Aldiss - Cieplarnia.doc

(1121 KB) Pobierz
Brian W

Brian W. Aldiss

 

Cieplarnia

 

 

 

    Ziemię, tkwiącą nieruchomo pod palącym światłem Słońca, które wchodzi właśnie w pierwsze stadium "Nowej", pokrywa nieprzebyta dżungla rozrośniętego do planetarnych rozmiarów figowca. Walki z bogactwem roślinnych form życia nie przegrały tylko nieliczne zwierzęta, a także cofnięty w swym cywilizacyjnym rozwoju - Człowiek

 

1 .      

 

   Wszystko rosło posłuszne nieuchronnemu prawu, rozpychając się i wyrodniejąc w swym pędzie do wzrostu. Temperatura, światło, wilgotność - te nie zmieniały się, pozostawały takie same od... lecz nikt nie wiedział, od jak dawna. Nikogo już nie obchodziły doniosłe pytania, zaczynające się od "Jak długo...?" lub "Dlaczego...?" Tutaj nie było już miejsca dla rozumu. Tu było miejsce dla wzrastania, dla roślin. Jak w cieplarni.

   Kilkoro dzieci wyszło w zielone światło, aby się pobawić. Pobiegły konarem, bacznie wypatrując wrogów, nawołując się ściszonymi głosami. Szybko rosnący jagodobij przemykał ukosem do góry, kiście jego lepkich owoców połyskiwały szkarłatem. Widać było, że jest zaaferowany wysiewem i dzieciom nic nie grozi z jego strony. Minęły go pędem. Z pory ich snu skorzystał parzyperz, wyrastając za skrajem terytorium grupy. Drgnął, gdy się przybliżyły.

   - Zabić go - powiedziała krótko Toy. Była naczelnym dzieckiem grupy. Skończyła dziesięć lat, przeżyła dziesięć owocowań figowego drzewa. Słuchali jej wszyscy, nawet Gren.

   Dobyli pałek, które każde dziecko nosiło wzorem dorosłych, i rzucili się na parzyperz. Darli go i siekli. Ogarnęło ich podniecenie, gdy tłukli roślinę, miażdżąc jej jadowite wypustki. W tym podnieceniu upadła Klat. Pięcioletnia zaledwie, najmłodsza. Jej dłonie dostały się w jadowitą masę. Wrzasnąwszy przeraźliwie, przewróciła się na bok. Pozostałe dzieci również podniosły krzyk, ale nie zapuściły się w parzyperz na ratunek. Mała Klat krzyknęła ponownie, usiłując wydostać się z matni. Jeszcze zacisnęła kurczowo palce na szorstkiej korze - i po chwili leciała w dół. Dzieci widziały, jak spada na wielki liść rozpostarty parę długości pod nimi; uczepiła się go i tak pozostała, drżąc na rozhuśtanej zieleni. Podniosła na nich żałosne spojrzenie, lękając się zawołać.

   - Sprowadź Lily-yo - poleciła Grenowi Toy.

   Gren pognał z powrotem. Z powietrza spadła na niego osica, obwieszczając wściekłość tubalnym brzęczeniem. Odrzucił ją ciosem dłoni, nie zwalniając biegu. Rzadki okaz dziecka mężczyzny, lat dziewięć, już bardzo śmiały, rączy i dumny. Szybko dotarł do chaty Prowodyrki.

   Osiemnaście domów-orzechów wisiało uczepionych spodu gałęzi. Orzechy wydrążono i przytwierdzono do konara spoiwem pędzonym z krzewu acetonowego. Zamieszkiwało je osiemnastu członków grupy, po jednym na orzech: Prowodyrka, jej pięć kobiet, ich mężczyzna i jedenaścioro pozostałych przy życiu dzieci. Na krzyk Grena Lily-yo wspięła się po lianie i stanęła przy nim.

   - Klat spadła! - zawołał Gren i pognał z powrotem. Zanim Lily-yo go wyprzedziła, raptownie zastukała pałką w konar. Jej sygnał wywołał pozostałą szóstkę dorosłych, kobiety: Flor, Daphe, Hy, Ivin i Jury oraz Harisa, mężczyznę. Wyskoczyli z bronią w ręku, gotowi do ataku lub ucieczki. Lily-yo wydała w biegu wysoki, przenikliwy gwizd. Z gęstego listowia natychmiast wypadł głuszek, podlatując do jej ramienia. Mechata, wirująca parasolka, której otwarte pręty utrzymywały kierunek lotu, dostosowała swoją prędkość do jej biegu.

   Dzieci i dorośli obstąpili Lily-yo, gdy spoglądała w dół na Klat, wciąż rozpłaszczoną na liściu gdzieś pod nimi.

   - Leż spokojnie, Klat! Nie ruszaj się! - zawołała Lily-yo. - Przyjdę do ciebie.

   Pomimo trwogi i bólu Klat usłuchała polecenia, z nadzieją wznosząc wzrok do góry, w kierunku, z którego nadchodziła pomoc. Lily-yo dosiadła okrakiem sierpowatej podstawy głuszka i zagwizdała cichutko. Z całej grupy ona tylko posiadła w pełni sztukę ujeżdżania głuszków. Były to półwrażliwe na bodźce owoce suchoświstu. Końce puchatych prętów kryły nasiona tak osobliwie ukształtowane, że lekki powiew wiatru szeptał w nie jak do ucha; zamienione w słuch wyczekiwały najmniejszego podmuchu, by go wykorzystać do rozsiania. Po wielu latach prób ludzie nauczyli się wysługiwać tymi prymitywnymi uszami do swoich własnych celów, jak to właśnie zrobiła Lily-yo. Głuszek zniósł ją w dół na ratunek bezradnemu dziecku. Klat leżała na plecach i modląc się w duchu, śledziła ich przybycie. Wciąż spoglądała w górę, gdy przez liść ze wszystkich stron wystrzeliły zielone zęby:

   - Skacz, Klat! - krzyknęła Lily-yo.

   Dziewczynka zdążyła się jeszcze podnieść na kolana. Roślinni drapieżcy nie są tak szybcy jak ludzie. Zielone zęby zatrzasnęły się na jej talii. Wyczuwszy obecność ofiary przez pojedynczą warstwę zieleni, gębokłap wyszedł na pozycję pod liściem. Przypominał nieco ramę - tylko para zrogowaciałych, kwadratowych szczęk na zawiasach, z licznymi długimi zębami. Z narożnika ramy, na kształt szyi, wyrastał pal, krzepki i grubszy od człowieka. Teraz gębokłap tę szyję zginał, zabierając Klat na dół do swojej właściwej paszczy, przebywającej z resztą rośliny jeszcze niżej, na niewidzialnym dnie lasu, pośród ciemności i rozkładu.

   Gwizdem Lily-yo skierowała swego głuszka z powrotem na górę, na rodzinny konar. Nic już nie dało się zrobić dla Klat. Tak już było.

   Grupa rozpraszała się. Stojąca gromadka kusiła niezliczone leśne licha. Poza tym śmierć Klat nie była pierwszą, jaką oglądali. Grupa Lily-yo składała się kiedyś z siedmiu podwładnych kobiet i dwóch mężczyzn. Dwie kobiety i jednego mężczyznę zabrała zieleń. Te osiem kobiet zrodziło grupie dwadzieścioro dwoje dzieci, w tym pięcioro dzieci mężczyzn. Śmierć często zabierała dzieci, zawsze tak było. Teraz, po odejściu HIat, już ponad połowę dzieci zabrała zieleń. Lily-yo zdawała sobie sprawę, że jest to szokująco wysoka śmiertelność, i jako przywódca obwiniała siebie. Choćby nie wiadomo ile niebezpieczeństw czyhało w gałęziach, znali je wszystkie i potrafili się bronić. Winiła siebie tym bardziej, że w pozostałym przy życiu potomstwie uchowała się tylko trójka dzieci mężczyzn, Gren, Poas i Veggy. Z nich, jak niejasno przeczuwała, Gren zrodzony był do kłopotów.

   Lily-yo wracała z zielonego blasku. Nasłuchując hasła do wysiewu, głuszek niepostrzeżenie odpłynął, wezwany milczącym nakazem lasu. Nigdy świat nie był tak przepełniony Puste miejsca nie istniały. Zdarzało się, że głuszki szybowały nad dżunglą przez całe stulecia w oczekiwaniu na lądowanie, jak symbole osamotnienia świata roślin.

   Zatrzymując się nad jednym z orzechów, Lily-yo zjechała po lianie do jego wnętrza. To była chatka Klat. Prowodyrka z ledwością przecisnęła się do środka, tak małe było wejście. Ludzie budowali jak najmniejsze drzwi, powiększali je, w miarę jak rośli, by zapobiec wizytom nieproszonych gości. W chatce Klat panował wzorowy porządek. W miękkim miąższu wnętrza zostało wycięte łóżko; tutaj sypiała pięcioletnia dziewczynka, gdy ogarnęła ją senność pośród niezmiennej zieloności lasu. Na łóżku leżała dusza Klat. Lily-yo zatknęła ją za pas. Wciągnęła się na lianę i ująwszy nóż, cięła w miejscu, gdzie usunięto korę drzewa i orzech łączył się z żywym drewnem. Po kilku ciosach spoiwo puściło. Chatka Klat zawisła na moment, po czym zleciała na dół. Gdy zniknęła w ogromnych, mięsistych liściach, nastąpiło wśród nich poruszenie. Coś walczyło o przywilej pożarcia wielkiego kęsa.

   Lily-yo wdrapała się z powrotem na konar. Na chwilę przystanęła dla złapania oddechu. Szybciej niż kiedyś dostawała zadyszki. W zbyt wielu polowaniach brała udział, za dużo urodziła dzieci, stoczyła zbyt wiele walk. Z rzadką i przelotną zadumą nad sobą spojrzała na swe gołe, zielone piersi. Były mniej pełne, niż kiedy po raz pierwszy dopuściła do siebie mężczyznę Harisa, zwisały niżej. Kształt miały nie tak piękny Instynktownie wiedziała, że minęła jej młodość. Instynktownie wiedziała, że nadszedł czas, by Odejść Wyżej.

   Grupa oczekiwała jej przy Zagłębieniu. Pobiegła do nich, pozornie sprawna jak zawsze, ale serce ciążyło jej kamieniem. Zagłębienie w złączeniu konara z pniem przypominało odwróconą do góry dłoń. Tam gromadziły się ich zapasy wody. Grupa obserwowała wchodzącą na pień kolumnę mocarmitów. Jeden z mocarmitów kilkakrotnie pozdrowił bezgłośnie ludzi. Pomachali mu w odpowiedzi. Jeżeli w ogóle mieli sojuszników, były nimi mocarmity. Tylko pięć wielkich rodzin przetrwało wśród rozpasanego zielonego żywiołu: osice, pszczelce, mrówce i mocarmity, które stworzyły społeczeństwa owadzie, potężne i niezniszczalne, a piątą stanowił człowiek, łatwo i nędznie ginący, nie zorganizowany tak jak owady, lecz nie wymarły, ostatni przedstawiciel zwierząt w całym wszechzwycięskim świecie roślin.

   Lily-yo podeszła do grupy. Ona również wodziła spojrzeniem za ruchomą kolumną mocarmitów, dopóki nie znikły w pokładach zieleni. Mogły żyć na dowolnym poziomie wielkiego lasu, w Wierzchołkach czy na Dnie, w dole. Pierwsze i ostatnie z owadów; dopóki cokolwiek będzie żyło, mocarmity i osice nie zginą. Lily-yo spuściła wzrok i przywołała grupę. Wydobywszy duszę Klat, na oczach wszystkich wzniosła ją nad głowę, by dobrze widzieli.

   - Zieleń zabrała Klat - powiedziała. - Jej dusza musi powędrować do Wierzchołków, jak nakazuje obyczaj. Flor i ja zabierzemy ją tam natychmiast, abyśmy mogły podążyć za mocarmitami. Daphe, Hy, Ivin, Jury, wy strzeżcie dobrze mężczyzny Harisa i dzieci do naszego powrotu.

   Kobiety skinęły z powagą głowami. Następnie, podchodząc kolejno, dotykały duszy Klat, topornie wyciosanej z drewna figurki kobiecej. Gdy rodziło się dziecko, do obowiązków ojca należało wyrzeźbienie mu duszy, bo kiedy kogoś zabrała w lesie zieleń, prawie nigdy nie pozostawała choćby kosteczka do pogrzebania. Dusza miała przetrwać do pogrzebu w Wierzchołkach.

   Podczas ceremonii dotykania duszy Gren czmychnął i zuchwale odłączył się od grupy. Prawie równy wiekiem Toy, dorównywał jej też siłą i rzutkością. Nie tylko był wytrzymały w biegu. Potrafił się wspinać. Pływać. Co więcej, miał własną wolę. Nie bacząc na krzyk swego przyjaciela Veggy'ego, popędził do Zagłębienia i skoczył w wodę. Otwierając oczy pod jej powierzchnią, ujrzał zamglony świat. Jakieś zielsko podobne do liści koniczyny wyrosło przed nim, tylko czekając, by zahaczyć o jego nogi. Gren odgarnął je błyskawicznym ruchem dłoni, nurkując głębiej. Wtedy spostrzegł pompiaka, zanim tamten go zauważył.

   Pompiak był wodną, na poły pasożytniczą rośliną. Przebywał w zagłębieniach, skąd zapuszczał swoje uzębione jak piła ssawki pod korę drzewa, szukając soków. Ale i jego górna część, prymitywna, kształtem przypominająca język, potrafiła polować. Rozwinęła się i okręciła wokół lewego ramienia Grena, zwierając natychmiast włókna dla wzmocnienia chwytu. Gren był na to przygotowany. Jednym cięciem noża rozszczepił pompiaka na dwoje; dolna część pozostała, miotając się za nim bezsilnie, gdy odpływał. Zanim wypłynął na powierzchnię, znalazła się przy nim Daphe, wytrawna łowczyni, z nożem gotowym do jego obrony i zagniewaną twarzą; spomiędzy jej rozwartych zębów wysypywały się srebrzyste jak rybia łuska bąbelki. Przecinając powierzchnię wody, posłał jej uśmiech, po czym wylazł na suchy brzeg. Otrząsnął się nonszalancko, nie zwracając uwagi na wychodzącą opodal Daphe.

   - Nie biegamy, nie pływamy, nie wspinamy się w pojedynkę! - zawołała Daphe, przypominając jedno z praw. Gren, czy ty nie wiesz, co to strach?! Masz zamiast głowy pustą łupinę łuskacza!

   Wszystkie kobiety były zagniewane, lecz żadna nie ośmieliła się tknąć Grena. Był dzieckiem mężczyzną. Był tabu. Miał magiczną moc rzeźbienia duszy i płodzenia dzieci, a raczej ją posiądzie, gdy dorośnie, co miało nastąpić już niedługo.

   - Jestem Gren, dziecko mężczyzna! - Chełpliwie walił się w pierś. Szukał aprobaty w oczach Harisa. Ale Haris odwrócił wzrok. Teraz, gdy Gren był taki duży, Haris nie chwalił go tak jak dawniej, chociaż chłopiec sprawiał się dzielniej niż wtedy Lekko zawiedziony Gren skakał wokoło, wywijając skrawkiem pompiaka wciąż owiniętym wokół jego lewego ramienia. Pokrzykiwał, popisując się przed kobietami, by okazać, jak mało go obchodzą.

   - Jesteś jeszcze dzieckiem - zasyczała o rok starsza Toy. Gren zamilkł. Przyjdzie czas, a pokaże im wszystkim, że jest kimś.

   Lily-yo nachmurzyła się.

   - Dzieci wyrosły, wymykają się spod kontroli. Gdy wrócimy z Flor z Wierzchołków po pogrzebie duszy HIat, rozbijemy grupę. Nadszedł czas, by się rozdzielić. Uważajcie na siebie. - Z pożegnalnym gestem obróciła się na pięcie.

   Flor ruszyła za nią. Grupa przycichła, śledząc odejście przywódczyni. Wszyscy wiedzieli, że muszą się rozstać, nikomu nie chciało się nad tym zastanawiać. Czasy beztroski i bezpieczeństwa przeminą - tak im się przynajmniej wydawało - na zawsze. Dzieci wkroczą w okres samodzielnych doświadczeń, zdane na siebie, nim dołączą do innych grup. Dorośli rozpoczynali starość, Odchodzili Wyżej w nieznane, na niedolę i śmierć.

 

2 .      

 

   Lily-yo i Flor wchodziły na rosochaty pień bez wysiłku, jak po mniej lub bardziej regularnych stopniach skalnych. Co pewien czas napotykały któregoś z nieprzyjaznych przedstawicieli flory, zrzynka bądź wycierucha, ale taką drobnicę ekspediowały z łatwością w dół, w zielony mrok. Ich wrogowie byli również nieprzyjaciółmi mocarmitów i sunąca kolumna załatwiała przeciwników na swej drodze. Lily-yo i Flor szły tuż za mocarmitami, rade z ich kompanii. Wspinały się dość długo. Raz odpoczęły na gołym konarze, gdzie schwytały dwa zbłąkane łuskacze, rozłupały je i zjadły tłusty, białawy miąższ. W drodze na górę dostrzegły przelotnie kilka grup ludzkich w pobliskich konarach; czasami pozdrawiano je nieśmiałym gestem, czasami nie. W końcu zabrnęły za wysoko jak na ludzi. W pobliżu Wierzchołków czaiła się nowa groza. Ludzie żyli na spokojniejszym, środkowym poziomie lasu, chroniąc się przed niebezpieczeństwami Wierzchołków i Dna.

   - W drogę - powiedziała do Flor Lily-yo, wstając, gdy już nabrały sił. - Wkrótce będziemy u Wierzchołków. Tumult uciszył obie kobiety. Przycupnęły za pniem, zerkając w górę. Nad ich głowami zaszeleściły liście, uderzyła śmierć. Skaczopnącz młócił kostropaty pień, w żarłocznym szale atakując kolumnę mocarmitów. Korzenie i łodygi skaczopnącza stanowiły jednocześnie jego macki i jęzory. Chlaszcząc nimi wokół pnia, zapuszczał lepkie jęzory w mocarmity. Wobec tej rośliny, odrażająco giętkiej, owady były właściwie bezbronne. Rozproszyły się, lecz nie przerwały uporczywej wspinaczki, każdy być może z wiarą w ślepą statystyczną szansę przeżycia. Dla ludzi roślina stanowiła większe zagrożenie, przynajmniej w utarczce na gałęzi. Napotkana na pniu, z łatwością mogła ich zepchnąć i zrzucić bezradnych w dół do zieleni.

   - Wejdziemy innym pniem - powiedziała Lily-yo. Pobiegły zwinnie wzdłuż gałęzi, przesadzając w pędzie samotny, jaskrawo ukwiecony, pasożytniczy krzew, wokół którego brzęczały pszczelce, forpoczta kolorowego świata nad głowami. Znacznie gorsza przeszkoda czekała na nie w niewinnie wyglądającej rozpadlinie konara. Gdy Flor z Lily-yo zbliżyły się, wyprysnęła stamtąd osica. Prawie tak wielka jak one, piekielne stworzenie obdarzone zarówno bronią, jak i inteligencją - i przepełnione wrogością. Widziały jej ogromne oczy, żuchwy w akcji, przezroczyste skrzydła bijące powietrze. Głowę tworzyły pospołu zmierzwione kudły i twarde pokrywy; za cienką talią osica wlokła wielki, opancerzony ze wszystkich stron żółto-czarny odwłok, kryjący w samym końcu śmiercionośne żądło. Pikowała pomiędzy kobiety, by zwalić je skrzydłami. Padły plackiem, więc tylko śmignęła nad nimi. Obiła się o gałąź i wściekła zawróciła ku nim ponownie, a jej złocistobrązowe żądło migotało, to ukazując się, to znikając.

   - Zostaw ją mnie! - zawołała Flor. Osica zabiła jedno z jej dzieci. Teraz nadciągała szybko i nisko. Robiąc unik, Flor wyciągnęła rękę i chwyciwszy za kudłate włosy, szarpnięciem wytrąciła osicę z równowagi. Jednocześnie wzniosła miecz. Opuszczając go, potężnym cięciem przerąbała chitynową cienką talię. Osica rozpadła się na dwoje. Kobiety pobiegły dalej. Gałąź, główny konar, wcale nie stawała się cieńsza, prowadziła do pobliskiego pnia i tam wrastała. Niezmiernie stare drzewo, najdłużej żyjący organizm z kiedykolwiek powstałych na tym maleńkim świecie, miało miliony pni. Bardzo dawno, jakieś dwa miliardy lat temu, rosło wiele rozmaitych drzew w zależności od gleby, klimatu i innych czynników. Temperatura podnosiła się, drzewa się rozrastały, aż zaczęły między sobą rywalizować. Na tym kontynencie ciepłolubne i wykorzystujące zdolności gałęzi do zakorzeniania się drzewo figowe stopniowo odniosło zwycięstwo nad pozostałymi gatunkami, ulegając przemianom i adaptacjom w tej próbie sił. Przez cały czas figowiec piął się coraz wyżej i rozpełzał coraz szerzej, chroniąc pień macierzysty. Wpuszczał w ziemię korzeń powietrzny za korzeniem, w miarę jak mnożyli się rywale, wyrzucał konar za konarem, aż wreszcie opanował sztukę wrastania w swych pobratymców, tworząc gąszcz, przez który żadne drzewo nie mogło się przedrzeć. Gmatwaninie figowej nic nie dorównywało, jej nieśmiertelność stała się faktem. Na kontynencie zamieszkanym przez ludzi rosło obecnie tylko jedno drzewo figowe. Najpierw stało się królem lasu, następnie samym lasem. Podbiło pustynie, góry, bagna. Wypełniło kontynent swoim splecionym rusztowaniem. Tylko przed szerszymi rzekami czy brzegiem morskim, gdzie stawiły mu czoło straszliwe wodorosty, tam drzewo się zatrzymało. Również pod terminatorem, przed którym kończyło się wszystko, a zaczynała noc - tam też stanęło.

   Po zdarzeniu z osicą kobiety wspinały się powoli, czujnie. Wokoło rozkwitały kolorowe plamy, czepiające się drzewa, wiszące na lianach; unoszące się swobodnie w powietrzu. Kwitły liany i grzyby. Głuszki żałobnie sunęły przez plątaninę. W miarę jak osiągały coraz większą wysokość, powietrze robiło się coraz bardziej rześkie, kolory bardziej rozbuchane - lazury i amaranty, żółcie, fiołkowe róże, cała gama pięknie ubarwionych zasadzek natury. Wargokap sączył po pniu swoją szkarłatną gumową ślinę. Parę zrzynków z roślinną zręcznością podkradło się do kropel i rzuciwszy się na nie, padło martwych. Lily-yo i Flor przeszły drugą stroną. Zagrodził im drogę szabliścień. Wycofały się błyskawicznie, po czym podjęły wspinaczkę. Wiele tutejszych roślin miało fantastyczne kształty - przypominały ptaki, motyle. Naokoło śmigały bez przerwy łapy i macki, chwytając je w locie.

   - Spójrz! - wyszeptała Flor. Wskazała miejsce nad ich głowami. Kora drzewa rozszczepiała się tu prawie niedostrzegalnie. Prawie niedostrzegalnie część jej drgnęła. Flor wspięła się, sięgając pałką na długość ramienia, aż koniec jej kija musnął rysę. Wtedy dźgnęła. Płat kory odchylił się, odsłaniając bladą, potworną gardziel. Wkręcony w drzewo małżożuj był wspaniale zamaskowany. Flor nagle pchnęła kij, wbijając go w paszczę. Gdy tylko szczęki się zamknęły, szarpnęła z całej siły Lily-yo podtrzymała ją. Zaskoczony małżożuj został wyrwany ze swego leża. Z otwartą w szoku gardzielą wyleciał łukiem w powietrze. Łapigrab rozprawił się z nim w mgnieniu oka. Lily-yo i Flor weszły wyżej.

   Wierzchołki tworzyły obcy, odrębny świat, imperium roślin w ich największej krasie i egzotyce. Jeśli figowiec królował w lesie, a nawet sam był lasem, to trawersery władały Wierzchołkami. Trawersery ukształtowały typowy pejzaż Wierzchołków. Ich ogromne sieci rozciągnięte były dokoła, do nich należały gniazda budowane na szczytach drzew. Kiedy trawersery opuszczały gniazda, zajmowały je inne stworzenia, inne rośliny strzelały w górę, otwierając do nieba swoje olśniewające barwy. Szczątki i odchody związały gniazda w lite pomosty. Tu rósł krzew pudłopłonu, potrzebny Lily-yo do pogrzebania duszy Klat. Przedzierając się w górę kobiety wyszły wreszcie na jeden z takich pomostów. Znużone wyprawą znalazły odpoczynek pod ogromnym liściem osłaniającym je przed napaścią z powietrza. Nawet w cieniu i nawet dla nich żar Wierzchołków był trudny do wytrzymania. W górze, paraliżując połowę niebios, płonęło ogromne słońce. Płonęło bez przerwy, zawsze. Stojąc nieruchomo, ciągle w tym samym punkcie nieba, miało jarzyć się aż do owego dnia, teraz już nie w tak znowu nieskończonej przyszłości, kiedy wypali się do końca. ~, wśród nieruchomej flory Wierzchołków, królował pudłopłon, zawdzięczający słońcu swój niezwykły sposób obrony. Czujki jego korzeni dały mu już znać o obecności intruzów. Lily-yo i Flor ujrzały sunący nad nimi po liściu krąg światła - błądził po powierzchni, znieruchomiał, skupił się. Z liścia uniósł się dymek, buchnęły płomienie. Krzew zogniskował na nich jedną z urn, zwalczając nieproszonych gości swoją straszliwą bronią - ogniem.

   - Biegiem! - zakomenderowała Lily-yo.

   Wpadłszy za koronę suchoświstu, wyjrzały spod jego kolców na krzew pudłopłonu. Wznosił się wysoko, prezentując z pół tuzina wiśniowych kwiatów, wszystkie większe od człowieka. Niektóre kwiaty, już zapylone, zamknęły się, tworząc wieloboczne pudła. Widać było urny wyblakłej barwy w późniejszych stadiach, z nabrzmiałym nasieniem u nasady. Gdy nasienie wreszcie dojrzało, pusta już i nieprawdopodobnie mocna urna nabierała przejrzystości szkła, zmieniając się w ognistą broń zdatną do użytku długo po rozrzuceniu nasion. Wszystkie rośliny i stworzenia prócz człowieka cofały się przed ogniem. Tylko ludzie potrafili sobie radzić z pudłopłonem i wykorzystywać go do własnych celów. Uważając na każdy swój ruch, Lily-yo podkradła się i odcięła wielki liść, który przebijał pomost. Przyciskając liść do piersi, rzuciła się biegiem wprost na pudłopłon, skoczyła w gęstwinę jego liści i nie przystając ani na chwilę, wdrapała się do korony, zanim zdążył się obrócić i zogniskować na niej urnowate soczewki.

   - Teraz! - krzyknęła na Flor.

   Flor była już na nogach i pędziła w jej kierunku. Lily-yo uniosła liść nad pudłopłonem, między krzew a słońce tak, że groźne pudła legły w cieniu. Jakby zdając sobie sprawę, że zrujnowano jego system obronny, krzew oklapł w cieniu, bezwładnie zwiesiwszy kwiaty i urny w obrazie roślinnej rezygnacji. Z pomrukiem satysfakcji Flor skoczyła naprzód i odcięła jedną z wielkich przezroczystych urn. Chwyciły ją z obu stron i dźwigając między sobą, pobiegły pod osłonę suchoświstu. Gdy opadł ocieniający liść, rozjuszony pudłopłon wrócił do życia, wywijając urnami, które na nowo chłonęły blask słoneczny. Kobiety dopadły kryjówki w samą porę. Spadająca na nie z nieba ptakorośl nadziała się na kolce. Nie minęła chwila, a kilkanaście gniłków żarło się między sobą o dostęp do jej ścierwa. Wykorzystując zamieszanie, Lily-yo i Flor zabrały się energicznie do zdobytej urny Wspólnymi siłami, za pomocą obu noży, podważyły jedną ścianę na tyle, by włożyć do środka duszę HIat. Ścianka natychmiast zaskoczyła, zatrzaskując się hermetycznie. Dusza wpatrywała się w nie drewnianym spojrzeniem zza przezroczystych ścian.

   - Obyś Odeszła Wyżej i dotarła do nieba - wyrecytowała Lily-yo. Ona miała dopilnować, aby duszy dano przynajmniej uczciwą na to szansę. Razem z Flor przeniosły urnę do jednej z lin wysnutych przez trawersera. Górna pokrywa, tam gdzie uprzednio znajdowało się nasienie, wydzielała klej o wyjątkowej przylepności. Z łatwością przylgnęła do liny i urna pozostała tam, połyskując w słońcu. Przy najbliższej wizycie trawersera na tym sznurze urna jak nic przyczepi mu się niby łuskacz do którejś nogi. I tak zawędruje do nieba. Gdy skończyły zadanie, niebo nad ich głowami pociemniało. Opuszczał się ku nim długi na milę kadłub. Trawerser, spasiony odpowiednik pająka wśród flory, opadał na Wierzchołki. Kobiety śpiesznie przecisnęły się przez liściaste podłoże. Spełniły ostatnią powinność wobec Klat; pora wracać do grupy Zanim z powrotem weszły w zielony świat środka lasu, Lily-yo obejrzała się przez ramię. Cielsko trawersera spływało powoli jak ogromny, obdarzony szczękami i nogami balon, prawie cały porośnięty włóknistą szczeciną. Zsuwał się leciutko po sięgającej nieba linie. Bliżej i dalej widać było następne sznury wychodzące z dżungli, wszystkie skośnie wędrujące do góry, wskazujące na niebo jak wiotkie, omdlewające palce. Świeciły tam, gdzie przecinały promienie słońca. Wyraźnie wyciągały się w pewnym określonym kierunku - w stronę srebrzystej półkuli, która żeglowała, blada i odległa, ale widoczna nawet w blasku słońca. Nieruchoma, powstrzymana półkula Księżyca pozostawała zawsze w tej części nieba. Przez tysiąclecia przyciąganie Księżyca stopniowo zwolniło obrót jego macierzystej planety wokół osi, aż się zatrzymała, aż dzień i noc zwolniły tempo, ustaliły się na zawsze: jedno po jednej stronie planety, drugie po drugiej. Równocześnie ten sam hamulec zatrzymał Księżyc w jego codziennym marszu. Otrząsnął się z roli satelity i odsuwając od Ziemi, ruszył przed siebie odważnie, wolny, na własną rękę, jak planeta, domykając jeden z kątów rozległego trójkąta równobocznego, którego pozostałe kąty zamykały Ziemia i Słońce. Teraz Ziemia i Księżyc stanęły wobec siebie w tej samej pozycji. Zostały uwięzione twarzą w twarz i tak pozostaną, aż przesypie się piasek w klepsydrze czasu albo przestanie świecić Słońce.

   A nieprzeliczone pasma sznurów unosiły się w przestrzeni pomiędzy nimi, łącząc oba światy Trawersery kursowały według życzenia tam i z powrotem, olbrzymi i nieczuli astronauci zieloności, między Ziemią a Księżycem omotanymi ich bezduszną siecią. Ziemię na starość, jakże stosownie, spowiła pajęczyna.

 

3 .      

 

   Powrotna droga do grupy odbyła się prawie bez przeszkód. Lily-yo i Flor bez pośpiechu schodziły znów do środkowych pięter drzewa. Lily-yo nie goniła ostro tym razem; ociągała się przed nieuniknionym rozpadem grupy Nie potrafiła wyrazić swoich myśli. W tym zielonym tysiącleciu myśli było niewiele, słów jeszcze mniej.

   - Musimy wkrótce Odejść Wyżej, jak dusza Klat - odezwała się do Flor podczas schodzenia.

   - Tak już jest - odpowiedziała Flor, a Lily-yo rozumiała, że nie usłyszy na ten temat ani słowa więcej ponad ów wnikliwy komentarz. Sama również nie potrafiła sformułować nic mądrzejszego. W ich czasach głębia ludzkiego pojmowania nie przypominała toni, lecz płyciznę. Tak już jest.

   Grupa przyjęła ich powrót z kamienną powagą. Zmęczona Lily-yo oddała krótkie pozdrowienie i zaszyła się w swym domku. Jury i Ivin przyniosły jej niebawem pożywienie, nie przestępując nawet na krok progu jej domu, gdyż było to tabu. Najadła się i przespała, po czym wyszła ponownie na ich skrawek konaru, by wezwać wszystkich do siebie.

   - Szybciej! -krzyknęła ze spojrzeniem utkwionym w Harisie, który wcale się nie śpieszył. Dlaczego coś kłopotliwego potrafi być tak drogie albo coś drogiego tak kłopotliwe. Kiedy ten problem zaprzątnął jej uwagę, spoza pnia drzewa wypełzł długi, zielony jęzor. Rozwijając się, zawisł delikatnie na sekundę. Jęzor obłapił Lily-yo w talii i przyciskając jej ramiona do boków, uniósł w powietrze wierzgającą i wrzeszczącą z wściekłości na samą siebie za nieuwagę. Haris wyciągnął nóż zza pasa, ze zwężonymi źrenicami skoczył naprzód i cisnął. Ostrze ze świstem przebiło jęzor, przyszpilając go do grubej kory. Haris nie zatrzymał się po rzucie. Gdy pędził do przygwożdżonego jęzora, Daphe i Jury puściły się za nim, podczas gdy Flor pognała dzieci w ukrycie. Jęzor rozluźnił z bólu chwyt. Po drugiej stronie pnia rozległo się przeraźliwe łomotanie, wydawało się, że cały las drży. Lily-yo gwizdnęła na dwa głuszki, wyśliznęła się z oplatających ją zielonych zwojów i cała powróciła na konar. Jęzor skręcał się w męczarniach, wijąc się wokoło bez celu. Czworo ludzi postąpiło do przodu z wyciągniętą bronią, by się z nim rozprawić. Nawet drzewo dygotało od gniewu uwięzionego za język stworzenia. Ostrożnie zaglądając za pień, zobaczyli je. Glistoglut wybałuszył na nich odrażającą, palczastą źrenicę swego jedynego oka, wykrzywił ogromną roślinną gębę. Tłukł z furią o pień drzewa, pieniąc się i wykrzywiając. Chociaż nie po raz pierwszy ludzie napotkali glistogluta, to jednak zadrżeli na jego widok.

   Był kilka razy grubszy od pnia drzewa, nawet tak rozciągnięty jak teraz. W razie potrzeby potrafił wyciągnąć się w górę prawie do Wierzchołków, ciemniejąc i wydłużając się coraz bardziej. Jak sprośna zabawka wyskakująca na sprężynie z pudełka, strzelał znienacka z Dna w poszukiwaniu żeru. Bezręki, bezmózgi, brnął powoli na swych szerokich, korzeniastych łapach po leśnym poszyciu.

   - Przygwoździć go! - krzyknęła Lily-yo. - Nie pozwólcie potworowi uciec!

   Ukryte wzdłuż gałęzi leżały w pogotowiu ostre piki, którymi przyszpilili jęzor, wciąż trzaskający jak bicz nad ich głowami. Wreszcie, przybijając go do pnia kołkami, unieruchomili spory kawał. Choćby glistoglut nie wiem jak się wił, już się nie uwolni.

   - Teraz musimy opuścić to miejsce i Odejść Wyżej - powiedziała Lily-yo.

   Jeszcze żaden człowiek nie zabił glistogluta, gdyż nie było jak dobrać się do jego żywotnych organów. Lecz oto już jego szamotanina ściągała uwagę drapieżników: zrzynków, ślepych rekinów środka lasu, łapigrabów, gębokłapów, mordzieli i pomniejszego roślinnego robactwa. Zaczną szarpać glistogluta żywcem na kawałki, aż nic z niego nie zostanie, a gdyby przy okazji wpadły na człowieka... cóż, tak już było. Szybko więc grupa oddaliła się, wsiąkając w ścianę zieleni.

   Lily-yo była zła. To ona ściągnęła na nich te kłopoty. Dała się złapać przez zaskoczenie. Gdyby miała się na baczności, powolny glistoglut nigdy by jej nie dostał. Dręczyła ją myśl, że źle kieruje grupą. To przez nią muszą zrobić dwie ryzykowne wyprawy do Wierzchołków, choć wystarczyłaby jedna. Gdyby zabrała ze sobą całą grupę na oddanie ostatniej posługi duszy Klat, oszczędziłaby sobie i Flor drugiej wspinaczki, która je teraz czekała. Co też ją zaślepiło, że nie przewidziała tego wcześniej!

   Klasnęła w dłonie. Stanąwszy pod osłoną gigantycznego liścia, zgromadziła ich wokół siebie. Szesnaście par oczu wpatrywało się w nią z ufnością, wyczekując jej słów. Rozdrażniło ją to zaufanie.

   - My, dorośli, starzejemy się - powiedziała. - Głupiejemy Ja głupieję, dałam się złapać ślamazarnemu glistoglutowi. Nie nadaję się już do prowadzenia grupy. Nadszedł czas, by dorośli Odeszli Wyżej i wrócili do bogów, którzy nas stworzyli. Dzieci będą zdane na siebie. Będą nową grupą. Toy ją poprowadzi. Do czasu, gdy grupa okrzepnie, Gren, a potem Veggy, dojrzeją na tyle, by dać wam dzieci. Pilnujcie swych dzieci mężczyzn. Nie pozwólcie, by zabrała ich zieleń, bo grupa zginie. Lepiej samemu umrzeć, niż dopuścić do śmierci grupy.

   Lily-yo nigdy nie wygłosiła, a oni nigdy nie słyszeli tak długiej mowy. Niektórzy z nich w ogóle nie zrozumieli tego wszystkiego. Po co ta gadka o zabieraniu przez zieleń? Zabierze kogoś albo nie, o czym tu mówić? Cokolwiek by się zdarzyło, tak już jest, i słowa nic tu nie zmienią. May, dziecko kobieta, odezwała się:

   - Na własną rękę możemy robić wiele fajnych rzeczy Flor strzeliła ją w ucho.

   - Najpierw czeka was ciężka wspinaczka do Wierzchołków. No, ruszajcie.

   Wydała rozkaz wspinaczki, wyznaczyła, kto idzie na czele, kto na końcu. Nie było dalszej dyskusji; ciekawość zgasła, tylko Gren rzekł w zamyśleniu:

   - Lily-yo ukarzę nas za wszystkie swoje błędy.

   Las pulsował wokoło, zielone stworzenia pędziły i migały przez zieleń, zżerając glistogluta.

   - Wspinaczka jest ciężka. Zaczynamy natychmiast-powiedziała Lily-yo, rozglądając się niespokojnie dokoła i wyjątkowo surowym spojrzeniem obrzucając Grena.

   - Dlaczego się wspinać? - zapytał Gren buntowniczo. Głuszkami możemy zalecieć do Wierzchołków bez trudu i bólu. Przekraczało jej siły wytłumaczenie mu, że szybujący w powietrzu człowiek bardziej nadstawia karku od człowieka schowanego za pniem, we wspaniałej, chropowatej korze, w której szczeliny można się wcisnąć w razie napaści.

   - Dopóki ja przewodzę, marsz na górę - powiedziała Lily-yo. - Gadasz tak dużo, że chyba masz ropuchę w głowie. Nie mogła uderzyć Grena: dziecko mężczyzna było nietykalne. Zabrali z chatek swoje dusze. Starą siedzibę pożegnano bez pompy Dusze wsunęli za pas, miecze - najostrzejsze, najtwardsze z istniejących kolce - wzięli w dłonie. Pobiegli konarem za Lily-yo, uciekając od rozpadającego się glistogluta, uciekając od swej przeszłości.

   Długa była podróż do Wierzchołków, opóźniana przez młodsze dzieci. Chociaż pokonały wszystko na swej drodze, nie mogły przemóc narastającego zmęczenia. W połowie drogi do Wierzchołków znaleźli na odpoczynek boczny konar z rosnącym nad nim głupikłakiem, w którym poszukali schronienia. Głupikłak był pięknym, wynaturzonym grzybem. Wprawdzie wyglądał jak przerośnięty parzyperz, nie krzywdził jednak ludzi, jakby z obrzydzeniem kuląc przed nimi swoje jadowite słupki. Wałęsające się w odwiecznych konarach drzewa głupikłaki pożądały wyłącznie strawy roślinnej. Grupa wlazła więc w sam środek jego gęstwiny i zapadła w sen. Pod osłoną falujących, zielonożółtych łodyg byli bezpieczni przed prawie każdym napastnikiem. Flor i Lily-yo miały najtwardszy sen z dorosłych. Były zmęczone swoją poprzednią wyprawą.

   Mężczyzna Haris obudził się pierwszy, z uczuciem, że coś jest nie w porządku. Wstał, budząc Jury szturchnięciem pałki. Lenistwo, a poza tym obowiązek nakazywały mu trzymać się z dala od niebezpieczeństwa. Jury usiadła. Wydała przeraźliwy okrzyk na alarm i skoczyła natychmiast bronić dzieci.

   Głupikłaka nawiedziły cztery skrzydlate stwory. Złapały Veggy'ego, dziecko mężczyznę, i Bain, jedną z młodszych dziewczynek, kneblując dzieci i krępując, zanim rozbudziły się na dobre.

   Na okrzyk Jury skrzydlaci obejrzeli się. Byli to szybownicy. Do pewnego stopnia przypominali ludzi. To znaczy mieli jedną głowę, dwa długie, potężne ramiona, krępe nogi i mocne palce dłoni i stóp. Lecz zamiast gładkiej, zielonej skóry pokrywała ich połyskliwa, rogowa substancja, tu czarna, ówdzie różowa. I jak u ptakorośli wielkie, łuskowate skrzydła wyrastały im od napięstków po kostki. 'Itwarze mieli bystre i inteligentne. Oczy im świeciły. Spostrzegłszy, że ludzie się budzą, porwali dwójkę związanych dzieci. Tratując nieszkodliwego głupikłaka, pobiegli nad krawędź konaru, by odlecieć. Szybownicy byli przebiegłymi przeciwnikami, rzadkimi, ale groźnymi. Działali podstępnie. Chociaż nie zabijali, o ile nie byli do tego zmuszeni, to kradli dzieci, co uchodziło za jeszcze cięższe przestępstwo. Trudno było ich schwytać. Nie latali w całym tego słowa znaczeniu, ale potrafili rzucić się w opadający ślizg, który unosił ich szybko przez las, bezpiecznych przed zemstą ludzi.

   Jury rzuciła się za nimi co sił w nogach, przed depczącą jęj po piętach Ivin. Złapała jednego z szybowników za kostkę, nim zdążył wystartować, i uczepiła się kurczowo kawałka skórzastego wiązadła łączącego skrzydło ze stopą. Szybownik zachwiał się pod jej ciężarem, puścił Veggy'ego i obróciwszy się do niej twarzą, próbował wyrwać nogę. Jego towarzysz, obarczany teraz całym ciężarem chłopca, przystanął, wyciągając nóż. Ivin skoczyła na niego z furią. To ona zrodziła Veggy'ego; nie pozwoli go zabić. Mignęła klinga szybownika. Ivin nadziała się na nóż. Rozpruł jej brzuch, aż wypłynęły brązowe jelita. Nie wydawszy krzyku, runęła z gałęzi. Po jej upadku w listowiu rozpętała się burza, gębokłapy walczyły o jej ciało.

   Atak Ivin odrzucił do tyłu szybownika, który upuściwszy spętanego Veggy'ego, pozostawił swego towarzysza wciąż mocującego się z Jury. Rozpostarł skrzydła i wystartował ociężale za dwójką unoszącą między sobą w zieloną gęstwinę Bain. Nie spała już cała grupa. Lily-yo bez słowa rozwiązała Veggy'ego, który nawet nie zapłakał, jak przystało dziecku mężczyźnie. Tymczasem Haris ukląkł przy Jury i jej skrzydlatym przeciwniku, w milczeniu walczącym o wolność. Wzniósł nóż, by zakończyć walkę.

   - Nie zabijaj mnie! Ja odejdę! - zawołał szybownik. Głos miał chrapliwy, słowa ledwo dały się zrozumieć. Sama jego obcość przepełniała Harisa okrucieństwem, od którego ściągnęły mu się wargi, ukazując koniuszek języka między zębami. Wbił nóż głęboko pod żebra szybownika, czterokrotnie, aż krew pociekła po jego zaciśniętej pięści. Jury podniosła się i wsparła na Flor, dysząc ciężko.

   - Stara jestem - powiedziała. - Kiedyś zabicie szybownika było fraszką.

   Spojrzała na mężczyznę Harisa z wdzięcznością. Nadawał się nie tylko do tej jednej rzeczy Lewą stopą popchnęła bezwładne ciało szybownika na brzeg konara. Potoczyło się i spadło. Ze swoimi steranymi, pomarszczonymi skrzydłami bezużytecznie otulającymi mu głowę szybownik poleciał w zieleń.

 

4 .      

 

   Leżeli w ostrych liściach dwóch krzewów suchoświstu, pławiąc się w jaskrawym słońcu, lecz wciąż czujni na wypadek napaści. Ich wspinaczka dobiegła końca. Dziewięcioro dzieci po raz pierwszy zobaczyło teraz Wierzchołki i oniemiało z wrażenia. Lily-yo i Flor wspierane przez Daphe ponownie obległy pudłopłon, ocieniając krzew trzymanymi w dłoniach liśćmi. Gdy oklapł bezsilnie, Daphe odcięła sześć wielkich przezroczystych pudeł, które miały się stać ich trumnami. Hy pomogła jej odnieść je w ukrycie, po czym Lily-yo i Flor cisnęły swe liście i skoczyły pod osłonę suchoświstów.

   Przepłynęła chmara latawic, szokując barwami ich zwykle zatopione w zieleni oczy: błękitami nieba, żółciami, brązami i zielenią połyskliwą jak woda. Jedna z latawic przysiadła w trzepocie skrzydeł na kępie szmaragdowego listowia tuż koło nich. To był wargokap. Latawica niemal w jednej chwili zszarzała, tak szybko wyssał jej niewielki zapas soków żywotnych. Rozsypała się na popiół.

   Lily-yo wstała ostrożnie i podprowadziła grupę do najbliższej pajęczej nici trawersera. Każdy dorosły niósł własną urnę. Trawersery, te największe z wszelkiego stworzenia - czy to roślin, czy czegokolwiek innego, nigdy nie były w stanie zapuścić się w las. Snuły swoje sznury w górnych gałęziach, umacniając sieć bocznymi odciągami. Znalazłszy odpowiednią nić bez trawersera w zasięgu wzroku, Lily-yo odwróciła się i dała znak do postawienia urn. Przemówiła do Toy, Grena i siedmiorga pozostałych dzieci:

   - A teraz pomóżcie nam i naszym duszom wejść do pudłopłonów. Dopilnujcie zamknięcia. Potem zaniesiecie nas i przykleicie do pajęczyny A potem żegnajcie. My Odchodzimy Wyżej, zostawiając grupę w waszych rękach. Teraz wy jesteście żywymi.

   Toy zawahała się na moment. Wiotka dziewczyna, z piersiami jak brzoskwinie.

   - Nie odchodź, Lily-yo - odezwała się. - My wciąż cię potrzebujemy i ty wiesz, że jesteś nam potrzebna.

   ...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin