Szklarski Tomek na tropach Yeti.txt

(600 KB) Pobierz
Alfred Szklarski

TOMEK NA TROPACH YETI

Prolog
TROPY �NIE�NEGO CZ�OWIEKA
Od p�nocnego zachodu ciemnoszare, k��biaste chmury szerokim �ukiem za�
snuwa�y zimny b��kit nieba. W wysoko zawieszonych dolinach porywisty wiatr 
wzbija� w powietrze tumany s�onawego, suchego py�u, lecz pobliskie pot�ne, 
urwiste szczyty i wieczne lodowce g�r Karakorum (#1.) ju� spowija�a �nie�na 
nawa�nica.
Czterech m�czyzn oci�a�ym krokiem wspina�o si� kamienistym szlakiem po 
stromym zboczu ku widocznej w dali g�rskiej prze��czy. Z niepokojem spogl��
dali na ciemniej�cy horyzont. Silny wicher d�� z p�nocy i szybko ni�s� na 
Wy�yn� Tybeta�sk� (#2.) wczesn� �nie�n� burz�. Trzej Tybeta�czycy, porusze�
ni widokiem nadci�gaj�cej zawieruchy, co chwila poci�gali za arkany, przy�
wi�zane do k�ek wpi�tych w nozdrza kosmatych jak�w (#3.), by przynagli� 
zwierz�ta do szybkiego marszu. Mimo to zg�odnia�e i spragnione jaki wlok�y 
si� noga za nog�, opu�ciwszy nisko rogate �by. Przekrwionymi z wysi�ku, 
nieco zamglonymi �lepiami spogl�da�y na nie mniej os�abionych ludzi.
Tybeta�czycy ubrani byli w mi�kkie, filcowe odzienia, na kt�re przywdzie�
li, niby kurtki bez r�kaw�w, sk�ry jaka odwr�cone w�osem do wewn�trz. Na�
k�adane przez g�ow�, przez wyci�ty w �rodku otw�r, sk�ry os�ania�y plecy i 
piersi, a ich nie zszywane na bokach kra�ce, przytrzymywa� w talii szeroki 
jedwabny pas. Spod sto�kowatych filcowych czapek, g��boko naci�gni�tych na 
g�owy, zwisa�y im na plecy kr�tkie, pojedyncze, czarne warkoczyki. W filco�
wych butach, o cholewach si�gaj�cych kolan, pewnie st�pali po stromej �cie�
�ynie.
Czwarty m�czyzna, zakutany w d�ugi barani korzuch i czap� z klapkami na 
uszy, by� Europejczykiem. Mimo fizycznego wyczerpania czujnie obserwowa� 
id�cych przed nim trzech krajowc�w przewodnik�w. Zapewne nie darzy� ich 
zbyt wielkim zaufaniem, poniewa� mia� zatkni�ty za pasem, przygotowany do 
strza�u ci�ki nagan (#4.). Gdy Tybeta�czycy przystawali, �eby nabra� tchu, 
natychmiast opiera� praw� d�o� na r�koje�ci broni.
Tubylcy w ponurym milczeniu ukradkowymi spojrzeniami �ledzili bia�ego w�
drowca. Od dw�ch tygodni wiedli go przez kamienno-piaszczyst� pustyni� ku 
Kaszmirowi (#5.), granicz�cemu z zachodnimi ziemiami Tybetu. Wyruszaj�c ze 
swymi jakami w drog�, wcale nie mieli zamiaru tak znacznie oddala� si� od 
w�asnych koczowisk. Podj�li si� poprowadzi� bia�ego podr�nika o tydzie� 
drogi na zach�d, a tymczasem ju� mija� pi�tnasty dzie� uci��liwego marszu. 
Ma�om�wny bia�y cz�owiek o�wiadczy� im stanowczo, i� zwolni ich dopiero 
wtedy, gdy b�dzie m�g� naj�� nowych przewodnik�w. Krajowcy z niezmiennym 
uporem ka�dego ranka odmawiali wyruszenia w dalsz� drog� i codziennie wbrew 
w�asnej woli szli coraz dalej. Bia�y potrafi� dot�d utrzyma� ich w ryzach. 
W jego stalowoszarych oczach nigdy nie by�o wida� cienia wahania czy obawy. 
Wydawa� rozkazy, wymownie opieraj�c d�o� na r�koje�ci rewolweru.
Trzej krajowcy nie byli bezbronni. Posiadali d�ugie stare strzelby i my��
liwskie no�e, jednak mimo to nie odwa�yli si� stawi� zbrojnego oporu. Bia�y 
podr�nik czujny by� bowiem niczym �uraw. W czasie dnia szed� na samym ko�
cu ma�ej karawany. Czasem siada� na jaka i znu�ony przymyka� oczy,lecz gdy 
tylko kt�ry� z Tybeta�czyk�w odwraca� si� ku niemu, zaraz napotyka� jego 
przenikliwy wzrok. Podczas wieczornych obozowisk odbiera� przewodnikom bro� 
i chowa� j� w swoim namiocie.
Tybeta�czycy kilkakrotnie pr�bowali w nocy zbli�y� si� do niego, ale 
wszelkie ich wysi�ki okazywa�y si� bezskuteczne. Za najmniejszym szelestem 
podr�nik otwiera� oczy i zaraz rozlega� si� metaliczny trzask odwodzonego 
kurka rewolweru.
W umys�ach przes�dnych Tybeta�czyk�w niestrudzony podr�nik wyrasta� na 
jakiego� pot�nego czarownika. Czy mogli mu si� sprzeciwi�, skoro nieustan�
nie czuwa� uzbrojony w szybkostrzeln� bro�?
Tymczasem w rzeczywisto�ci bia�y w�drowiec by� ju� u kresu si�. Podczas 
d�ugich, uci��liwych marsz�w niemal zasypia� z otwartymi oczyma, b�d� te� 
zapada� w stan odr�twienia prawie granicz�cego z letargiem. Wtedy zdawa�o 
mu si�, �e wci�� jeszcze w�druje w pochodzie nieszcz�snych zes�a�c�w (#6.) 
na Sybir. Odruchowo pochyla� g�ow�, jakby chcia� os�oni� j� przed uderze�
niami kozackich nahajek. Post�kiwania zm�czonych jak�w przeradza�y si� w 
jego wyobra�ni w ciche, tak dobrze wryte w pami�� skargi towarzysz�w niedo�
li. Czasem zn�w przywidywa�o mu si�, �e zaledwie przed kilkoma dniami 
umkn�� z korowodu wi�ni�w i w�r�d koj�cej ciszy b��ka si� w dzikich, g�rs�
kich w�wozach Turkiestanu Chi�skiego.
Wtem us�ysza� jakie� podejrzane szepty. Czy�by to poszukiwacze z�ota spi�
skowali, by odebra� mu jego skarb? R�ka mimo woli si�gn�a do r�koje�ci re�
wolweru. Drgn��, dotkn�wszy go�� d�oni� zimnej stali. Przywidzenia rozwia�y 
si� natychmiast. Spojrza� ju� przytomnym wzrokiem.
Znajdowali si� na skraju prze��czy. Tybeta�czycy przystan�li i naradzali 
si�, gestykuluj�c r�koma. Bia�y podr�nik podszed� do nich.
- Za tamtymi g�rami jest Leh (#7.) - odezwa� si� do niego jeden z przewo�
dnik�w, wskazuj�c r�k� na po�udniowy zach�d.
- Ile dni marszu? - kr�tko zagadn�� bia�y, pos�uguj�c si�, tak jak prze�
wodnicy, j�zykiem tybeta�skim.
- Trzy dni, a do Hemis dwa. Zaraz za prze��cz� Kaszmir. Mo�esz ju� i�� 
sam.
- Doprowadzicie mnie do Hemis, lub w og�le nie wr�cicie do swej pha�i 
(#8.) - zagrozi� bia�y.
- Z�y duch chyba przywi�d� ci� do nas - mrukn�� Tybeta�czyk.
- Z�y czy dobry, ruszajcie na prz�d - rzek� bia�y nie wypuszczaj�c z d�o�
ni r�koje�ci broni.
Cienka pokrywa �wie�ego �niegu zalega�a ca�� prze��cz. Zimny wicher ze 
zdwojon� si�� hula� na wynios�o�ci. Ludzie i zwierz�ta z niezmiernym wysi��
kiem oddychali rozrzedzonym powietrzem.
Naraz id�cy na przedzie Tybeta�czyk przystan�� i pochyli� si� ku ziemi. 
Gdy jego towarzysze zr�wnali si� z nim, r�wnie� zamarli w bezruchu.
- Ruszajcie w drog�, g�upcy! Czy nie widzicie, �e burza nadci�ga wprost 
na nas?! - krzykn�� bia�y m�czyzna.
Tym razem przewodnicy nie zwr�cili uwagi na gniewny rozkaz. Jak zahipno�
tyzowani wpatrywali si� w ziemi�. Podr�nik przyspieszy� kroku. Wkr�tce 
tak�e zatrzyma� si� zdumiony.
Na �niegu widnia�y �wie�e, szerokie �lady bosych st�p. Wydawa�y si� bar�
dzo podobne do �lad�w pozostawionych przez cz�owieka, dzi�ki swemu u�o�eniu 
w jednej linii, z nieznacznymi odchyleniami st�p na obydwie strony. D�ugo�� 
kroku wskazywa�a na wysoki wzrost nieznanego osobnika.
- Mi-go, zwierz� chodz�ce jak cz�owiek! - �ciszonym g�osem zawo�a� jeden 
z przewodnik�w.
- Mi-te, cz�owiek-nied�wied�... - doda� drugi. - Przeczuwa�em, sahibie 
(#9.), �e sprowadzisz na nas nieszcz�cie...
- Je�li to �lady ludzkie, to mamy najlepszy dow�d, �e w pobli�u musi 
znajdowa� si� jakie� osiedle - g�o�no powiedzia� podr�nik. - Cieszcie si�, 
wkr�tce pozwol� wam wr�ci� do domu.
- Klasztor Hemis, odleg�y o dwa dni marszu, jest najbli�szym osiedlem - 
odpar� przewodnik. - Cz�owiek pieszo nie zapu�ci�by si� samotnie tak daleko 
w g�ry! Poza tym wiesz dobrze, �e Tybeta�czycy nigdy nie chodz� boso! To s� 
�lady �nie�nego Cz�owieka. Kto go ujrzy, musi zgin��!
Bia�y podr�nik zmarszczy� brwi. Podczas d�ugoletniej w��cz�gi po Azji 
�rodkowej nieraz s�ysza� opowie�ci o tajemniczych istotach zamieszkuj�cych 
g�rskie pustacie. Znajomy Nepalczyk, z kt�rym przez pewien czas wsp�lnie 
poszukiwali z�ota w g�rach A�tyn-tag (#10.), m�wi� mu o nieznanych stworach 
zwanych Yeti. Wed�ug wierze� krajowc�w zetkni�cie si� z nim mia�o nieuch�
ronnie sprowadza� �mier�.
Podr�nik pochyli� si� nad �ladami wyra�nie wyci�ni�tymi w �niegu. Nie 
mia� pewno�ci, czy pozostawi� je cz�owiek, czy te� jakie� nieznane zwierz�. 
Jak wskazywa�a �wie�o�� trop�w, dziwny stw�r przechodzi� t�dy niedawno 
przed nimi. Podr�nik nie zna� uczucia l�ku. Nie wierzy� w przes�dy. Ani 
zwierz�, ani niezwyk�a istota ludzka nie mog�y by� niebezpieczne dla czte�
rech uzbrojonych m�czyzn.
- �lady te zapewne pozostawi� nied�wied�. Widzia�em podobne w g�rach A��
tyn-tag - odezwa� si� do krajowc�w. - Ruszajmy w drog�! �le b�dzie z nami, 
je�li burza zaskoczy nas na tak znacznym, odkrytym wzniesieniu.
- Nie p�jdziemy dalej! �lady mi-te wiod� wzd�u� prze��czy. Musieliby�my 
i�� jego tropem. On przyczai si� i poczeka na nas!
Podr�nik cofn�� si� o dwa kroki. Gniewnym, czujnym wzrokiem przywar� do 
twarzy przewodnik�w. Nie, to nie by� ich zwyk�y up�r, kt�ry ostatnio musia� 
prze�amywa� dzie� po dniu. W tej chwili w oczach Tybeta�czyk�w malowa� si� 
zabobonny, ob��dny strach. Oni naprawd� wierzyli, �e nawet samo spotkanie z 
mi-te grozi�o im �mierci�.
Instynkt ostrzega� podr�nika, by nie doprowadza� przes�dnych krajowc�w 
do ostateczno�ci. M�g� pokusi� si� o terroryzowanie ich w obliczu �mierci 
g�odowej b�d� m�k pragnienia, lecz obecnie, gdy ulegli przemo�nej obawie 
przed legendarnym stworem, by�oby to stokro� bardziej niebezpieczne. Teraz 
na pewno odwa�yliby si� nawet na nier�wn� walk� z lepiej uzbrojonym bia�ym 
cz�owiekiem. Ponadto ich by�o trzech, a on tylko jeden... C� z tego, �e 
posiada� szybkostrzelny rewolwer? Czy w decyduj�cej chwili nie zadr�y mu 
r�ka? Przecie�, opr�cz g�odu i pragnienia, brak snu os�abi� go bardziej ni� 
krajowc�w.
- Wracamy, sahibie. Je�li szukasz �mierci, mo�esz sam i�� dalej. Daj nam 
sw�j karabin, a pozostawimy ci jaka objuczonego twoim baga�em - odezwa� si� 
najstarszy przewodnik.
W jego g�osie brzmia�o tym razem tyle gro�nego zdecydowania, �e podr�nik 
zaniecha� ponownego u�ycia przemocy.
- Dobrze, we�cie karabin w zamian za jaka - rzek� sil�c si� na spok�j. - 
W kt�rym kierunku mam i�� do Hemis?
- T� prze��cz� dojdziesz wprost do zbocza wiod�cego w dolin�. Po jednym 
dniu marszu na po�udnie ujrzysz przed sob� na ska�ach klasztor. Je�li nie 
spotka ci� nieszcz�cie, nie zab��dzisz - wyja�ni� przewodnik.
Odpi�� karabin zawieszony na jukach jaka, po czym poda� podr�nikowi po�
stronek przywi�zany do k�ka wpi�tego w nozdrza z...
Zgłoś jeśli naruszono regulamin