń w kaburę.

— Dobrze było? — spytał. Nadal mówił z dźwięcznym, gardłowym akcentem z Nowej Południowej Walii.

— Dąbrzzzy bułu? — powtórzył Barone, parodiując akcent Australijczyka.

— Przestań — polecił Vandal.

— Tak jest! — odparł Barone. Zasalutował, krzywiąc się kpiąco w stronę Australijczyka.

Downer nie lubił Barone'a. Ten arogancki mały człowieczek posiadał coś, czego brakowało pozostałym członkom grupy: poglądy. Zachowywał się tak, jakby wszyscy byli jego wrogami, nawet sojusznicy. Miał także dobre ucho. Będąc nastolatkiem pracował jako strażnik w ambasadzie amerykańskiej i mówił po angielsku niemal bez akcentu. Downer nie pobił go do tej pory tylko dlatego, że wszyscy wiedzieli, iż gdyby mały Urugwajczyk kiedykolwiek przekroczył niewidzialną granicę, wielki, niemal dwumetrowy Australijczyk przełamał by go na pół.

Vandal położył torbę na stole. Wyjął kasetę z kamery i podszedł do telewizora.

— Zdaje się, że rozpoznanie poszło dobrze — powiedział. — Wzory ruchu ulicznego wydają się takie same jak w zeszłym tygodniu. Ale porównamy taśmy, żeby się upewnić.

— Mam nadzieję, że po raz ostatni? — spytał Barone.

— Wszyscy mamy tę nadzieję — stwierdził Downer.

— Tak, ale ja chciałbym się wreszcie stąd wynieść — powiedział dwudziestodziewięcioletni żołnierz. Nie powiedział, gdzie. Grupa cudzoziemców spotykająca się w nędznym mieszkanku w Paryżu, zawsze może stać się obiektem podsłuchu policyjnego.

Sazanaka usiadł na kanapie i w milczeniu zdjął tenisówki. Masował swoje wielkie stopy. Barone rzucił mu butelkę wody z lodówki. Japończyk chwycił ją i mruknął pod nosem coś, co miało być podziękowaniem. Mówił po angielsku najgorzej z nich. Odzywał się bardzo rzadko. Downer był o Japończykach tego samego zdania co jego wuj i milczenie Sazanaki mu nie przeszkadzało. Z czasów dzieciństwa pamiętał japońskich marynarzy, turystów i spekulantów, rojących się jak mrówki w porcie w Sydney. Ci, którzy nie zachowywali się jakby był ich własnością, sprawiali wrażenie pewnych, że niedługo będzie. Niestety, Sazanaka potrafił pilotować niemal wszystko, co lata, a grupa potrzebowała tej jego umiejętności.

Barone podał butelkę stojącemu za nim Georgijewowi, który mu za nią podziękował. Krótkie „dziękuję” było pierwszym wypowiedzianym przez Bułgara słowem, które Downer usłyszał od wczorajszego obiadu, mimo że posługiwał się on niemal bezbłędną angielszczyzną; w końcu od niemal dziesięciu lat był agentem CIA w Sofii. W Kambodży pułkownik też rzadko się odzywał. Bardzo uważnie obserwował za to kontakty Czerwonych Khmerów, tajnej policji rządowej i obserwatorów ONZ, kontrolujących przestrzeganie praw człowieka. Raczej wolał słuchać niż mówić, nawet gdy o niczym nie rozmawiano. Downer żałował, że nie ma do tego cierpliwości. Ludzie umiejący słuchać, wiele dowiadują się nawet podczas przypadkowej rozmowy, a wiedza ta bywa przydatna.

— Chcesz? — Barone wyciągnął butelkę do Vandala. Francuz tylko pokręcił głową.

Urugwajczyk spojrzał na Downera.

— Tobie też bym dał, ale wiem, że odmówisz — powiedział. — Ty pijesz ciepłą wodę. Prawie wrzątek.

— Ciepłe napoje są lepsze dla zdrowia. Pocisz się po nich. Oczyszczasz system.

— Mówisz, jakbyśmy bez ciepłej wody nie pocili się wystarczająco — skrzywił się Barone.

— Dla mnie to za mało. To przyjemne uczucie. Dzięki potowi czujesz, że działasz. Że żyjesz.

— Kiedy jesteś z kobietą to z pewnością wspaniałe. Tu i teraz to jakbyś odprawiał pokutę.

— Czasami i to jest dobre uczucie.

— Może dla psychopatów...

— Czyż my wszyscy nie jesteśmy psychopatami? — uśmiechnął się Australijczyk.

— Dość — rozkazał Vandal, włączając magnetowid.

Downer był gadułą. Dźwięk własnego głosu uspokajał go. Jako dziecko mówił do siebie przed snem, opowiadał sobie fantastyczne historie, zagłuszając ryki pijanego ojca–dokera, bijącego kolejną kobietę, których wiele sprowadzał do ich rozpadającego się drewnianego domu.

Barone odkręcił własną butelkę wody, wypił ją długimi łykami, przyciągnął krzesło i usiadł obok Australijczyka. Wziął suchara i gryzł go, przyglądając się obrazowi na dziewiętnastocalowym telewizorze. Pochylił się do sąsiada.

— Nie podoba mi to, co powiedziałeś — szepnął. — Psychopaci są nieracjonalni. Mnie to nie dotyczy.

— Tak ci się wydaje?

— Teek — Barone znów sparodiował sposób mówienia Australijczyka. Downer zniósł to bez słowa. Rozumiał, że potrzebne mu są umiejętności Barone'a, a nie jego przyjaźń.

Dwukrotnie obejrzeli dwudziestominutowe nagranie. Później Vandal dołączył do Downera i Barone'a siedzących przy chwiejącym się stole. Urugwajczyk był rewolucjonistą, wspomógł utworzenie nietrwałego Consejo de Seguridad Nacional, który obalił skorumpowanego prezydenta Bordaberry'ego. Specjalizował się w materiałach wybuchowych. Downer specjalizował się w uzbrojeniu i walce wręcz. Sazanaka był pilotem. Kontakty Georgijewa umożliwiały im kupienie wszystkiego co potrzebne na czarnym rynku. Bułgar właśnie powrócił z Nowego Jorku, gdzie załatwił broń przez handlarza zaopatrującego Czerwonych Khmerów, a także wykorzystał swe kontakty, by zdobyć informacje o samym celu. Wszystko to miało być potrzebne w drugiej fazie operacji.

Na razie jednak nie myśleli o drugiej fazie. Najpierw sukcesem musiała zakończyć się pierwsza. Po raz trzeci obejrzeli nagranie, upewniając się, że wybuch o zaplanowanej sile otworzy im cel, nie niszcząc niczego innego.

Cztery godziny spędzili nad taśmą. Po południu spotkali się z miejscowymi kontaktami Vandala, sprawdzając sprzęt, którego mieli użyć: furgonetkę i helikopter. Zjedli obiad w café i wrócili do pokoju, by odpocząć.

Mimo że byli podnieceni, wszyscy zasnęli bez problemu. Sen był im potrzebny.

Jutro mieli rozpocząć nową epokę w dziedzinie stosunków międzynarodowych. Miała ona zmienić świat, a także uczynić ich bogatymi. Downer, leżący na śpiworze, czuł na skórze powiew wiatru wiejącego z otwartego okna. Wyobraził sobie, że jest... gdzieś. Może kupi sobie własną wyspę? Może kupi sobie nawet własne państwo? Przez długi czas wyobrażał sobie wszystko, co będzie mógł kupić za swój udział w dwustu pięćdziesięciu milionach dolarów.


2

 

u Baza Sił Powietrznych Andrews, Maryland, niedziela 12.10

 

Kiedy skończyła się jego kadencja burmistrza Los Angeles, Paul Hood stwierdził, że coś, co w żargonie biurowym nazywa się „czyszczeniem biurka”, z całą pewnością jest niedomówieniem. Powinno raczej nosić miano żałoby. Przypominasz sobie wszystko, co się zdarzyło: niepowodzenia i sukcesy, kary i nagrody, to czego udało ci się dokonać i to, czego dokonać nie zdołałeś, miłość i... czasami... nienawiść.

Nienawiść, powtórzył w myślach i jego brązowe oczy zwęziły się. W tej chwili przepełniony był nienawiścią, choć nie wiedział dokładnie, kogo nienawidzi i za co.

Nienawiść nie była powodem, dla którego zrezygnował ze stanowiska pierwszego w historii dyrektora Centrum Zapobiegania Sytuacjom Kryzysowym, elitarnej agendy amerykańskiego rządu. Chciał móc spędzać więcej czasu z żoną, córką i synem. Chciał zapobiec rozpadowi rodziny. A jednak...

Czyżbym nienawidził Sharon? — pomyślał nagle i natychmiast się zawstydził. Nienawidzisz żony, ponieważ zmusiła cię do dokonania wyboru?

Próbował zrozumieć, co czuje, sprzątając biurko i wrzucając do kartonowego pudła odtajnione materiały. Tajne akta i nawet listy osobiste musiały pozostać w siedzibie Centrum. Trudno mu było uwierzyć, że spędził w niej dwa i pół roku. Pracował w bliskim kontakcie z bardzo wieloma ludźmi i wiedział, że będzie mu ich brakować. Było także w tej pracy coś, co Bob Herbert, szef wywiadu Centrum, nazwał kiedyś „niemoralną władzą”. Od mądrych, czasami instynktownych, a czasami wręcz rozpaczliwych decyzji, podejmowanych przez niego i jego zespół, zależało ludzkie życie, a czasami życie milionów ludzi. Herbert miał rację. Paul Hood nigdy nie czuł się dobrze podejmując te decyzje. Czuł się jak zwierzę. Wyostrzone zmysły, nerwy napięte do ostatecznych granic.

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin