Pratchett Terry - Rybki małe ze wszystkich.rtf

(100 KB) Pobierz

Terry Pratchett

 

Rybki małe, ze wszystkich mórz

 

Przełożył: Piotr W. Cholewa

 


Problemy zaczęły się – nie pierwszy raz zresztą – od jabłka.

Cała ich torba leżała na białym, nieskazitelnie czystym stole babci Weatherwax. Czerwone i okrągłe, lśniące i soczyste, gdyby znały przyszłość, tykałyby jak bomby.

– Zatrzymaj je sobie. Stary Hopcroft powiedział, że dostanę, ile zechcę – oświadczyła niania Ogg. – Smaczne, trochę się marszczą, ale świetnie się trzymają.

– Nazwał jabłka na twoją cześć? – upewniła się babcia. Każde jej słowo było kropelką kwasu w powietrzu.

– To przez moje rumiane policzki – wyjaśniła niania. – I wyleczyłam mu nogę, kiedy w zeszłym roku spadł z drabiny. I jeszcze przygotowałam dla niego maść na łysinę.

– Nie podziałała – przypomniała babcia. – Ta jego peruka... Strasznie jest zobaczyć coś takiego na kimś jeszcze żywym.

– Ale był wdzięczny, że okazałam zainteresowanie.

Babcia Weatherwax nie odrywała wzroku od jabłek. Owoce i warzywa znakomicie rosły w górach, gdzie lata były gorące, a zimy mroźne. Percy Hopcroft znany był jako świetny sadownik, zawsze z pędzelkiem z wielbłądziej sierści w ręku i chętny do seksualnych wybryków ogrodowych.

– Sprzedaje swoje sadzonki w całej okolicy – stwierdziła niania Ogg. – Zabawnie pomyśleć, że już wkrótce tysiące ludzi będzie mogło spróbować niani Ogg.

– Kolejne tysiące – mruknęła kwaśno babcia.

Szalona młodość niani była niczym otwarta księga, chociaż dostępna jedynie w gładkich szarych okładkach.

– Dziękuję ci, Esme. – Niania Ogg rozmarzyła się na chwilę. Potem spojrzała na koleżankę z fałszywą troską. – Chyba nie jesteś zazdrosna, prawda? Nie masz mi za złe tej chwili radości?

– Ja? Zazdrosna? O co miałabym być zazdrosna? Przecież to tylko jabłka. Nic ważnego...

– Tak właśnie sobie myślałam. Drobny gest, żeby zrobić przyjemność starszej pani. A co tam u ciebie?

– Świetnie. Świetnie.

– Nazbierałaś już drewno na zimę?

– Prawie.

– To dobrze – ucieszyła się niania Ogg. – To dobrze.

Przez chwilę siedziały w milczeniu. Jakiś motyl na parapecie, zbudzony niezwykłym o tej porze ciepłem, wybijał skrzydełkami szybki rytm, próbując dosięgnąć wrześniowego słońca.

– Twoje ziemniaki... już chyba wykopane? – zaczęła niania.

– Tak.

– Nasze nieźle się w tym roku udały.

– To dobrze.

– I zasoliłaś fasolę?

– Tak.

– Pewnie nie możesz się już doczekać Prób w przyszłym tygodniu?

– Tak.

– I na pewno ćwiczyłaś?

– Nie.

Niani Ogg wydało się, że mimo słonecznego blasku pogłębiają się cienie w kątach pokoju. Samo powietrze stawało się mroczne. Chatka czarownicy jest czuła na nastroje właścicielki. Ale brnęła dalej. Głupcy pędzą na złamanie karku, są jednak ślamazarami w porównaniu ze starszymi paniami, które już niczego nie muszą się obawiać.

– Przyjdziesz w niedzielę na obiad?

– A co będzie?

– Wieprzowina.

– W jabłkowym sosie?

– Tak...

– Nie – przerwała jej babcia.

Coś zaskrzypiało za nianią – otworzyły się drzwi. Ktoś, kto nie jest czarownicą, próbowałby jakoś wytłumaczyć to zjawisko: powiedziałby, że to tylko wiatr, oczywiście. A niania Ogg, choć skłonna zgodzić się z tą teorią, dodałaby jednak: Dlaczego tylko wiatr i w jaki sposób zdołał unieść skobel?

– Wiesz, nie mogę tak plotkować z tobą do wieczoru – rzekła szybko i wstała. – O tej porze roku na pewno masz mnóstwo zajęć.

– Tak.

– No to już pójdę.

– Do widzenia.

Wiatr zatrzasnął drzwi, gdy niania pospiesznie maszerowała ścieżką.

Przyszło jej do głowy, że być może posunęła się odrobinę za daleko. Ale tylko odrobinę.

Kłopot z byciem czarownicą – przynajmniej w przekonaniu niektórych osób – polega na tym, że człowiek musi tkwić na wsi. Niani to nie przeszkadzało. Miała tu wszystko, czego potrzebowała. Miała wszystko, czego potrzebowała kiedykolwiek, choć w przeszłości kilka razy skończyli się jej mężczyźni. Obce strony nadają się do krótkich odwiedzin, ale do niczego poważnego. Mają tam ciekawe drinki i zabawne jedzenie, lecz obce strony to miejsce, dokąd się wyrusza, robi to, co być może trzeba zrobić, i wraca tutaj, gdzie się żyje naprawdę. Niania Ogg była tutaj szczęśliwa.

Oczywiście, pomyślała, przechodząc przez trawnik, nie ma takiego widoku z okna. Niania mieszkała w miasteczku, ale babcia mogła spojrzeć ponad lasem, ponad polami, aż po wielki, kolisty horyzont Dysku.

Taki widok, twierdziła niania, może wyssać człowiekowi umysł z głowy.

Tłumaczyli jej kiedyś, że świat jest płaski, co jest rozsądne, i że płynie w przestrzeni na grzbietach czterech słoni, stojących na skorupie żółwia – co nie musi się zgadzać z rozsądkiem. Wszystko to jednak działo się Gdzieś Tam, i mogło się sobie dziać z błogosławieństwem i całkowitą obojętnością niani, dopóki ona sama żyła we własnym światku o średnicy dziesięciu mil, który wciąż nosiła wokół siebie.

Esme Weatherwax chciała jednak więcej, niż mogło jej dać nieduże królestwo. Była inną czarownicą.

Niania zaś za swój obowiązek uważała obronę babci Weatherwax przed nudą. Cała ta sprawa z jabłkami była drobnostką, niewielką złośliwością, jeśli się nad nią zastanowić, lecz Esme potrzebowała czegoś, co każdy dzień czyni wartym przeżywania. Skoro musi to być gniew i zazdrość, niech będzie. Babcia zacznie teraz planować jakieś małe zwycięstwo, drobne upokorzenie, o którym tylko one dwie będą wiedzieć. I na tym się skończy. Niania żywiła przekonanie, że poradzi sobie ze złym humorem przyjaciółki. Ale na pewno nie z jej znudzeniem. Znudzona czarownica jest zdolna do wszystkiego.

Ludzie powtarzają czasem: „Za dawnych lat musieliśmy sami szukać sobie rozrywek”, jakby był to znak jakiejś moralnej przewagi. Może zresztą był, ale nikt by nie chciał, żeby to czarownica zaczęła się nudzić i szukać sobie rozrywek. Głównie dlatego, że czarownice miewają o rozrywkach najdziwniejsze wyobrażenia. A Esme była bez wątpienia najpotężniejszą czarownicą, jaka żyła w górach od pokoleń.

W dodatku zbliżały się Próby, a one zawsze na parę tygodni gwarantowały Esme właściwy nastrój. Współzawodnictwo cieszyło ją niczym mucha pstrąga.

Niania Ogg także lubiła Próby Czarownic. Można było przyjemnie spędzić dzień na powietrzu, a wieczorem rozpalano wielkie ognisko. Czym byłyby Próby Czarownic bez solidnego ogniska na zakończenie?

Potem można w popiele piec ziemniaki.

Popołudnie zmieniło się w wieczór, a cienie z kątów, spod stołków i blatów wypełzły i zlały się w jeden.

Babcia bujała się lekko na fotelu, a mrok spowijał ją coraz bardziej. Jej twarz przybrała wyraz głębokiego skupienia. Drwa w palenisku rozsypały się w popiół. Jedna po drugiej gasły iskierki. Mrok gęstniał. Stary zegar tykał na kominku. Przez długi czas był to jedyny słyszalny odgłos. Potem rozległ się cichy szelest. Papierowa torba na stole poruszyła się i zmarszczyła jak przekłuty balon. Powietrze z wolna wypełnił silny zapach zgnilizny. Po chwili wypełzł pierwszy robak.

 

Niania Ogg zdążyła wrócić do domu i właśnie nalewała sobie piwa, kiedy ktoś zastukał. Z westchnieniem odstawiła dzbanek i poszła otworzyć drzwi.

– O, witam panie. Co porabiacie w tych stronach? W dodatku w taki chłodny wieczór?

Cofnęła się do pokoju, a za nią weszły jeszcze trzy czarownice. Nosiły czarne szaty i szpiczaste kapelusze, jak przystało w tym fachu. Dzięki temu każda z nich wyglądała inaczej. Nic bardziej niż jednolity kostium nie pozwala człowiekowi wyrazić swojej indywidualności. Zmarszczka tutaj i zakładka tam to szczegóły, które tym głośniej krzyczą wobec pozornej, no... jednolitości.

Kapelusz babuni Beavis na przykład miał bardzo płaskie rondo i czubek, którym można by czyścić uszy. Niania lubiła babunię Beavis. Była może nazbyt wykształcona, co czasami wręcz wylewało się jej z ust, ale wąchała tabakę i sama naprawiała sobie buty, a to w uproszczonej wizji świata niani Ogg oznaczało, że jest się W Porządku.

Ubranie matuli Dismass cechował nieład zrozumiały u kogoś, kto wskutek odklejonej siatkówki w oku duszy żył w różnych czasach jednocześnie. Psychiczne zamieszanie jest dostatecznie kłopotliwe u zwykłych ludzi, a o wiele gorsze, gdy umysł ma zdolności okultystyczne. Pozostawała jedynie nadzieja, że tylko swoją bieliznę nosi na wierzchu.

Niania wiedziała, że z matulą jest coraz gorzej. Czasami jej pukanie było słychać na kilka godzin przed przybyciem. Za to ślady na ścieżce pojawiały się po paru dniach.

Serce niani zamarło na widok trzeciej czarownicy, i to nie dlatego, że Letycja Skorek była złą kobietą. Wręcz przeciwnie. Uważano ją za przyzwoitą, pełną dobrych chęci i łagodną, przynajmniej dla mniej agresywnych zwierząt i co czystszych dzieci. Zawsze chętnie wyświadczała człowiekowi przysługę. Problem w tym, że wyświadczała ją dla jego dobra, choćby nawet ta przysługa nie była dobra akurat w jego mniemaniu. W rezultacie człowiek tak jakby przewracał się na drugą stronę, a to już niedobrze.

W dodatku była zamężna. Niania nie miała nic przeciwko zamężnym czarownicom. Przecież nie istniały żadne reguły. Sama miała w życiu licznych mężów, a z trzema nawet wzięła ślub. Ale pan Skorek był emerytowanym magiem, dysponującym podejrzanie wielkimi zasobami złota. Niania podejrzewała więc, że dla Letycji czary to tylko sposób na zabicie czasu. Że są tym, czym dla innych kobiet w pewnych klasach haftowanie ornatów do kościoła albo odwiedzanie biedaków.

Była też bogata. Niania nie miała pieniędzy, stąd jej odruchowa niechęć do takich, którzy mieli.

Letycja nosiła aksamitny płaszcz, tak czarny, że wyglądał, jakby ktoś wyciął dziurę w świecie. Niania nie miała nic takiego. Więcej: niania wcale nie chciała pięknego aksamitnego płaszcza i nie zależało jej na takich rzeczach. Nie rozumiała więc, dlaczego inni mają je posiadać.

– Dobry wieczór, Gytho. Co u ciebie słychać? – powitała ją babunia Beavis.

Niania wyjęła fajkę z zębów.

– Jestem zdrowa jak rzepa. Wej...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin