O ZAKLĘTYM KACZORZE.doc

(164 KB) Pobierz
O ZAKLĘTYM KACZORZE

O ZAKLĘTYM KACZORZE

 

 

              Dawno, dawno temu w ubogiej chacie na skraju wsi mieszkał ojciec z trzema córkami. Jagna, najstarsza, gospodyni była zawołana. Kasi nikt w polu przy robocie nie dorównał, a Weronka, najmłodsza, pięknie śpiewała i jako tkaczka słynęła w okolicy. Daleko polem niosła się jej piosenka, kiedy przed domem siadywała nad krosnami, tkając płótno dla pani ze dworu.

 

Śmigaj, śmigaj, czółenko, śmigajże mi żwawo,

biegnij barwną ścieżeczką to na lewo, to w prawo,

od nieba się rozmodrzyj, zazieleń od trawy,

śmigaj, śmigaj, czółenko, śmigajże mi żwawo…

 

              Niedaleko chaty, w której mieszkały siostry, stała studzienka. Starzy ludzie powiadali, że jej woda zdrowie przywraca. Cóż, kiedy jej nabrać nie było można, bo jak żywa uciekała z wiaderka. W studni coś dzwoniło, szumiało, jakby się ktoś skarżył żałośnie na swą dolę, jakby o pomoc prosił.

              A czasem piosenka się odzywała:

 

Studnia ja, studnia cembrowana,

woda we mnie zaczarowana,

kto tę wodę pić będzie,

ten zawsze zdrów będzie…

 

              Trwożnie omijali tę studnię ludziska. Ojciec dziewczętom do niej chodzić wzbraniał. Musiały biegać po wodę daleko aż do rzeki.

              Pewnego dnia wrócił ojciec z pola. W progu zachwiał się, kosa z rąk mu wypadła. Podtrzymały go dziewczęta, na ławie sadzają.

              – Córki moje – wyszeptał – słonka jasnego nie widzę… Żar mnie pali. Wody mi dajcie!

              Zaczerpnęła Jagna wody z wiadra, ojcu podaje. Ale on ledwie dotknął kubka spieczonymi wargami, już go odsuwa. Niedobra widać to woda, upałem rozgrzana.

              – Weronko, siostro, biegnij do rzeki!

              Do rzeki pod lasem droga daleka, czas przy czekaniu się dłuży, twarz ojca coraz bledsza się staje.

              Pochwyciła wiadro Jagna, do studni zaczarowanej bieży ścieżką zarosłą łopianem i bylicą. Cień zielony nad nią się kołysze.

              Pochyliła się Jagna nad cembrowiną. W dole zwierciadełko wody drży.

              Lekko podzwaniając opada wiaderko. Plusnęła woda. Od wiadra do cembrowiny biegną migotliwe koła.

              „Bajali ludzie o czarach – myśli dziewczyna – a to zwykła studnia”.

              Nagle coś zaszumiało w studzience, zakołysało się wiadro na powierzchni wody. Próżno Jagna stara się je napełnić.

              Woda umyka, srebrzyście dzwoni. Zdaje się dziewczynie, że ktoś śpiewa:

 

Bądź moją żoną, dziewczyno piękna,

bo ci z wiaderka woda ucieknie.

 

              Patrzy dokoła, nikogo nie widzi. Gdzieś wysoko dzwoni w błękicie pieśń skowronka. Pachną zioła słońcem rozgrzane.

              „Eh! Całkiem głowę straciłam – myśli dziewczyna. – Trzeba by do Mądrej po zioła biec, a nie przy studni czas mitrężyć”.

              Wyciągnęła puste wiadro i do lasu pośpiesza. Nie słyszy, jak studzienka za nią się żali:

 

Namówiłbym kamień, namówiłbym wodę,

a ciebie, dziewczyno, namówić nie mogę…

 

*

 

              W chacie Kasia czuwa nad ojcem. Nie wracają siostry, chory o wodę prosi, głos mu zamiera.

              Pochwyciła dziewczyna wiadro, biegnie ścieżynką wąską, zarosłą łopianem i bylicą. Przy studzience staje. Głęboko, głęboko w dole błyska woda, aż się w głowie mąci. Odwróciła się Kasia, oczy ręką zasłania.

              Zaszumiało coś w studni, srebrzyście zadzwoniło, serdecznie dziewczynę prosi:

 

Nie zasłaniaj oczu, spojrzyj do studzienki,

dam ci srebrnej wody, nie odmów swej ręki.

 

              Z brzękiem toczy się wiaderko po ścieżce. Ucieka dziewczyna do domu, nie słyszy, jak się studnia żali:

 

Namówiłbym kamień, namówiłbym wodę,

a ciebie, dziewczyno, namówić nie mogę…

 

*

 

              Wróciła Weronka od rzeki. Nalewa wodę do kubka. Ale ojciec ledwie dotknął jej ustami, już odsuwa ręką. Widać niedobra woda z rzeki, nie tej wody ojcu potrzeba.

              Biegnie Weronka do studni zaczarowanej, biegnie ścieżką zarosłą łopianem i bylicą. Nad cembrowiną jak biała brzózka się pochyla. Pojaśniało w mrocznej głębi.

              Studnio, studnio cembrowana – prosi – dajże mi wody zaczarowanej…

              Cichutko pobrzękując spada w dół wiaderko. Uderzyło o powierzchnię wody. Trysnął w górę wodny pióropusz. Ale ani jedna kropla nie wpadła do wiadra.

 

Nie umykaj wodo, nie umykaj srebrna,

dla chorego ojca jesteś mi potrzebna…

 

              Zaszumiało, zadzwoniło w studni, odezwało się piosenką:

 

Dam ci ja wody zaczarowanej,

ty mi serdeczne daj zmiłowanie.

A jeśli żoną być nie przyrzekniesz,

to ci z wiaderka woda ucieknie.

 

              Będę twoją żoną – szepnęła – ale uratuj mi ojca, daj wody!

              Zanurzyło się wiadro. Wyciągnęła je dziewczyna, na cembrowinie stawia. W studni coś szumi, dzwoni, piosenką upomina:

 

Nikomu nie powiadaj, coś mi obiecała,

gdyś ze studni wodę brała.

A gdy księżyc wzejdzie, gwiazdy zamigocą,

samiuteńka sama przybiegnij tu nocą.

 

              Przyrzekam – odpowiedziała.

              Odeszła Weronka, a za nią ze studzienki śpiew dzwoni, o danym słowie przypomina:

 

Pomnij, coś mi obiecała,

gdyś ze studni wodę brała:

moją miłą być

i mnie wierną być…

 

*

 

              Niespokojna wraca Jagna do domu od Mądrej, nie wie, czy ojca przy życiu zastanie. A w izbie dziwy! Ojciec zdrów. Kasia wieczerzę podaje. Tylko Weronka blada i smutna, słówka rzec nie chce. Zachmurzyła się Jagna. Może nie przewidziało jej się, że studzienka śpiewała? Może ludzie prawdę mówili, że woda w niej zaczarowana? Może ktoś na Weronkę czar rzucił?

              Nocka zbliżyła się niespodziewanie. W oknach światło zgasło. Usnęli wszyscy dniem ciężkim znużeni. Tylko Weronka nie śpi.

              Wypłynął miesiączek ponad las. Srebrnym światłem drży powietrze jak woda. Gwiazdy na niebie migocą. Wymknęła się z chaty Weronka. Ścieżką księżycową do studzienki idzie, nad cembrowiną się pochyla.

              Przyszłam, wodo, srebrna wodo…

              Zaszumiało w studni. Na cembrowinie modry kaczor się zjawił.

              Przyrzekłaś mi żoną być.

              Wiatr zakołysał wierzchołkami drzew. Poruszyły się cienie dokoła studzienki, zda się Weronce, że wiatr ziemią kołysze pod jej nogami.

              Przyrzekłam i słowa dotrzymam – odpowiedziała oczy rękoma zasłaniając.

              Nie bój się – łagodnie Kaczor przemówił. – Jeśli nie chcesz doli mojej podzielić, zwrócę ci dane mi słowo.

              Ktoś ty?

              Jam złotnik, którego zła czarownica Kasztelanka w kaczora zaklęła.

              O krok bliżej Weronka podchodzi, na Kaczora spogląda.

              Czemu ci taką krzywdę uczyniła? – pyta.

              Chcesz wiedzieć? Posłuchaj:

              Pracowałem w Krakowie u Wyszonka złotnika, mistrza nad mistrze. Pewnego dnia, kiedym przy oknie siedząc robił złote spinki dla Króla Jegomości, spod Sukiennic z łopotem skrzydeł poderwały się w górę gołębie. Zaturkotały koła na kamieniach Rynku. Spojrzałem – przed naszą kamieniczką stanęła karoca złota, rzeźbiona w jaszczurki a węże. Wysiadła z niej piękna pani.

              Mistrz Wyszonek uniżenie ją wita, najpiękniejsze klejnoty pokazuje.

              Przegląda pani klejnoty, ich błyski odbijają się w czarnych oczach.

              Z Wenecji macie tę spinkę, mistrzu? – pyta i moją spinkę mu wskazuje.

              Uśmiechnął się Wyszonek z dumą.

              Nie z Wenecji ta spinka, pani – powiada. – Mój Kasper złotnik ją zrobił.

              Krotofile opowiadacie, mistrzu – pani brwi sobolowe groźnie zmarszczyła. Wtem dojrzała w moim ręku spinkę równie misterną.

              Podobała się pani moja robota. Zapragnęła mieć u siebie na zamku złotnika, który by tylko dla niej klejnoty takie robił.

              Jedź do mnie, Kasprze – powiada. – Na Śląsk z Krakowa niedaleko. Mój zamek tam leży, gdzie Złoty Potok płynie, gdzie Srebrna Góra się wznosi. Mój ojciec, Kasztelan, gości wkrótce na zamek sprosi. Spodobają się im na pewno wasze manele, zausznice a pierścienie.

              Nie śmiał odmówić mistrz Wyszonek tak możnej pani, a i ja, młody, pragnąłem w świat wyruszyć. Uprzykrzyło mi się całe dnie nad robotą siedzieć, na Rynek krakowski przez okienko spoglądać.

              I tak się stało, że złotą karocą Kasztelanki odjechaliśmy na Śląsk, zabierając szkatułkę z klejnotami.

              Pierwsze dni na zamku wesoło nam upływały. Zjeżdżali się możni panowie. Klejnoty miłowała Kasztelanka nade wszystko w świecie, więc się nami przed gośćmi chlubiła, nas, złotników, przy stole z gośćmi sadzała. Patrząc na zabawy i gonitwy, nawet nie postrzegłem, kiedy odjechał bez pożegnania mistrz Wyszonek.

              Potem zauważyłem, że nocą pani wymyka się z zamku. Służba powiadała, że swoje włości zwiedza. Miała ich pono tyle, co niejeden chłop snopków w polu.

              Po każdej podróży przybywało złota w skarbczyku, a mnie, złotnikowi – roboty.

              Któregoś dnia, rankiem, kiedy złote koła karocy Kasztelanki na drodze gdzieś turkotały – wysunąłem się do zamkowego ogrodu. Szedłem wzdłuż murów potężnych, które na ogromnych wspierały się głazach.

              Wtedy posłyszałem jęk dochodzący jakby spod ziemi.

              Rozsunąłem krzaki tarniny i głogu. Jęki dochodziły z okienka, grubą kratą zasłoniętego. Zajrzałem. Skąpe światło padało z góry, oświetlając wychudłą postać w łachmanach. Nieszczęśnik stał przy oknie twarz ku mnie wznosząc.

              Tyżeś to, panie?! – zawołałem oczom własnym nie wierząc, bo w nędzarzu poznałem mistrza Wyszonka. – Nie wróciłeś do Krakowa?! Cóżeś to złego uczynił naszej pani, że cię do lochu wtrąciła?

              Klejnoty stały się moją zgubą! – jęknął. – Moje klejnoty spoczywają w jej skarbcu, a ja tu pozostanę do końca dni moich, żywcem w lochu pogrzebany!

              Kim są twoi towarzysze, mistrzu, czy pani też im skarby odebrała? – spytałem wskazując na postacie majaczące w głębi lochu.

              Nie zagarnęła im skarbów, bo nic nie mieli. To chłopi Kasztelanki, którzy daniny jej zapłacić nie mogli, bo z głodu marli. Zostaw nas, Kasprze, bo nasz los podzielisz.

              Nie usłuchałem mistrza. Wyłamałem kraty. Uciekli nieszczęśnicy i ja uszedłem z zamku wraz z nimi.

              Nie mogłem ruszać do Krakowa, więc choć tęskniłem za złotymi wieżami Mariackiego kościoła, skryłem się we wsi odległej. Kowalem zostałem. Starosta ze dworu nie pytał o nic. Dogadzało mu kowala mieć pod ręką. Niedługo jednak żyłem wśród ludzi i dla ludzi. Któregoś dnia zatrzymała się przed kuźnią złota karoca. Wysiadła z niej piękna pani. Kowalików, którzy w miech dęli, ostrym spojrzeniem jak cierniem ukłuła.

              Wypadli z kuźni przerażeni.

              Kazała mi wracać do zamku. Przyrzekła winy darować. Dostatki i zaszczyty obiecywała. Potem lochem groziła. A gdy ani obietnice, ani groźby nie pomogły, bo wśród ludzi chciałem pozostać, wyciągnęła ku mnie różdżkę osikową.

              Więc zostań – krzyknęła – i niechże cię ludzie uratują, jak ty ich ratowałeś!

              Poczułem, że maleję. Okryły mnie modre pióra. Stałem się kaczorem. Teraz dopiero zrozumiałem, kim była Kasztelanka i co znaczyły jej nocne wyprawy: mieszkałem na zamku czarownicy.

              Krok za krokiem zbliża się do złotnika Weronka.

              I jakże cię uratować można? – pyta nieśmiało. – Dopomóc ci chcę…

              Uratujesz mnie, dziewczyno, jeżeli zechcesz żoną moją, żoną kaczora zostać, choć to na śmiech ludzki cię narazi. A jeśli miłować mnie będziesz, jeżeli ustrzeżesz tajemnicy, którą tobie powierzyłem – przyjdzie dzień, że spadną ze mnie pióra.

              Jeszcze o krok zbliżyła się Weronka.

              Zostanę twą żoną – szepce. – Miłować cię będę. Ustrzegę tajemnicy, bo… uratować cię chcę.

              A nie obawiasz się śmiechu ludzkiego?

              O, nie!

              Po trzykroć uderzył Kaczor skrzydłami o cembrowinę. I przed Weronką stanął młodzieniec w modrym odzieniu.

              Tobie tylko będę mógł ukazywać się w ludzkiej postaci – rzekł. – Gdyby kto inny mnie zobaczył – musiałbym za Czerwone Morza do pałacu Kasztelanki odlecieć. Wiele zamków i pałaców ma Kasztelanka-czarownica, ale ten ci najstraszniejszy. Nie ma tam ludzi. Nikt się za Czerwone Morza nie dostanie. Na zawsze będę musiał z czarownicą tam pozostać, klejnoty dla niej robić.

              Ustrzegę tajemnicy – szepnęła. – Nie lękaj się.

              Księżyc jak złota łódka płynie po niebie, za nim jak sieć rybacka ciągnie się srebrna poświata. Kaspra-złotnika i dziewczynę ogarnia, świat im w oczach wysrebrza.

              Jak ci na imię? – pyta złotnik.

              Weronka.

              Oczy masz jasne jak woda w potoku, Weronko. Nie żałujesz, żeś przyszła?

              Rada jestem. A ty nie odejdziesz ode mnie, kiedy znów człowiekiem się staniesz?

              Nigdy, Weronko. Przy tobie na zawsze zostanę, na dolę i niedolę. I już nawet mi nie żal, żem kaczorem, skoro ty ze mnie złe zaklęcie zdejmiesz.

              Czas szybko mija, kiedy słowa z serca do serca płyną. Zapomniała Weronka o caluśkim świecie, o piórach modrych Kaczora zapomniała. Niebo pobladło, gwiazdy straciły blask. Spojrzał w górę złotnik.

              Świt niedaleko, Weronko. Wnet w kaczora znów się zamienię.

              Gdybym miała kluczyk od świtu białego – szepnęła – nie dałabym świtać do roku całego.

 

*

 

              W chacie obudziła się siostra najstarsza. Obok niej na posłaniu spokojnie oddycha Kasia. Weronki nie ma. Gdzie Weronka? Może coś złego stało się siostrze?

              Cichuśko drzwi Jagna otwiera. Miesiączek już za lasem. Niebo pojaśniało. Ale ptaki jeszcze się nie obudziły. Tylko przy studni coś szemrze – ni to woda, no to szept ludzi sobie sprzyjających.

              Ostrożnie skrada się Jagna. Widzi siostrę i młodzieńca w modrym odzieniu. Zapatrzeni w siebie, świata dokoła nie widzą.

              Jakaś sucha gałązka z trzaskiem złamała się pod nogą Jagny. Drgnął młodzieniec, zachwiał się jak trafiony śmiertelnym ciosem. Widzi Jagna, że wyrastają mu modre skrzydła, piękna twarz w kaczy dziób się zamienia.

              Żegnaj, Weronko! – mówi i skrzydła do lotu rozpościera.

              Weronka Kaczora ramionami otacza, piórka modre gładzi.

              Miły mój, nie odchodź ode mnie! Człowiekiem czy kaczorem, zostań ze mną!

              Muszę, Weronko, odlecieć za Czerwone Morza i nigdy już do ciebie i do ludzi nie wrócę. Żegnaj!

              Nie ustrzegłam tajemnicy, mój miły! Ale powiedz, co mam czynić, a wszystko zrobię, żeby cię ratować! Żebyś się znów człowiekiem stał i do ludzi wrócił!

              Nie na ludzkie to siły – odpowiada smutno Kaczor. – Trzeba by w żelaznych trzewiczkach świat przewędrować, żelaznym kosturkiem się po...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin