Orze� wyl�dowa� Jack Higgins Orze� wyl�dowa� Prze�o�y� - Jerzy �ebrowski wydawnictwo "Amber" Pozna� 1990 Prolog W sobot� sz�stego listopada 1943 roku, dok�adnie o godzinie pierwszej w nocy, Heinrich Himmler, Reichsf~uhrer S$s i szef pa�stwowej policji, otrzyma� kr�tki komunikat: "Orze� wyl�dowa�". Oznacza�o to, �e dotar�a w�a�nie bezpiecznie do Anglii niewielka jednostka niemieckich spadochroniarzy, gotowa dokona� porwania brytyjskiego premiera Winstona Churchilla z wiejskiej posiad�o�ci w Norfolk, w kt�rej mia� sp�dza� weekend wypoczywaj�c nad morzem. Ksi��ka ta jest pr�b� odtworzenia okoliczno�ci towarzysz�cych owej niezwyk�ej akcji. Przynajmniej pi��dziesi�t procent jej tre�ci stanowi� udokumentowane, autentyczne wydarzenia. Czytelnik musi sam zdecydowa�, do jakiego stopnia ca�a reszta to domys�y i fikcja. Rozdzia� I Kiedy wchodzi�em przez bram�, kto� kopa� gr�b w rogu cmentarza. Utkwi�o mi to w pami�ci, bo stanowi�o jakby zapowied� prawie wszystkich p�niejszych wydarze�. Gdy szed�em w tamt� stron�, klucz�c mi�dzy nagrobkami i podnosz�c ko�nierz trencza dla ochrony przed zacinaj�cym deszczem, z buk�w rosn�cych pod zachodni� �cian� ko�cio�a poderwa�o si� z gniewnym krakaniem pi�� czy sze�� gawron�w, wygl�daj�cych jak czarne ga�gany. Cz�owiek, kt�ry kopa� d�, m�wi� co� do siebie p�g�osem. Nie mo�na by�o zrozumie� s��w. Obszed�em �wie�o usypany kopiec, unikaj�c wyrzucanej �opat� ziemi, i zajrza�em do �rodka. - Fatalna pogoda na tak� robot�. Podni�s� wzrok, opieraj�c si� na �opacie. By� to bardzo stary cz�owiek w szmacianej czapce i zniszczonej, zab�oconej marynarce, z przewi�zanym na ramionach workiem. Mia� zapadni�te, wychud�e, pokryte siwym zarostem policzki i wilgotne, zupe�nie pozbawione wyrazu oczy. - Pada - doda�em, pr�buj�c nawi�za� rozmow�. Okaza� co� w rodzaju zrozumienia. Spojrza� na zachmurzone niebo i podrapa� si� po brodzie. - Po mojemu b�dzie jeszcze gorzej, zanim si� wypogodzi. - Nie u�atwia to panu pracy - stwierdzi�em. Na dnie do�u by�o co najmniej sze�� cali wody. Pogmera� �opat� w drugim ko�cu mogi�y. Ziemia zapad�a si�, jakby co� zmursza�ego rozsypa�o si� w proch. - Nie jest tak �le. W przesz�o�ci na tym cmentarzysku pochowano ju� tylu, �e teraz nie grzebie si� nikogo w ziemi, ino w ludzkich szcz�tkach. Roze�mia� si�, ods�aniaj�c bezz�bne dzi�s�a, a potem si� schyli�, poszpera� w ziemi pod nogami i podni�s� ko�� ludzkiego palca. - Widzi pan? Fascynacja �yciem, z ca�� jego niesko�czon� r�norodno�ci�, ma granice nawet dla zawodowego pisarza, zdecydowa�em wi�c, �e pora zmieni� temat. - O ile si� nie myl�, to ko�ci� katolicki? - Tu s� sami katolicy - odpar�. - Zawsze tak by�o. - Wi�c mo�e zdo�a mi pan pom�c. Szukam pewnego grobu, a mo�e nawet pomnika w �rodku ko�cio�a. Niejaki Gascoigne. Charles Gascoigne. Kapitan marynarki. - Nigdy o nim nie s�ysza�em - stwierdzi�. - A jestem tu ko�cielnym czterdzie�ci jeden lat. Kiedy go pochowano? - Oko�o roku tysi�c sze��set osiemdziesi�tego pi�tego. Wyraz jego twarzy nie zmieni� si�. - A, to jeszcze przede mn� - odpowiedzia� z niezm�conym spokojem. - Mo�e ojciec Vereker b�dzie co� wiedzia�. - Znajd� go w ko�ciele? - Tak, albo na plebanii. To za drzewami, po drugiej stronie muru. W tej w�a�nie chwili siedz�ce na bukach nad naszymi g�owami stado gawron�w z niewiadomego powodu zerwa�o si� do lotu. Dziesi�tki ptak�w ko�owa�o w padaj�cym deszczu, wype�niaj�c powietrze jazgotem. Starzec spojrza� w g�r� i cisn�� znalezion� ko�� w kierunku ga��zi. A potem powiedzia� co� bardzo dziwnego. - Ha�a�liwe kanalie! - zawo�a�. - Wracajcie do Leningradu! Mia�em w�a�nie odej��, ale przystan��em zaintrygowany. - Do Leningradu? - zapyta�em. - Dlaczego pan tak m�wi? - W�a�nie stamt�d przylatuj�. Szpaki te�. Obr�czkuj� je w Leningradzie, a w pa�dzierniku pojawiaj� si� tutaj. Tam w zimie marzn�. - Naprawd�? - spyta�em. O�ywi� si� wyra�nie, wyj�� zza ucha po��wk� papierosa i wetkn�� do ust. - W zimie tam takie mrozy, �e cz�owiekowi odpadaj� jaja. W czasie wojny w Leningradzie zgin�o du�o Niemc�w. Wcale ich nie zastrzelili, nic z tych rzeczy. Zwyczajnie zamarzli na �mier�. S�ucha�em zafascynowany. - Sk�d pan to wszystko wie? - zapyta�em. - O ptakach? - odpar� i nagle ca�kowicie si� zmieni�, a jego twarz nabra�a szelmowskiego wyrazu. - No, od Wernera. Wiedzia� o nich wszystko. - Kim by� Werner? - Werner? - zamruga� par� razy powiekami, a jego spojrzenie sta�o si� zn�w bezmy�lne, cho� r�wnie dobrze m�g� tylko udawa�. - Z tego Wernera by� dobry ch�opak. NIe powinni byli tak si� z nim obej��. Pochyli� si� nad �opat� i zacz�� znowu kopa�, ca�kowicie ignoruj�c moj� obecno��. Sta�em jeszcze przez chwil�, by�o jednak oczywiste, �e nic wi�cej nie powie, niech�tnie wi�c - gdy� zanosi�o si� na ciekaw� histori� - odwr�ci�em si� i poszed�em mi�dzy nagrobkami w stron� g��wnej bramy. Zatrzyma�em si� w kruchcie ko�cio�a. Na �cianie by�a tablica oprawiona w ciemne drewno, z wyblak�ymi z�oconymi literami. Napis u g�ry g�osi�: Ko�ci� Naj�wi�tszej Marii Panny i Wszystkich �wi�tych w Studley Constable, poni�ej podano godziny mszy i spowiedzi. A u do�u mo�na by�o przeczyta�: ojciec Philip Vereker, S. J. (Societas Jesu, Towarzystwo Jezusowe - jezuici). Bardzo stare d�bowe drzwi trzyma�y si� na �elaznych sztabach i zaopatrzone by�y w zasuwy. Klamka z br�zu mia�a kszta�t g�owy lwa z ogromnym pier�cieniem w paszczy. Aby dosta� si� do �rodka, nale�a�o ten pier�cie� przekr�ci�. Drzwi otworzy�y si�, skrzypi�c tajemniczo. Spodziewa�em si� mrocznego i ponurego wn�trza, tymczasem zobaczy�em co� w rodzaju ma�ej �redniowiecznej katedry, pe�nej �wiat�a i zaskakuj�co przestronnej. Nawa mia�a przepi�kne arkady, a ogromne normandzkie kolumny wznosi�y si� ku wspania�emu sufitowi z drewna, bogato zdobionemu p�askorze�bami, kt�re przedstawia�y ludzkie i zwierz�ce postaci i zachowa�y si� w zadziwiaj�co dobrym stanie. Rz�d okr�g�ych okien po obu stronach g��wnej nawy na wysoko�ci dachu sprawia�, �e do wn�trza wpada�o tak zaskakuj�co du�o �wiat�a. W ko�ciele sta�a pi�kna, kamienna chrzcielnica, a na �cianie obok niej wymieniono na tablicy nazwiska wszystkich ksi�y, kt�rzy s�u�yli w nim Bogu na przestrzeni lat. List� rozpoczyna� niejaki Rafe de Courcey pod dat� 1132 rok, a ko�czy� Vereker, sprawuj�cy sw�j urz�d od 1943 roku. Dalej znajdowa�a si� niewielka, ciemna kaplica. P�omyki �wiec migota�y przed wizerunkiem Naj�wi�tszej Marii Panny, kt�ry w p�mroku wydawa� si� zawieszony w powietrzu. Min��em go i poszed�em mi�dzy �awkami przez �rodek ko�cio�a. By�o bardzo cicho. Rubinowe �wiat�o znaczy�o obecno�� Naj�wi�tszego Sakramentu, wysoko nad o�tarzem wisia�a Xv_wieczna figura ukrzy�owanego Chrystusa, a w okna u g�ry b�bni� deszcz. Us�ysza�em za sob� szuranie but�w po kamiennej posadzce i czyj� ch�odny, stanowczy g�os: - Czym mog� s�u�y�? Odwr�ciwszy si� ujrza�em stoj�cego u wej�cia do kaplicy ksi�dza, wysokiego, chudego cz�owieka w wyblak�ej czarnej sutannie. MIa� bardzo kr�tko przystrzy�one, szpakowate w�osy i oczy tak g��boko zapadni�te, jakby niedawno chorowa�. Wra�enie to pog��bia�a jeszcze napi�ta sk�ra na policzkach. Dziwna twarz. M�g� r�wnie dobrze by� wojskowym albo uczonym, co wcale mnie nie zaskakiwa�o, skoro napis na tablicy informowa�, �e jest jezuit�. Je�li si� jednak nie myli�em, twarzy tej towarzyszy�o r�wnie� nieustanne cierpienie. Gdy podszed� bli�ej, spostrzeg�em, �e opiera si� ci�ko na lasce z tarniny i pow��czy lew� nog�. - Ojciec Vereker? - Tak, s�ucham. - Rozmawia�em z tym staruszkiem na cmentarzu, z ko�cielnym... - A tak, to Laker Armsby. - Mo�liwe, �e tak si� nazywa. Powiedzia�, �e mo�e zdo�a mi ksi�dz pom�c. - Wyci�gn��em r�k�. - Skoro ju� o tym mowa, nazywam si� Higgins. Jack Higgins. Jestem pisarzem. Zawaha� si� przez chwil�, zanim u�cisn�� mi d�o�, ale tylko dlatego, �e musia� prze�o�y� lask� z prawej r�ki do lewej. Odnosi� si� do mnie jednak z wyra�n� rezerw�, na to przynajmniej wygl�da�o. - A w czym m�g�bym by� pomocny, panie Higgins? - Pisz� cykl artyku��w dla ameryka�skiego pisma - odpowiedzia�em. - Na tematy historyczne. Wczoraj by�em w ko�ciele �wi�tej Ma�gorzaty w Cley. - Pi�kny ko�ci�. - Usiad� w najbli�szej �awce. - Prosz� wybaczy�, ostatnio szybko si� m�cz�. - Na tamtejszym cmentarzu jest pewna p�yta nagrobkowa - kontynuowa�em. - Mo�e ksi�dz wie, co tam jest napisane? "Pami�ci Jamesa Greeve'a..." Przerwa� mi natychmiast. - "...kt�ry pom�g� sir Cloudesley Shovelowi spali� okr�ty w porcie Tripoly w Barbary, dnia czternastego stycznia tysi�c sze��set siedemdziesi�tego sz�stego roku". - Okaza�o si�, �e Verekera sta� na u�miech. - To znany napis w tych stronach. - Z moich poszukiwa� wynika, �e kiedy Greeve dowodzi� okr�tem "Orange Tree", jego zast�pc� by� niejaki Charles Gascoigne, kt�ry zosta� p�niej kapitanem marynarki. Zmar� z powodu niewyleczonej rany w tysi�c sze��set osiemdziesi�tym trzecim roku i wygl�da na to, �e Greeve kaza� przywie�� go do Cley i tam pochowa�. - Rozumiem - odpar� uprzejmie, ale nie okaza� szczeg�lnego zainteresowania. Prawd� m�wi�c, w jego g�osie pojawi�a si� nuta zniecierpliwienia. - Na cmentarzu w Cley nie ma po nim �ladu - powiedzia�em. - Ani w ksi�gach parafialnych. Szuka�em te� w ko�cio�ach w Wiveton, Glandford i Blakeney... z podobnym skutkiem. - I s�dzi pan, �e mo�e by� tutaj? - Przegl�da�em ponownie notatki i przypomnia�em sobie, �e w dzieci�stwie wychowywano go w wierze katolickiej. Przysz�o mi do g�owy, �e m�g� zosta� pochowany jako katolik. Mieszkam w hotelu Blakeney. Jeden z tamtejszych barman�w powiedzia� mi, �e w Studley Constable jest ko�ci� katolicki. To naprawd� odleg�y od �wiata zak�tek. Szuka�em go przez dobr� godzin�. - Obawiam si�, �e niepotrzebnie. - Pod�wign�� si� z �awki. - Jestem w parafii Naj�wi�tszej Marii Panny od dwudziestu o�miu lat i zapewniam pana, �e nigdy...
pokuj106