Petecki Rubin przerywa milczenie.txt

(328 KB) Pobierz
Bohdan Petecki

Rubin przerywa milczenie

1.
� Namiar! � Fros targn�� si� w fotelu, jakby chcia� zerwa� pasy. Palce jego 
d�oni zawis�y nad 
pulpitem ��czno�ci. W kabinie pociemnia�o. Pochwyci�em k�tem oka ruch Luty w 
stron� ekranu i w 
tym samym u�amku sekundy przyku�o m�j wzrok pulsuj�ce zielone �wiat�o.
Namiar. �lad w�asnego �wiata w labiryncie galaktycznych korytarzy. Obecno�� 
ludzi, kt�rzy na 
ciebie czekaj�, kt�rzy przej�li statek i poprowadz� go tam, gdzie b�d� wiatr, 
chmury i s�o�ce, 
horyzont i l�d pod stopami.
Tylko �e ten l�d w dole dawno ju� przesta� by� naszym �wiatem. Jego mieszka�cy 
przeci�li ni� 
��cz�c� ich z Ziemi�, jedn� z tysi�cy planet uczepionych najbli�szych gwiazd. 
Stacja na martwym 
satelicie, ostatni posterunek macierzystej cywilizacji gospodarzy uk�adu, 
zamilk�a cztery lata temu. 
Baterie jej lidar�w, kierunkowych nadajnik�w i tachjonowych anten czeka�y �lepe 
i g�uche a� do 
chwili, kiedy w zenicie, nie wy�ej ni� cztery tysi�ce metr�w b�y�nie nad nimi 
ogie� rufowych 
dyszy "Rubina".
Nonsens. Niedorzeczno�� r�wnie oczywista jak fakt, �e nadajnik namiarowy stacji 
jednak podj�� 
emisj�.
Utkwi�em wzrok w niewielkim, prostok�tnym ekranie, kt�rego doln� cz�� zas�ania� 
szeroki kask 
Luty. Nie mog�o by� w�tpliwo�ci.
� Nonsens � powt�rzy�em na g�os. � Powinni wymy�le� co� lepszego.
� Kto? � mrukn�� p�g�osem Luta.
� W�a�nie, kto?
� Kurs? � dobieg� mnie podniesiony g�os Frosa. � Idziemy tak dalej?
Nikt nie odpowiedzia�. G�owa Luty przes�oni�a ca�y niemal ekran kalkulatora. 
�wiat�a czujnik�w 
zamigota�y niespokojnie. Z g��bi statku, spoza grodzi �adunkowych i 
energetycznych dobieg�o 
narastaj�ce, g�uche dudnienie.
Powoli, jakby niech�tnie, symbol rakiety schodzi� z linii biegn�cej �rodkiem 
g��wnego ekranu. To 
by�a odpowied�. Nie skorzystamy z zaproszenia, od kogo by nie pochodzi�o.
� Chmury � zabrzmia� w s�uchawkach spokojny g�os Luty. Unios�em g�ow�. Obiektywy 
samoczynnie przesz�y na podczerwie�. Kontury krater�w i pasm. g�rskich 
wyostrzy�y si�. Czer� 
pr�ni pozosta�a nad nami. Jeszcze dwadzie�cia, trzydzie�ci sekund i automaty 
skorygowa�y tor 
lotu. Poczu�em, �e mi�nie mi si� rozlu�niaj�. Zmiana korytarza, kiedy statek 
stoi ju� na ogniu, nie 
nale�y do manewr�w przyjemnych. Ani bezpiecznych. Nawet w znacznie wi�kszej 
odleg�o�ci od 
l�du. Tymczasem pod nami widnia�o ju� jak na d�oni p�ytkie, rozleg�e zag��bienie 
o wyg�adzonych 
kraw�dziach, w kt�re celowa�y p�omieniste palce odrzutu.
� Chmury � powt�rzy� Luta.
Ponownie zlustrowa�em ekrany. Tak, chmury. Zbita, bia�oz�ota masa, 
przypominaj�ca 
niesko�czonej wielko�ci bry�� t�uszczu. Byli�my ju� pod nimi. W zenicie czernia� 
jakby 
pomniejszaj�cy si� w oczach wylot pionowej studni. Droga "Rubina". Poza tym 
�ladu jakiego� 
pojedynczego ob�oku, cho�by jednego, p�dzonego wiatrem strz�pka pary. Mog�o si� 
zdawa�, �e 
ugrz�li�my mi�dzy dwoma dotykaj�cymi si� niemal globami, jednym przypominaj�cym 
martwe 
satelity wielkich planet naszego uk�adu i drugim niepodobnym do niczego, 
niedorzecznie p�askim, 
jakby sprasowanym przez niewyobra�aln� si��.
Zmieni�em po�o�enie ekranu, szukaj�c wzrokiem kresu tej nieco przygas�ej ju� 
teraz p�aszczyzny i 
nagle ogarn�o mnie najczystsze os�upienie. Kilka sekund trwa�em bez ruchu, po 
czym bezwiednie 
si�gn��em do pulpitu i oddali�em obraz.
Tarcza chmur nad nami utworzy�a regularne, zmniejszaj�ce si� w oczach ko�o. Jego 
kraw�dzie 
najpierw powoli, potem coraz szybciej odbiega�y ku g�rze, okr�gla�y. 
R�wnocze�nie �rodek 
wypucza� si� w gigantycznych rozmiar�w balon. Jego barwy przygas�y, zmatowia�y, 
jasne z�oto 
przesz�o w czerwie� zmieszan� z fioletem. Ale i to by�o z�udzeniem. Na 
powierzchni kuli, jak� 
tworzy�y ju� w tej chwili chmury, k�ad� si� tylko refleks czystego nieba, 
dziwnie pociemnia�ego, 
pozbawionego naturalnej perspektywy, jakby zamkni�tego w przestrzeni �cian� 
czarnego szk�a. 
Wpatrzy�em si� w ten poszerzony absurdalnie horyzont i os�upia�em ponownie. 
Wok� chmur, nad 
naszymi g�owami, rysowa�y si� ostre i czyste kontury l�d�w, g�r i wielkich 
krater�w. Planeta, ku 
kt�rej zmierzali�my, otacza�a nas swoj� skorup�, zamyka�a wewn�trz przestrzeni 
sferycznej 
zbudowanej z w�asnych kontynent�w i ocean�w. Przenios�em wzrok wy�ej. Balon 
chmur oddali� 
si�, przybieraj�c barw� rzekomego firmamentu. Przez moment jeszcze potrafi�em 
odgadn�� jego 
kszta�t, po czym kopu�a widnokr�gu zamkn�a si� nad nami, ukazuj�c zawieszone 
prostopadle 
odbicie powierzchni globu.
Ale to nie by�o �adne odbicie. Znali�my atmosfer� satelity, na kt�rym osadzono 
stacj�. I nie tylko 
atmosfer�. Znali�my na pami�� dane dotycz�ce temperatury, sk�adu chemicznego 
ska�, 
promieniowania, czego tam jeszcze. Nie wiedzieli�my, co nas czeka na tym globie, 
ale 
potrafiliby�my z drobiazgow� dok�adno�ci� powiedzie�, w jakim to co� wyst�pi 
otoczeniu. To 
tylko m�j wzrok pozwoli� si� zaskoczy�. Co innego wiedzie�, a co innego 
zobaczy�. �wiat, kt�ry 
nas wch�on��, wygl�da� jak przeniesiony z gor�czkowego snu.
�wiate�ka czujnik�w przygas�y raz i drugi. Zawibrowa�y spr�arki t�ocz�ce tlen w 
przewody 
skafandr�w. Dobiegaj�ce z dala, jakby z wn�trza g�ry dudnienie przesz�o w 
ci�g�y, zjadliwy 
grzmot. Zbyt d�ugo patrzy�em w g�rny ekran. Uciek� mi moment, w kt�rym nieznany 
grunt staje 
si� l�dowiskiem.
Jedno uderzenie, od kt�rego zamrowi�o mi w karku, i nag�a cisza. Zamieraj�cy, 
ledwie s�yszalny 
syk dyszy. Przekazywany przez obiektywy obraz l�du rozmaza� si� na moment, po 
czym wyostrzy� 
ponownie. Stali�my.
� Tak � powiedzia� Luta. � Tak to wygl�da...
�aden z nas nie odpowiedzia�. Siedzieli�my bez ruchu, nie spuszczaj�c wzroku z 
okienek 
czujnik�w. Mija�y sekundy. Pod�o�e trwa�o mocno, pewnie. Temperatura pancerza 
opada�a. Dym i 
kurzawa wzbita odrzutem ust�powa�y, ukazuj�c otaczaj�cy l�dowisko krajobraz. 
Cisza.
Palce Luty ze�lizn�y si� z pulpitu. Zabrzmia� charakterystyczny pisk 
amortyzator�w fotela i cia�o 
pilota przybra�o postaw� siedz�c�.
� Tak... � powt�rzy�. Odrzuci� g�ow� do ty�u, odpi�� pasy i unosz�c wysoko 
ramiona przeci�gn�� 
si�, a� mu w piersiach zatrzeszcza�o. Nast�pnie wsta� i nisko pochylony, 
chroni�c kask przed 
uderzeniem o zawieszone nad ekranami w�z�y przewod�w, przeszed� w stron� 
sumatora, kt�ry 
teraz, na l�dzie, sta� si� znowu g��wnym o�rodkiem koordynacyjnym aparatury 
pok�adowej. Po 
chwili dobieg�o stamt�d nerwowe stukanie przeka�nik�w.
� Nie przypuszcza�em... � Fros zaj�kn�� si� i urwa�.
Odwr�ci�em g�ow�. Nie spodziewa� si�, prosz�.
S�uchawki w moim kasku o�y�y nagle. Buchn��, chrapliwy jazgot sygna��w, 
niezrozumia�e, zatarte 
s�owa, miaukliwe nawo�ywanie automatycznych kod�w, charakterystyczne trzaski 
�wiadcz�ce o 
blisko�ci s�o�ca. Skrzywi�em si� odruchowo, zrzuci�em pasy, mo�e odrobin� 
gwa�towniej ni� by�o 
trzeba, i wsta�em. G�osy ucich�y jak no�em uci��. Na dobr� spraw� nie powinni�my 
przerywa� 
nas�uchu. Mog�o si� zdarzy�, �e z urywk�w rozm�w, jakie prowadzili ze sob� 
mieszka�cy uk�adu, 
wywnioskujemy co�, o czym powinni�my wiedzie�, zanim w spokojniejszej chwili 
si�gniemy do 
przystawki zapisuj�cej. Ale ten nas�uch Ziemia prowadzi�a nieustannie od 
siedemdziesi�ciu z g�r� 
lat. Fakt, �e my trzej przenie�li�my si� teraz w bezpo�rednie s�siedztwo 
nadajnik�w, na satelit� 
jedynej zamieszka�ej planety tutejszego s�o�ca, nie zmienia� w gruncie rzeczy 
niczego. Naiwno�ci� 
by�oby s�dzi�, �e us�yszymy co�, co uchodzi�o dot�d uwagi pot�nych radiolatarni 
zainstalowanych 
za orbit� Transplutona.
Tak czy owak przez ca�� niemal drog� wszystkie czujniki w pulpicie ��czno�ci 
pozostawa�y 
wygaszone i ciche. Oczywi�cie, je�li nie liczy� namiaru, kt�ry po czterech 
latach milczenia ockn�� 
si� nagle, jakby ludzie odlecieli st�d na przyd�ugi spacer, a teraz akurat 
wr�cili. Przy tym to nie 
przybycie ziemskiego statku przywo�ywa�o ich do porz�dku. O ile bowiem nasze 
odbiorniki 
milcza�y tylko dlatego, �e od ich nieustannego, bez�adnego zgie�ku puch�y nam 
g�owy, o tyle 
milczenie nadajnik�w "Rubina", celowe i zaplanowane, zosta�o uznane za warunek 
powodzenia 
wyprawy. A przynajmniej osi�gni�cia przez nas punktu, kt�ry teoretycznie dawa� 
szans� 
przeprowadzenia niezb�dnych operacji.
W ekranie co� si� poruszy�o. Spod dolnej kraw�dzi tarczy wynurza�y si� powoli 
trzy niewielkie 
bry�y. Automaty. Patrzy�em chwil�, jak pe�zn�, niezgrabnie przewalaj�c si� przez 
ods�oni�te �y�y 
skalne, okruchy g�az�w, niskie, szerokie kopczyki jakby pozosta�e po dawno 
wymar�ych, 
olbrzymich kretach. Wy�ej wola�em nie patrze�. Zd��� si� jeszcze oswoi� si� z 
tym widokiem.
Automaty znikn�y z pola widzenia, oddalaj�c si� w trzech r�nych kierunkach, 
aby po przebyciu 
kilkuset metr�w utworzy� posterunki os�ony. Kiedy odbierzemy od nich pierwsze 
meldunki, kiedy 
kalkulatory nanios� dane na zapisy przywiezione z Ziemi, a w okienku sumatora 
wyskocz� rz�dy 
cyfr, b�dziemy mogli opu�ci� statek.
� Jest namiar � odezwa� si� Fros, wskazuj�c ekran ��czno�ci. � Masz wsp�rz�dne?
Luta skin�� g�ow�.
� Mniej wi�cej dwadzie�cia pi�� kilometr�w na po�udniowy wsch�d � mrukn��, nie 
odrywaj�c 
wzroku od pulpitu sumatora. � W pasie przybrze�nym.
� Stacja � wyrwa�o mi si� bezwiednie. Oczywi�cie, stacja. A c� by innego.
� Jak to stacja?! � obruszy� si� Fros. � Kto? Vianden? Mykin? Ten trzeci? 
Poczekajcie � 
strzeli� palcami � jak on si� nazywa�?
� Teller � odpowiedzia� po chwili Luta. W jego g�osie wyczu�em jakby niech��. � 
Po prostu 
stacja � dorzuci�. � Mo�e to oni. Przespali te cztery lata i teraz im wstyd. A 
mo�e nie. My�l�, �e 
wkr�tce b�dziesz m�g� si� przekona�.
Fros umilk�. Przyjrza�em mu si�. Siedzia� sztywno wyprostowany, celuj�c brod� w 
g�rn� kraw�d� 
ekranu. Jego d�ugie, szczup�e palce b�bni�y nerwowo po obudowie pulpitu. Pasy 
jego fotela wala�y 
si� po pod�odze. Gdybym go nie zna�, po...
Zgłoś jeśli naruszono regulamin