11_Plan dnia.doc

(207 KB) Pobierz
Plan dnia

Plan dnia.

 

Tak naprawdę to nie wiem, jak zareagowała na nasze opowiadanie Laurie, bo z jej miny niczego nie dało się wyczytać. Domyślałam się tylko, w jak wielkim musi być szoku, widząc Edwarda gładzącego ją uspokajająco po dłoni. Potem też nic nie powiedziała, tylko wyszła na moment do drugiego pokoju i widziałam, jak opadła na fotel i przyłożyła ręce do twarzy. Wtedy poszedł do niej Robert i we dwójkę długo, spokojnie rozmawiali. Myślę, że to było jej najbardziej potrzebne. Nikt z nas nie potrafił zrozumieć jej uczuć tak dobrze, jak drugi człowiek.  Dopiero po półgodzinie odważyliśmy się do nich wejść i od razu zauważyłam lekki uśmiech ulgi na twarzy Edwarda. Chyba wszystko było dobrze...

-         Laurie, kochanie, rozumiem, w jakim musisz być szoku... - powiedziała Esme, siadając koło dziewczyny. - Ale grożące nam wszystkim niebezpieczeństwo jest coraz bliżej...

Laurie mechanicznie pokiwała głową i blado się uśmiechnęła.

-         Jedźmy – powiedziała głucho. - Odwołam koncerty telefonicznie.

Zaimponowała mi tym. Była spokojna, choć wewnątrz musiało w niej wrzeć. A jednak posłusznie wykonywała polecenia Carlisle'a, maskowała twarz, uczyła się fałszywych danych i zmieniała ubranie na nierzucające się w oczy dżinsy i bluzę. Na lotnisku nikt nie rozpoznał w niej słynnej piosenkarki i bez problemów dostaliśmy się na pokład samolotu.

Siedziałam koło Edwarda, przytulona do niego bokiem ciała. Na początku rozmawialiśmy, a później już tylko wspólnie milczeliśmy, co było równie miłe. W pewnym momencie mój ukochany drgnął i spojrzał na mnie wzrokiem, z którego nie mogłam nic wyczytać.

-         Robert chce z tobą porozmawiać... - uprzedził. - Zostawię was na chwilę samych. Czas poudawać człowieka.

Po tych słowach wstał, przeciągnął się i leniwie udał do toalet na końcu samolotu. Tak, jak przewidywał, po chwili zjawił się przy mnie Robert.

-         Można? - spytał, a gdy skinęłam głową usiadł na miejscu mojego męża. - Chciałbym z tobą chwilkę porozmawiać na osobności, jeśli pozwolisz. Przez to wszystko nie było nawet czasu wyjaśnić sobie pewnych rzeczy...

Nagle zrozumiałam, co miał na myśli. Od chwili, gdy w salonie naszego mieszkania pojawili się Carlisle, Esme i Emmett, zupełnie zapomniałam, że wcześniej byłam w związku właśnie z nim. Moja rodzina i moje małżeństwo było czymś tak oczywistym, że Robert był dla mnie już wyłącznie przyjacielem, choć dla niego sytuacja była z pewnością bardziej skomplikowana.

-         Robert... - powiedziałam nagle. - Przepraszam cię za to wszystko. Naprawdę, nie miałam pojęcia...

-         Przestań, proszę – przerwał mi. - Nie winię cię za nic. To oczywiste, że odnalazłaś swoje miejsce i cieszę się z tego razem z tobą. Ale potrzebuję... zamknięcia. Potrzebuję wypowiedzieć pewne rzeczy na głos.

-         Oczywiście – zgodziłam się potulnie.

-         Nadal znaczysz dla mnie bardzo wiele – powiedział cicho, pochylając się lekko w moją stronę, choć z całą pewnością nie była to przeszkoda dla wampirzych uszu. - Ale doskonale rozumiem, że w tej sytuacji możemy być wyłącznie przyjaciółmi. Życzę ci szczęścia i powodzenia. I żałuję, że nie mogę walczyć po waszej stronie, ale wiedz, że całym sercem jestem z wami. Mam nadzieję, że odnajdziecie się nawzajem i pokonacie... Volturi.

Widziałam, że ciągle pewną trudność sprawia mu rzeczywiste wymawianie imion, które do tej pory znał jedynie ze scenariusza. Ale i tak podziwiałam jego odwagę.

-         Dziękuję – odparłam. - To dla mnie bardzo ważne. Już jesteś moim najdroższym przyjacielem i również życzę ci wszystkiego dobrego.

-         Bella... - szepnął nagle. - Proszę cię, uważaj na siebie...

-         Muszę odnaleźć córkę, Robert – potrząsnęłam głową. - Tu już nie chodzi o ostrożność. Są ważniejsze rzeczy niż moje życie.

-         Wiem, ale cokolwiek robisz, pamiętaj, że są na świecie ludzie, którym bardzo na tobie zależy – spojrzał na mnie bez uśmiechu. - Nie narażaj się bez potrzeby. Czasem pewne ruchy lepiej przemyśleć, choć wściekłość gna nas naprzód. Nigdy nie wiadomo, co czeka za zakrętem.

W tym, co mówił, było zbyt wiele prawdy, abym mogła to zignorować. Wiedziałam, że gdy tylko znajdę się w Volterze, chęć zemsty pogna mnie prosto do Aro, którego miałam ochotę rozszarpać na strzępy. Ale wiedziałam też, że jeśli tego nie opanuję, pognam jedynie po śmierć.

-         Postaram się – powiedziałam poważnie. - Obiecuję.

-         Dobrze – kiwnął głową. - W takim razie jeszcze raz życzę ci powodzenia i... dziękuję za wszystko.

-         Ja również – odparłam szczerze. - To przecież dzięki tobie znowu jestem sobą. Jestem ci wiele dłużna...

-         Wystarczy, że postarasz się wrócić w jednym kawałku – uśmiechnął się wreszcie lekko. - Pójdę już, Edward pewnie tylko na to czeka. A moje siedzenie sąsiaduje z wyjątkowo sympatyczną i ładną piosenkarką...

Mrugnął do mnie łobuzersko, a ja roześmiałam się naprawdę szczerze. Znowu mi pomógł, sam o tym nie wiedząc. Znowu choć na chwilę rozładował atmosferę napięcia, która zabijała mnie od dłuższego czasu. Mój przyjaciel.

Edward wrócił, zanim zdążyłam spoważnieć i już całą drogę spędziliśmy razem. Na lotnisku w Nowym Jorku przesiedliśmy się w samolot do Waszyngtonu, a tam z kolei wynajęliśmy samochód, dużego vana z przyciemnianymi szybami. Stephenie była z wilkami w miasteczku Potomac, niedaleko. Dojechaliśmy tam wczesnym wieczorem i od razu wyczułam zapach Setha. Jak się okazało, wybiegł nam na spotkanie i pomógł dostać się do domu z wszystkimi walizkami. Dopiero tam mieliśmy szansę wyjaśnić Stephenie całą sytuację.

-         ...dlatego będziesz musiała zająć się dwojgiem tych uroczych młodych ludzi przez jakiś czas – zakończyła opowieść Esme.

-         Nie ma najmniejszego problemu – uśmiechnęła się Stephenie. - Tęskniłam za nowym towarzystwem. Im nas więcej, tym weselej!

-         Cudownie, Stephenie – ucałował ją Carlisle.

Widziałam jak wzdrygnęła się pod wpływem nieoczekiwanego pocałunku jego zimnych warg, ale nie było w tym śladu strachu. Po prostu reakcja na szok termiczny. Rzeczywiście z radością wskazywała nam miejsca do spania dla Roberta i dla Laurie, a także duży, przestronny pokój pełen map, w którym my mieliśmy spędzić noc na planowaniu kolejnych kroków. Z rozkoszą zanurzyliśmy się w jego chłodnym wnętrzu i podziwialiśmy jej staranność. Na dużym stole spoczywały arkusze cienkiego papieru, idealne do rozrysowywania map, pęk zaostrzonych ołówków, linijki i kolorowe podkreślacze. Był też dwa laptopy z podłączonym internetem, drukarka, skaner oraz kilka niewielkich urządzeń nawigacyjnych. I sześć notatników elektronicznych, w które mogliśmy wprowadzić odpowiednie dane i używać ich jako GPS.

-         Doskonale – uśmiechnął się Carlisle. - Dziękujemy, kochana. Postaramy się jak najszybciej ruszyć dalej.

-         Nawet tak nie mów – spojrzała na niego z wyrzutem Stephenie. - Wiesz, że prawdziwą przyjemnością jest dla mnie wasza wizyta. Zresztą, z nikim innym nie byłabym bezpieczniejsza. Zostańcie jak najdłużej, będzie mi bardzo miło.

To, co mówiła, było wspaniałe, ale my wiedzieliśmy swoje. Tak naprawdę nasz pobyt tutaj tylko ją narażał i powinniśmy jak najszybciej stąd zniknąć. Ale na razie i tak to było najlepsze miejsce do podejmowania kolejnych decyzji.

Gdy tylko Stephenie opuściła pokój, żeby przygotować kolację dla siebie, Roberta, Laurie oraz wilków, my skupiliśmy się wokół głównego stołu. Emmett ostrożnie pochylił poranioną twarz nad planami, które Carlisle wyjął ze swojej torby. Jego oparzenia goiły się bardzo powoli, bo skóra nie nawykła do tak istotnych przemian, a ogień był jedynym żywiołem, władnym zniszczyć wampira. Na szczęście wracał do siebie pod troskliwą opieką Carlisle'a, a jego umysł wcale nie uległ obrażeniom i pracował jak zwykle sprawnie. Choć nam wszystkim daleko było do talentu organizacyjnego Jaspera...

-         W Volterze brakuje nam paru ważnych elementów – stwierdził Carlisle, pochylając się nad mapą. - Nie mamy kompletnego planu podziemi i nie znamy wszystkich wyjść. To będzie problem.

-         Będziemy musieli oprzeć się na tych informacjach, które mamy – zdecydował Edward. - Wiemy wystarczająco, żeby wejść niezauważenie do zamku, a potem z niego wyjść.

-         Ale jeśli ktoś zablokuje nam drogę, będziemy w potrzasku – mruknął zza opatrunków Emmett.

-         Nie znamy też liczby straży – przypomniałam. - A na pewno podwoją je po raporcie od tego drugiego wampira z Francji. Wejście tam jest na tym etapie zbyt ryzykowne. Musimy wiedzieć więcej.

-         Moglibyśmy znów posłać do Volterry szpiega – zasugerował Edward. - Ja mógłbym pojechać.

-         Nie ma mowy! - powiedziałyśmy jednocześnie ja i Esme.

-         Nie możemy tak ryzykować – zgodził się Carlisle. - Ty będziesz najważniejszy, gdy już wejdziemy do zamku. Tylko ty zdołasz odczytać położenie Renesmee w myślach mijanych wampirów. Nie możemy ryzykować twojego zaginięcia.

-         Co wobec tego proponujecie? - skrzywił się Edward z niezadowoleniem.

Zapadła cisza. Tak naprawdę nie mieliśmy konkretnego planu, a z naszymi informacjami niewiele mogliśmy zrobić. Nie wiem właściwie, na co liczyliśmy. Może na jakiś świetny pomysł w ostatniej chwili? Ale takie świetne pomysły nie nadchodziły, a czas nas gonił. Sytuacja stawała się coraz bardziej paląca, bo kwestią dni było, aby Volturi dowiedzieli się o naszych planach i przedsięwzięli jakieś środki. Dysponując tropicielem takim jak Demetri, mogli znaleźć nas w każdej chwili.

Wszystko zaczęło jawić mi się w czarnych barwach. Nie mieliśmy szans z mocami, którymi dysponowali Volturi do tej pory, a jeszcze teraz trojaczki... Nie miałam pojęcia, na jakiej zasadzie działają trzy piekielne siostry, ale nie wyglądało to optymistycznie. Jednocześnie prześladowała mnie wizja Edwarda, który sam wkracza do Volterry, zostaje schwytany, a potem poddany torturom przez Jane, która z rozkoszą dręczyłaby go ponad miarę. Kiedy już miałam się załamać, drzwi do pokoju otworzono od zewnątrz.

-         Nie czujemy się jeszcze senni i pomyśleliśmy, że może przyda wam się pomoc – powiedziała Stephenie, wchodząc do środka z Robertem i Laurie. - Można?

-         Wejdźcie... - mruknął ponuro Emmett. - Stoimy w miejscu...

Carlisle krótko wyjaśnił im sytuację. Patrzyłam, jak na twarzach naszych przyjaciół rodzi się zasępienie, zdziwienie, a na końcu zamyślenie. Wszyscy intensywnie zastanawiali się, jakie jeszcze możemy mieć opcje, a Emmett powoli przesuwał palcem po planie podziemi Volterry.

-         No cóż, jest tylko jedno wyjście... - powiedział powoli Robert, a Edward spojrzał na niego z zastanowieniem. - Są dwa sposoby rozwiązywania sporów. Jedno, to pokojowe negocjacje, które w tej sytuacji nie mają sensu. Drugie to wojna.

-         Nie mamy najmniejszych szans w starciu z Volturi – zaoponowała Esme. - Wszyscy zginiemy i nikt nikogo nie uratuje.

-         Dlatego nie możecie być sami – dokończył Robert. - Potrzebujecie armii. Potrzebujecie popleczników.

-         Ale... jak? - wyjąkałam.

-         Już raz udało wam się zebrać całkiem spore grono – przypomniała Stephenie.

-         To było co innego – potrząsnął głową Carlisle. - Wtedy prosiliśmy ich tylko o świadectwo...

-         A teraz poprosicie ich o walkę – powiedział twardo Robert, wstając z kanapy. Jego oczy płonęły. - Zauważ, że dysponujemy znaczniejszą siłą niż piętnaście lat temu. Po pierwsze, na pewno istnieje już więcej wampirów. Po drugie, większość cywilizowanego świata zna waszą historię z książek Stephenie. Na pewno znajdzie się grupa, gotowa was poprzeć.

-         Nie możemy ich o to prosić – potrząsnął głową Carlisle.

-         Może nie będziecie musieli... - powiedziała powoli Stephenie. - Nie zdajecie sobie nawet sprawy, ilu ludzi was kocha i zrobiłoby wszystko, żeby wam pomóc. Nie wiedzą tylko, czy naprawdę istniejecie...

-         Ludzie na nic nam się nie przydadzą – przypomniał Emmett.

-         Nie lekceważ ludzi... – odezwała się nagle milcząca do tej pory Laurie. Jej głos był cichy i spokojny, ale też jakby smutny. – Nie pomogą wam w samej walce, ale mogą pomóc w wygraniu wojny...

-         To nonsens! – prychnął Emmett.

Zauważyłam, jak wiele się w nim zmieniło przez te lata. Kiedyś pogodny, beztroski, wręcz lekkomyślny, teraz stał się cynikiem. Zacięte wargi nie uśmiechały się już bezustannie, oczy były wąskie od stałego skupienia. No i zawsze towarzyszył mu ten cień rozpaczliwej tęsknoty i bezradności, który musiał pojawić się po wyjeździe Rosalie. Było mi go żal. Zawsze bardzo lubiłam Emmetta i wiedziałam, że był ukochanym bratem Edwarda. Nie chciałam patrzeć, jak się w ten sposób zamęcza i modliłam się, by wkrótce odzyskał swoją ukochaną, tak jak ja miałam odzyskać córkę. Dlatego nie potraktowałam spokojnych słów Laurie tak lekceważąco.

-        Laurie ma dużo racji... – powiedziałam. – Volturi na pewno będą przygotowani na nasz przyjazd, ale nie spodziewają się jakiegokolwiek zagrożenia ze strony ludzi. Zresztą ludzie są dla nich tylko mało znaczącą karmą. To jedyny obszar, który pozostawiają bez ochrony i warto to wykorzystać.

-        Jak? – Emmett uniósł brwi. – Czy ty w ogóle wiesz, o czym mówisz?

-        Chciałeś szpiegów – wzruszyłam ramionami. – Nikt nie nadaje się na szpiega bardziej niż człowiek, którego Volturi lekceważą.

-        Bello, moja droga... – odezwał się nagle Carlisle. – Ci ludzie narażeni byliby na ogromne niebezpieczeństwo. Nie możemy nikogo posyłać na pewną śmierć. Poza tym, cokolwiek by się nie działo, nie wolno nam ujawnić naszego istnienia.

-        Więc go nie ujawnimy... – powiedziała powoli Stephenie. – Spójrzcie...

Patrzyliśmy, jak siada za biurkiem i sprawnie uruchamia komputer. Błyskawicznie połączyła się z internetem i znalazła właściwą stronę, po czym zalogowała się na niej z wprawą, wyraźnie wskazującą na robienie tego już wielokrotnie. Nagle z ekranu spojrzała na mnie ucharakteryzowana, tajemnicza twarz Roberta i przestraszona buzia Kristen Stewart. Czarne tło, złote litery i staranna szata graficzna przyciągały uwagę. Zrozumiałam, na co patrzę.

-        Lubię tu czasami zaglądać, poczytać opinie i sugestie... – mruknęła Stephenie, skupiona na szukaniu konkretnego działu.

-        Forum? – Edward uniósł brwi.

-        Tak, a ja jestem tu anonimowa – uśmiechnęła się. – I teraz założę nowy temat... “Wampiry są wśród nas”...

-        Stój, Stephenie... – Carlisle położył dłoń na jej ramieniu. – Co właściwie chcesz zrobić?

-        Spokojnie, zamierzam tylko zorganizować fanom trochę zabawy... – W jej oczach błysnęły wesołe ogniki.

Patrzyłam jej przez ramię i widziałam, co wpisywała. Zaproponowała, żeby każdy rozejrzał się wokół siebie i poszukał osób, które jego zdaniem pasują do wizerunku wampira. Wydało mi się to naiwne i nieprzemyślane, ale nic nie powiedziałam. Jak tego typu zabawa mogłaby pomóc nam w naszej krucjacie? Zresztą, były ważniejsze sprawy niż integracja z fanami “Twilight”, czas nieubłaganie się kurczył.

-        Poza tym uważam... – Stephenie mówiła, nie przestając klikać na laptopie. - ...że będziecie musieli wrócić do Forks, przynajmniej na jakiś czas.

-        Forks? – uniosłam brwi. – Przecież tam na pewno roi się od straży Volturi.

-        Niekoniecznie – potrząsnęła głową. – Cullenów nie było tam już od piętnastu prawie lat. Myślę, że nawet najwytrwalsi odpuścili i jeśli ktokolwiek pilnuje waszego domu, to jest to jedna, góra dwie osoby.

-        Ale czemu mielibyśmy w ogóle tam wracać? – zdziwił się Emmett.

-        Żeby inni wiedzieli, gdzie nas szukać... – powiedział powoli Edward, wyraźnie czytający w myślach Stephenie.

Uśmiechnęła się.

-        Dokładnie.

-        To nie wystarczy – zaznaczył Carlisle. – Nie ma po nas śladu od lat. Nasi przyjaciele nie wiedzą, że tam będziemy.

-        To się dowiedzą. – Stephenie wzruszyła ramionami. – Musimy tylko dać im znak. Taki, który będzie zrozumiały wyłącznie dla nich, dla nikogo obcego. Przede wszystkim nie dla Volturi. Zorganizuję spotkanie, niby dla fanów, z autografami i takimi tam...

-        Chętnie ci w tym pomogę – zaoferował się Robert.

-        Ja mogę zaśpiewać... – powiedziała nieśmiało Laurie. – Tak, dla rozrywki...

-        Doskonale! Nasi specjaliści od PR zadbają o taką reklamę, żeby nikt w cywilizowanym świecie nie mógł jej przegapić! – Stephenie wstała z krzesła i zaczęła przechadzać się po pokoju. – Wystarczy, że umieścimy gdzieś w haśle wyrażenie, które powie waszym sojusznikom, że się zbieracie!

Plan brzmiał sensownie, ale mi nie przychodziło do głowy żadne tajne zawołanie, którym moglibyśmy się posłużyć. Zresztą wszystkie moje wspomnienia przekazałam Stephenie, a ona opisała je w książce, więc daleko było im do tajności. Mogłam się założyć, że dla celów poznawczych każdy Volturi miał tekst książek w małym palcu i natychmiast wychwyciłby odpowiednie wyrażenie w haśle reklamowym.

-        Tak, Esme! – wykrzyknął nagle Edward. – To doskonałe!

Wszyscy ze zdziwieniem spojrzeliśmy na stojącą spokojnie Esme. Edward musiał wyczytać w jej myślach jakiś odpowiedni pomysł, na które żadne z nas nie wpadło.

-        To znaczy? – spytał Carlisle.

-        Pomyślałam po prostu o... jelenim pucharze – powiedziała Esme, wzruszając ramionami. – Ale nie wiem, czy to się nada...

 

...
Zgłoś jeśli naruszono regulamin