Carnevale
M.R. Lovric
Z angielskiego przełożył:
Arkadiusz Nakoniecznik
Świat Książki
Tytuł oryginału
Projekt okładki
Anna Kłos
Redakcja
Hanna Machlejd-Mościcka
Redakcja techniczna
Lidia Lamparska
Korekta
Jadwiga Piller-Rosenberg
Jolanta Spodar
Copyright © M.R. Lovric 2001
Ali rights reserved
Copyright for the Polish translation by
Arkadiusz Nakoniecznik, 2003
Warszawa 2003
Skład i łamanie
„Kolonel"
Druk i oprawa
GGP Media, Pofineck
ISBN 83-7311-547-1
Nr 3670
PROLOG
Zanim usłyszycie o tym u „Floriana", opowiem wam, co zdarzyło
się potem.
Była noc, zupełnie cicha, jeśli nie liczyć szumu fal, brusio komarów
i brulichio wodnych szczurów oraz anonimowych topielców kołyszą-
cych się delikatnie w czarnym szlamie Canal Grandę.
Czyściłam pędzle z wiewiórczej sierści. Nie słyszałam, kiedy
wszedł. Był tak szczupły, że w zaciemnionym pokoju zauważyłam go
dopiero wtedy, kiedy położył drobne białe dłonie na oparciu mego
krzesła. Chwilę potem owionął mnie podmuch powietrza, on zaś
mocno zacisnął palce na moim karku.
- Pokaż mi swojego Casanovę - zażądał, jakby nie minęło siedem
lat
- Czy po to przyszedłeś?
Jak także udawałam, że nie zauważyłam upływu czasu.
- Pokaż mi swojego Casanovę, a ja pokażę ci, po co przyszedłem.
- Mam tu setki Casanovów.
- Chcę więc wszystkich zobaczyć.
Położyłam na stole duże portfolio. Byron szedł za mną krok w krok,
lekko powłócząc nogą. Potem znów poczułam na karku ten nożycowy
uchwyt; tak kot trzyma kotkę, kiedy się z nią parzy.
- Otwórz.
Nie zwolnił uchwytu. Lewą ręką przerzucał obrazy i szkice. Wybrał
sześć, resztę zwalił na podłogę. Leżały tam z łagodnymi oczami
i ustami zwróconymi ku sufitowi.
Kiedy rozkładał na stole te, które najbardziej mu się spodobały,
nadepnął Casanovie na nos. Nieprawdopodobieństwo tej sytuacji
przywołało jedno z moich wspomnień: ujrzałam siebie, malującą
w gondoli przy blasku latarni oraz nazajutrz w sypialni. Zobaczyłam,
jak moja drobna gładka dłoń wysuwa się z rękawa, by zanurzyć
pędzel w naczyniu z wodą. Namalowałam całego Casanovę, podczas
gdy fale obmywały stopnie palazzo, a kot Casanovy leżał tuż obok, nie
zważając ani na zapach olejnych farb, ani na nasz zapach.
5
- Ten. Czy jego oczy naprawdę tak płonęły?
- Tak. Podniecał mnie nawet wtedy, kiedy go malowałam. Wy-
starczyło, żeby na mnie spojrzał. Potrafił to.
- Wyobrażam sobie. A jego ręce? Czy naprawdę były takie różowe
i delikatne?
- Ale silne. Pamiętaj, staczał nimi pojedynki, wspinał się na dach
Pałacu Dożów. Mógł podnieść mnie jedną ręką, był jednak zawsze
bardzo delikatny.
- Kiedy cię podnosił i kładł na łóżku. A potem zapewne zamieniał
się w potwora, bo o ile wiem, wy, kobiety, uwielbiacie potworności?
Nie odpowiedziałam, Byron zaś mówił dalej:
- A te usta... Chcesz powiedzieć, że naprawdę były takie pełne?
Nie wydają ci się zanadto kobiece?
- Nie przyszło mi to do głowy. Nie całuję się z kobietami.
- Powinnaś spróbować. Wiem, że twój Casanovą lubił trójkąty.
Podobno znajdował szczególne upodobanie w siostrach. Zwłaszcza
tych mających się ku sobie.
- Owszem, ja również wiem o tym. My jednak całkowicie sobie
wystarczaliśmy.
- Ty i ja też sobie kiedyś wystarczaliśmy. Czy ze mną było ci tak
samo jak z nim?
Nie odpowiedziałam.
Niespodziewanie uwolnił mnie. Poślizgnęłam się na rozrzuconych
malowidłach, upadłam na wznak. Nagle Byron znalazł się nacTe mną,
poczułam kwaśną woń jego oddechu.
Zadawał mi pytania aż do chwili, kiedy byliśmy oboje nadzy:
- Czy tak cię całował? Czy kąsał sutki? Czy połykał w ten sposób
twoją ślinę? Czy wchodził w ciebie tak jak ja teraz, czy czekał, aż
będziesz gotowa?
Potem leżeliśmy wśród obrazów i szkiców, z podobiznami Casanovy
odciśniętymi i rozmazanymi na naszych ciałach. Kiedy było już po
wszystkim, usta Casanovy znalazły się na udzie Byrona, jego oczy
zaś, jak zawsze, na moich piersiach.
PRZEPIS CASANOVY
NA CIASTO CZEKOLADOWE
Przede wszystkim trzeba ust, żeby móc je zjeść.
Usta jak szkarłatne pąki róży, usta jak dereń, usta jak skórka
pomarańczy unurzana w miodzie.
Niezbędna jest również okazja.
Kiedy kochasz się z nią po raz pierwszy, kiedy kochasz się z nią po
raz ostatni, kiedy kochasz się z nią po raz nie wiadomo który (oby
było ich wiele albo przynajmniej oby długo trwały).
Nie obejdzie się, rzecz jasna, bez słodkiego wina.
Kiedy wchłoniesz ducha zamkniętego w butelce, twój język od razu
zaczyna lepiej widzieć. Może to być falerno, wino ze Scopolo, tokaj,
burgund, różowy szampan albo ta płynna kreda, którą wyrabiają w Or-
vieto. Bez znaczenia. Może być nawet maraschino z Dalmacji, z cukrem
i cynamonem. Albo z mlekiem. Kiedyś w Mediolanie, na kolanach,
wysysałem wino z różanopłatkowego kielicha pewnej młodej matki.
Wtedy miałem jeszcze zęby.
O czym to ja mówiłem? Ach tak, o cieście czekoladowym.
Następnie przyda się łóżko.
Łóżko, żeby w nim leżeć, żeby w nim jeść, żeby w nim spać, żeby
gubić okruszki, a potem zbierać je językiem nazajutrz rano.
Niespodzianki również są mile widziane.
Tabakiera z ukrytą sprężyną, zaskakujący brak lub nadmiar włosów,
owoc zachowany specjalnie na tę okazję, dziewica kochająca jak
gołębica.
Oraz, ma się rozumieć, ciasto czekoladowe.
Trzeba po nie natychmiast posłać!
* A
CZĘSC PIERWSZA
1
La famę fa far dei salti,
ma l'amor li far piu alti.
Gdyś głodny - podskoczysz,
ale kiedy kochasz, podskoczysz jeszcze wyżej.
Przysłowie weneckie
Tym właśnie byłam zajęta, kiedy przybiegł do mnie kot. Zajadałam
w kąpieli ciasto czekoladowe, popijając je fragolino, słodkim ciemnym
winem z czerwonych winogron. Występki pożądania i rozpusty wraz
z grzeszkami pijaństwa i rozkosznej nagości - w tę bezgwiezdną noc
wczesnej wiosny wchłaniałam, ile tylko mogłam. Dzień po dniu gro-
madziłam wszystko, czego potrzebowałam dla osiągnięcia pełni za-
dowolenia.
Moje ręce rozgarniały wodę tak długo, aż wreszcie znieruchomiały
w identycznym położeniu jak ręce Wenus Botticellego. Zakryłam
dłonią pierwsze włosy, które nieśmiało zaczęły kiełkować na moim
łonie. Zagięty kciuk dotykał przez chwilę owej maleńkiej cielistej
wypustki, którą my Wenecjanie zwiemy mandola, czyli migdałem. Jak
ona, Wenus, zdołała oprzeć się pokusie? Pomyślałam o Casanovie i myśl
ta nie była mi niemiła.
Zobaczyłam go kiedyś w bramie z dziewczyną. Z okna mej sypialni
przy Miracoli ujrzałam wysokiego mężczyznę poruszającego się tak,
jak to czyni pies, tyle że wolniej i znacznie smutniej. Jeśli chodzi
o dziewczynę, to widziałam tylko jej kształtne stopy, zupełnie jak
stopy lalki, które kolejno zbliżała do jego ust. Tył jego głowy zniknął
w ciemności, która nie mogła być niczym innym jak deltą między jej
nogami. Potem głowa uniosła się nagle, oddzielona w mroku od
reszty ciała, i poszybowała ku górze, w kierunku ust. Dziewczyna
była bardzo niska, musiał zgiąć się niemal wpół. A potem przez długi
czas widziałam tylko jego poruszające się pośladki w obramowaniu
10
białych, obwisłych pantalonów. Kiedy po raz pierwszy usłyszałam
jego głos, wydobył z siebie głębokie westchnienie oraz ekstrawaganc-
kie wyznanie uczuć, które położyło kres tym fascynującym porusze-
niom. Następnie pomógł dziewczynie uporządkować strój, po czym
delikatnie pocałował ją w czoło. Widziałam, jak wręczył jej monetę,
i byłam świadkiem jej rozczarowania.
- Casanovą... - szepnęła.
W nocnej ciszy słyszałam nawet szmer jej oddechu.
- Tak, duszyczko?
Ucałował ją w rękę, potem w jedno oko i w drugie. Zawahała się
i bez słowa wyślizgnęła z bramy. Wciąż nie wiem, co było przy-
czyną jej rozczarowania: wysokość zapłaty czy fakt, że zapłacił jej
za coś, co w gruncie rzeczy ona od niego wzięła, a on dał jakby
z miłości?
- Kto to jest Casanovą? - zapytałam nazajutrz przy śniadaniu.
Moja matka przygryzła dolną wargę, wpatrując się podejrzliwie
w trzymane w ręce piękne czerwone jabłko, jakby był to właśnie ten
owoc, który stał się przyczyną wszelkiego grzechu. Sofia, moja młod-
sza siostra, wybałuszyła na mnie oczy znad swego talerza z mlekiem,
a surowa twarz ojca pokryła się purpurą.
- Nie chcę słyszeć tego nazwiska z ust niewinnej młodej kobiety,
zwłaszcza przy stole!
Wyglądało więc na to, że będę musiała zasięgnąć informacji u za-
konnic, w cafe „Florian" lub na ulicy. Va bene.
- Uspokój się! - szepnęła matka. - Przecież wiesz, jak bardzo jest
przekorna. Pamiętasz, co było z gąsienicami?
Ta powtarzana bez końca rodzinna historia stanowiła dla nich
niepodważalny dowód mego perwersyjnego charakteru. Któregoś
ranka, wiele lat temu, moja siostra i ja dowiedziałyśmy się przy
śniadaniu, że nasz ogród nawiedziła plaga parzących gąsienic. (Te
niewielkie, dokuczliwe stworzenia pojawiają się od czasu do czasu
w Wenecji). W związku z tym zabroniono nam się tam bawić. Natych-
miast po posiłku zbiegłam do ogrodu, usiadłam wśród róż i pozwoli-
łam, żeby piękne zielone gąsienice wędrowały po moich ramionach
i nogach. Sofia stała obok i płakała z bólu, ja natomiast zachowałam
całkowite milczenie, mimo iż parzące wioski boleśnie drażniły mi
skórę, a gąsienice próbowały ukąsić mnie nadspodziewanie silnymi
szczękami.
11
- Co ci przyszło do głowy? - lamentowała matka, spłukując ze
mnie krew podczas kąpieli.
Nadal milczałam, Sofia natomiast łkała cichutko, patrząc przez
dziurkę od klucza. Jak mogłam wyjaśnić, że po prostu chciałam
sprawdzić, jak to jest? Nie było to nic przyjemnego, nigdy przedtem
jednak czegoś takiego nie zaznałam. Gąsienice były wręcz
obłędnie zielone, doznanie zaś mogło być miłe - choćby
dlatego, że tak usilnie mnie przed nim ostrzegano.
Ojciec z pewnością doskonale pamiętał tę historię, nie zamierzał
jednak ustąpić.
- Nie życzę sobie, by w tym domu ktokolwiek mówił o Casanovie.
I przyznam szczerze, Cecilio, że" bardzo się na tobie zawiodłem. -
Spojrzał na matkę. - Ile ona ma lat? Trzynaście? Czternaście? Czy
tego właśnie uczą ją zakonnice?
To było celne pytanie. Jak się wkrótce miałam przekonać, siostry
zakonne stanowiły specjalność Casanovy.
Zanim jednak opowiem wam o Casanovie, musicie dowiedzieć się
paru rzeczy o Wenecji. Muszę przedstawić wam to miasto takim,
jakie było w czasach, w których zaczyna się moja opowieść, teraz
bowiem, w dniach jego żałosnego upadku, z pewnością nie dostrzeg-
libyście najmniejszego śladu gorączkowego szczęścia, którego blask
spływał na mnie, czyli Cecilię Cornaro, na Giacoma Casanovę i na
naszą historię.
Ach, jakże szczęśliwe było to miasto! Szczęście pochłaniało nas
całkowicie i bez reszty. Upajało nas, byliśmy nafaszerowani nim jak
truflami. Wspominając Wenecję z roku 1782, myślę o stu tysiącach
dusz całkowicie oddanych przyjemnościom. Takie dusze stają się
bezcielesne i lekko rozjaśnione. Znajdowaliśmy się wtedy w lumine-
scencyjnej fazie rozkładu.
Byliśmy szczęśliwym miastem. Byliśmy nieszkodliwi i trochę znu-
żeni, rozluźnieni i rozleniwieni w naszych igraszkach. Traktowaliśmy
zabawę, tak jak traktują ją dzieci. Zmęczone dzieci. Zawsze coś nas
zajmowało. Nie było w nas złej woli, nieodpowiedzialne wybryki
zdarzały się jedynie w chwilach zapomnienia. Uwielbialiśmy humor
sytuacyjny. Niemal bez przerwy żyliśmy w tej rozciągniętej w nie-
skończoność chwili między kolejnymi atakami śmiechu. Byliśmy tacy
szczęśliwi, że w naszych teatrach zaprzestaliśmy wystawiania trage-
dii. Jedyna smutna sztuka poniosła sromotną klęskę. Kiedy podczas
12
komediowego przedstawienia czarny charakter spotykała zasłużona
kara, żegnaliśmy go okrzykami: Bravi i morti!
Najgłębsza z naszych filozoficznych mądrości brzmiała następująco:
A'a matina 'na meseta,
Al dopo dinar 'na baseta,
A'a sera 'na doneta.
Rankiem krótka msza,
Popołudniem krótka gra,
Wieczorem - kobieta.
Uprawialiśmy hazard jak szaleńcy. Ludzie zastawiali ubrania i wra-
cali nadzy do domów. Inni zastawiali żony i córki. Im byliśmy bied-
niejsi, tym bardziej rozrzutni się stawaliśmy. Zatraciliśmy poczucie
wartości pieniędzy, ponieważ nie musieliśmy pracować, aby je zarobić.
W Arsenale, gdzie powinniśmy budować okręty, które by nas broniły,
wino lało się strumieniami. Zapomnieliśmy, co to sen - co jakiś czas
zapadaliśmy tylko w odrętwienie. Ożywaliśmy wtedy, kiedy wszystkie
cywilizowane miasta kładły się spać. Nasze msze przypominały ga-
lowe koncerty. Nawet nasi żebracy mówili wierszem.
Tak, byliśmy szczęśliwym miastem, chociaż może o niezbyt wyso-
kim morale. Nasze stroje można by nazwać nieskromnymi, wynikało
to jednak z tego, że uważaliśmy za swój obowiązek pokazywać światu
wszystkie piękne części naszego ciała. Owszem, doprawialiśmy sobie
rozkosze rozmaitymi barwnymi deprawościami. Prawdę powiedziaw-
szy, byliśmy zepsuci jak nieświeże ryby. Nasze tabakiery i wizytówki
zdobiły ryciny przedstawiające rozmaite wyuzdane akty. Z pewnością
nie przywiązywaliśmy zbyt dużej wagi do słów kapłanów. Pomyślcie
tylko: w mieście żyło dziesięć razy więcej kurtyzan niż szlachetnych
i szanowanych kobiet, takich jak moja matka. Wenecja nie była
jednak burdelem, tylko rajem dla kobiet. Ich cavalieri sewenti-
czyli szarmanccy kochankowie - bezustannie sycili zgrabne uszka
szemrzącą litanią komplementów. Przez cały rok nosiliśmy serca na
dłoni, sezon na romanse bowiem nigdy się nie kończył.
...
TAKAJAQ