Rozmowa z s Joasia.doc

(67 KB) Pobierz
Rozmowa z s

Rozmowa z s. Joanną Grodzicką, karmelitanką bosą, cudownie uzdrowioną za przyczyną bł. Stefana Wincentego Frelichowskiego


Siostra jest szczególnym świadkiem Bożego Miłosierdzia, ale i ludzkiego cierpienia. Po ciężkiej, po ludzku biorąc nieuleczalnej chorobie, została Siostra w cudowny sposób uzdrowiona za przyczyną bł. Wincentego Frelichowskiego, którego czwarta rocznica beatyfikacji przypada 7 czerwca. Czy mogłaby Siostra opowiedzieć o swoim życiu przed chorobą, a także o samej chorobie i uzdrowieniu?

Trudno to wszystko tak w kilku zdaniach streścić. Zanim zachorowałam, czyli do czasu, kiedy miałam te dwadzieścia kilka lat, byłam okazem zdrowia i nic nie wskazywało, że taka "katastrofa" jak nieuleczalna choroba może mi się przytrafić. Amatorsko uprawiałam sport, w każde wakacje chodziłam po górach, dużo pływałam. Pamiętam, że kiedy byłam dzieckiem - takim z podstawówki - czasem z pewną zazdrością patrzyłam na inne dzieciaki, którym przydarzały się różne katary czy przeziębienia, i mogły sobie wtedy co nieco odpocząć od szkoły, a mnie wszelkie takie dolegliwości omijały. Ale to tak pół żartem, pół serio. Czas szkoły średniej upłynął pod znakiem zaangażowania we wspólnocie Ruchu Światło - Życie. Studia to też oczywiście nie była sama nauka i kontakty z przyjaciółmi, ale wiele innych form aktywności - od sportu począwszy, a na pracy wychowawczej z niepełnosprawnymi dziećmi skończywszy. Jednym słowem, bardzo intensywne życie, w którym jeśli przychodziło zmęczenie, to takie zdrowe, jak to bywa po mocnym wysiłku fizycznym czy psychicznym, kiedy człowiek natychmiast się regeneruje.

Ale w pewnym momencie to się zmieniło. Choroba zaczęła dawać znać o sobie...

Tak, zaczęło być inaczej. Na treningach nie dawałam rady, musiałam zrezygnować z letniego obozu sportowego, zaczęło mi tak dziwnie brakować sił. Pojawiły się kłopoty z równowagą, tak, że idąc, zataczałam się, a momentami zupełnie nie mogłam utrzymać się na nogach. Lekarze bezradnie rozkładali ręce. Ich przypuszczenia wahały się: od nieoperacyjnego guza mózgu, poprzez SM (stwardnienie rozsiane) do histerii. Dla mnie najtrudniejszy był stan niepewności - co właściwie się ze mną dzieje?


W jaki sposób próbowała Siostra poradzić sobie z tym krzyżem?

Te pierwsze lata choroby to był taki stan szoku, z którym na różne sposoby usiłowałam sobie radzić. Przede wszystkim "wykrzykiwałam" cały swój ból, bezradność i zagubienie w tej nowej sytuacji Panu Bogu. Bardzo chciałam przyjąć wtedy Jego wolę, ale rzeczywistość przerastała moje możliwości akceptacji. Przed ludźmi, szczególnie przed najbliższymi, starałam się "trzymać fason" i okazywać na wszelkie sposoby, że świetnie sobie ze wszystkim radzę i nie potrzebuję żadnej pomocy. To oczywiście spowodowało, że cała sytuacja jeszcze bardziej się komplikowała, a ja byłam trudnym partnerem do komunikacji, coraz bardziej zamkniętym na miłość najbliższych, takim, któremu trudno jest pomóc. Znałam wiele osób nieuleczalnie chorych i niesprawnych, które z życiem radziły sobie z chorobą, ale sama różne etapy akceptacji mojego nowego stanu musiałam po prostu przejść. A choroba posuwała się szybko i trzeba było z tym wewnętrznym dojrzewaniem za nią "gonić", a każdy następny jej etap - choćby nie wiem jak wewnętrznie się do niego przygotowywać - i tak zaskakiwał. Najpierw musiałam przywyknąć do konieczności używania kuli, potem wózka inwalidzkiego, zrezygnować z pracy i przejść na rentę inwalidzką. To wszystko nie jest proste, kiedy ma się dwadzieścia kilka lat i jak się wydawało - bardzo zachęcające życiowe perspektywy. Poza tym wszystkim musiałam dokonać całego przewartościowania owych perspektyw i... po prostu zacząć upatrywać ich zupełnie gdzie indziej. Pomyślałam, że skoro Pan Bóg dał mi takie, a nie inne doświadczenie, to może, szukając własnej drogi, warto przyłączyć się do innych, którzy borykają się z podobnymi problemami.


I tak rozpoczął się w życiu Siostry kolejny etap - zaangażowanie w niesienie pomocy innym cierpiącym...
- Tak, wówczas zaczął się okres społecznej działalności w Polskim Towarzystwie Stwardnienia Rozsianego i w ogóle w środowisku osób niepełnosprawnych. Wbrew wszystkiemu, co można by przypuszczać, był to chyba najbardziej intensywny okres mojego życia. Jednak w pewnym momencie ciało jakoś "nie nadążyło" za tą intensywnością i którejś niedzieli wylądowałam w szpitalu, na "R-ce" neurologicznej, kompletnie sparaliżowana, nie mogąc już nawet rękoma ani głową ruszyć, a na dodatek mając ogromne trudności w oddychaniu. I tak zaczął się okres leżenia i całkowitej zależności w każdej najmniejszej czynności od innych, kiedy trzeba było mnie karmić, myć, przekładać w łóżku itp. Zewnętrznie sama nie mogłam nic zrobić, ale wewnętrznie był to pewnie czas najbardziej bogaty w przeżycia. Przede wszystkim dlatego, że dusząc się, często dosłownie balansowałam na granicy życia i śmierci. Z jednej strony lęk, że na następny oddech może już nie starczyć siły, a z drugiej strony jeszcze większy lęk przed życiem w takim stanie, w jakim się znalazłam. Wszystko, czym żyłam dotąd, w czym czułam się pomocna innym - nagle straciłam. Kolejny raz trzeba było na nowo uczyć się żyć i tym razem była to najtrudniejsza próba. Ale było to też doświadczenie ogromu Bożej miłości - właśnie w takim cierpieniu, kompletnie przekraczającym ludzkie siły. Kiedy człowiek dozna w całym dramatyzmie swojej słabości, znikomości, tego, że naprawdę jest tylko tchnieniem, którego za moment może nie być - wtedy też najbardziej doznaje Bożej wszechmocy, Jego troski i czułości mimo całej najczarniejszej nocy cierpienia, a raczej właśnie w niej. Wtedy po prostu namacalnie można doświadczyć, że w każdej chwili On nas stwarza, daje życie, daje następny oddech. Trudno to wyrazić. W takim stanie zupełnych ciemności, poczucia, że cały mój świat się zawalił, znalazłam się na powrót, po kilkunastu latach, w rodzinnym Toruniu, gdzie moim najbliższym było łatwiej zorganizować opiekę nade mną. A potrzebowałam tej opieki 24 godziny na dobę. Poprzez dawnych znajomych zaczęłam też szukać możliwości duchowej opieki, bardziej intensywnej niż odwiedziny księdza z parafii raz na miesiąc. Jezus, przychodząc w sakramentach świętych, naprawdę działa cuda i myślę, że w szczególny sposób przez te trzy i pół roku życia na leżąco tego doświadczyłam. Systematyczna spowiedź, codzienna Komunia Święta przynoszona przez kleryków z pobliskiego wyższego seminarium duchownego, w niedziele i uroczystości Msza św. odprawiana w domu, adoracja Najświętszego Sakramentu - to było źródło siły z chwili na chwilę, to był największy dar Bożej miłości.


To właśnie kontakty z toruńskim seminarium zaowocowały modlitwą kleryków i ich opiekunów o łaskę uzdrowienia za pośrednictwem bł. Stefana Frelichowskiego. Jak do tego doszło?

- Któregoś dnia ksiądz biskup Józef Szamocki, który wówczas był ojcem duchownym toruńskiego seminarium, a który sprawował nade mną duchową pieczę, powiedział, że w seminarium rozpoczyna się nowenna o beatyfikację jego patrona - ks. Stefana Wincentego Frelichowskiego. Zapytał, czy chciałabym, żeby w ramach tej nowenny prosić o łaskę uzdrowienia dla mnie. Zawsze z rezerwą podchodziłam do jakichś specjalnych modlitw o uzdrowienie. Po tak wielu latach przyjmowałam chorobę po prostu jako drogę mojego życia, a moją modlitwą starałam się czynić słowa "bądź wola Twoja". Tym razem - jakby sama siebie nie poznając - od razu powiedziałam "tak", które przyniosło jakichś wielki wewnętrzny pokój. Następne dni, poprzedzające rozpoczęcie nowenny, były natomiast pełne jakichś dziwnych niepokojów, lęku i pokus wycofania się. Nie wiedziałam, co się ze mną dzieje. Dopiero po spowiedzi odzyskałam wewnętrzną równowagę. Trzeciego dnia nowenny między czwartą a piątą po południu miałam mocne przynaglenie, żeby spróbować poruszyć nogami. Pomyślałam, że to kolejny etap jakichś duchowych zmagań albo zwyczajna sugestia. Wiem, że trwa modlitwa o moje zdrowie, to teraz co chwilę będzie mi się wydawało, że coś się powinno wydarzyć. Usiłowałam ignorować te wewnętrzne przynaglenia, myśląc najspokojniej, że przecież dopiero co mama przekładała mnie na bok i byłam tak samo sztywna i bezwładna jak zwykle. Jednak kiedy przez pół godziny odganianie łagodnej, acz stanowczej myśli, jakby prośby - "no, rusz nogą", nie dawało rezultatu, pomyślałam, że dla świętego spokoju spróbuję. I jakież było moje zdziwienie, kiedy okazało się, że sparaliżowanymi dotąd całkowicie nogami mogę ruszać bez żadnych przeszkód, stawy całkiem zesztywniałe mają teraz pełną ruchomość - tak, że mogę kolana przyciągnąć do brody, nie mam problemu z uniesieniem głowy, o czym przed chwilą nie było mowy, przekręcam się sama na dowolny bok, ruszam sprawnie rękoma... To był moment, którego nie sposób zapomnieć - zadziwienia, pełnej pokoju radości, jakby dotknięcia duszy i ciała Bożą miłością. Po chwili zawołałam mamę, która odpoczywała w pokoju obok. Kiedy zobaczyła, co się stało, jej pierwsze słowa brzmiały: "odmówmy Magnificat". Potem zadzwoniłyśmy do taty i do mojego brata, którzy byli chyba jeszcze w pracy. Wszyscy przeżywaliśmy to wydarzenie w spokojnej wdzięczności i radosnym wzruszeniu - takim "uśmiechniętym", pełnym pokoju.


Ale to jeszcze nie był koniec cudu...

- Przez poprzednie 3 lata, że by w ogóle móc funkcjonować i jako tako oddychać, łykałam systematycznie co 8 godzin leki. Teraz trzeba było je odstawić, co wiązało się z pokonaniem lęku, że objawy choroby mogą gwałtownie wrócić, a co najgorsze, że mogę zacząć się dusić. Był już ostatni dzień nowenny, kiedy wreszcie podjęłam decyzję, żeby to zrobić. Tak akurat przypadło, że dawka, której miałam nie przyjąć, wypadała o północy. I znowu lęk podpowiadał, żeby poczekać z tym do rana, kiedy - w razie czego - łatwiej będzie mnie ratować. Jednak to by znaczyło, że nie ufam Panu Bogu, ale szukam ludzkich zabezpieczeń - tak na wszelki wypadek. Uświadamiałam sobie, że ten lęk jest pokusą, która chce mnie zwieść z drogi ufności, a ufność może być tylko pójściem "w ciemno". To był chyba najtrudniejszy krok, ale też i jedyna droga w tej sytuacji. Wieczorem odmówiliśmy wspólnie różaniec i wtedy byłam już spokojna co do podjętej decyzji. Nie połknęłam w nocy lekarstwa i nic złego się nie działo...


Jak to jest: tak nagle, po latach nieuleczalnej - biorąc po ludzku - choroby powrócić do zdrowia?
- Doświadczenie uzdrowienia to był też czas odkrywania takich zupełnie zwykłych rzeczy na nowo. Nikt, kto czegoś podobnego nie przeżył, nie jest w stanie wyobrazić sobie, co to znaczy po wielu latach móc zwyczajnie jeść samemu, zrobić pierwsze kroki i poczuć ziemię pod nogami, samemu się ubrać, umyć, nalać komuś szklankę herbaty i wypić ją przy stole, z filiżanki, a nie przez plastikową rurkę. Wiele lat życia w całkowitej fizycznej zależności od innych także nie pozostaje bez wpływu na psychikę człowieka. I pod tym względem musiałam na nowo odnaleźć swoje miejsce.

 

Cierpienie zmienia człowieka. Może zasklepić go w sobie, może też otworzyć na Boga i na innych ludzi. Co dało Siostrze siłę, że potrafiła dostrzec w nim Boga?

- We mnie nie było żadnej siły, sprawiła to jedynie łaska Boża. Bóg jest miłością i jedyne, czego pragnie, to udzielać ze swej miłości człowiekowi. Paradoksalnie największą siłą człowieka jest odkrycie tego, jak bardzo jest słaby i jak bardzo nie wystarcza sam sobie. "Ilekroć niedomagam, tylekroć jestem mocny" - mówi św. Paweł (2 Kor 12, 12); i dalej, że wtedy Chrystus "ukazuje w was moc swoją". Ja nawet w tych latach choroby, kiedy jeździłam już na wózku, byłam - pozornie - "tą silną". Wiele barier przekraczałam, wiele miałam pomysłów, jak sobie i innym w podobnej do mojej sytuacji pomagać, i potrafiłam tę pomoc organizować. Ale to przecież też był dar Boży, przechowywany jedynie w "glinianym naczyniu". Ten czas, kiedy choroba uczyniła mnie całkowicie bezradną, był między innymi czasem łaski stanięcia w obliczu własnej słabości - jak dziecko, które wie, że potrzebuje innych, aby żyć. Takie stanięcie w prawdzie wobec Boga okazało się także uzdrawiające w relacjach z ludźmi, w których tak często popadałam w pokusę, żeby "trzymać się" i pokazać, jak świetnie sobie radzę, jaka jestem "silna".


"Człowiek może uczynić życie naznaczone cierpieniem bardzo twórczym, przynoszącym niespodziewane owoce i inspirującym dla innych. Człowiek, który nie zamknie się we własnym bólu, może swoją wrażliwością na cierpienie innych przemieniać swoje otoczenie, prawdziwie czynić świat lepszym" - pisała Siostra w jednym ze swoich artykułów. W jaki sposób ci, którzy stykali się z osobą, która - po ludzku biorąc - była nieuleczalnie chora, potrafili dostrzec w cierpieniu dobro?

- Trudno mi odpowiedzieć na to pytanie, bo to w zasadzie tylko oni mogliby powiedzieć. Myślę, że wzajemnie się w tym wspieraliśmy. Na pewno mnie miłość i dobro, których doświadczałam od innych, dodawały sił do przyjmowania daru każdego dnia, często jakże trudnego. Przez wiele lat, kiedy w ogromnym stopniu byłam już niesamodzielna, bo poruszałam się tylko na wózku, a i ręce miałam coraz bardziej niesprawne, mogłam funkcjonować i robić wszystko, co robiłam tylko dzięki pomocy moich przyjaciół. Codziennie ktoś z nich przychodził przygotowywać mi posiłki, zrobić zakupy, dowieźć gdzieś czy robić mnóstwo innych czynności, w których każdego dnia potrzebowałam czyichś rąk, nóg, a przede wszystkim serca.


Ksiądz biskup Józef Szamocki napisał o Siostrze: "Wyzdrowienie nie okazało się ucieczką od cierpienia, tylko przemianą serca jeszcze pełniej zjednoczonego z żywym Jezusem". Nie było ucieczką od cierpienia, ale czy nie stało się ucieczką od świata?

- Wbrew pozorom, gdyby było ucieczką od świata, byłoby również ucieczką od krzyża, bo byłoby szukaniem jakiegoś mojego "własnego", wyimaginowanego krzyża, który zawsze ma to do siebie, że przygniata, jest za ciężki do uniesienia. Tylko z krzyżem Chrystusowym życie, nawet mimo wielkiego obiektywnie cierpienia, może być szczęśliwe. Więcej - prawdziwe szczęście, takie, którego nikt ani nic nie jest w stanie człowieka pozbawić, rodzi się właśnie z przyjęcia krzyża. Gdybym dla jakichkolwiek powodów uciekła do klasztoru, znaczyłoby to, że życie tu nie jest moim powołaniem i prędzej czy później albo sama bym stąd odeszła, albo siostry by mnie odesłały. Pierwsze lata formacji między innymi po to właśnie są, żeby skonfrontować swoje pragnienia z rzeczywistością, żeby odkryć najgłębsze własne motywacje. Wiele osób pyta mnie o tę ucieczkę od świata. U niektórych wyczuwam jakiś żal, że odeszłam właśnie teraz, kiedy mogłabym być dla innych... Czy jednak, ledwo porzuciwszy "więzienie" łóżka i czterech ścian niewielkiego pokoju, mogłabym przyjść do Karmelu pociągnięta czymś innym niż wzywającą mnie tu miłością Jezusowego Serca, na którą nie sposób nie odpowiedzieć, i miłością do ludzi? Moje bycie dla nich jest teraz tu, przed tabernakulum. To prawda, że po uzdrowieniu musiałam ten zewnętrzny świat w pewnym sensie na nowo odkrywać, uczyć się go, i że to, jak każde odkrywanie, łączyło się czasem z cierpieniem. Świat odbiera się inaczej, kiedy niejako wraca się do niego z progu śmierci, ale to nie powód do ucieczki.


Powołaniem i formą apostolstwa karmelitanek bosych jest nieustanna modlitwa. Wzorem zakonnic jest służba i modlitwa najmłodszego doktora Kościoła - św. Tereski od Dzieciątka Jezus, która odkryła swe powołanie "bycia miłością w sercu Kościoła". Czy można mówić o byciu w sercu Kościoła, skoro siostry wydają się pozostawać na uboczu, oddzielone od świata zewnętrznego murem i kratami?

- Żeby wsłuchać się w bicie czyjegoś serca, potrzeba ciszy. Trzeba samemu się wyciszyć, żeby poznawać tajemnicę serca drugiego człowieka. Inaczej zatrzymamy się tylko na tym, co zewnętrzne, a to bywa złudne. Tak jak to czyniła Teresa, chcemy wsłuchiwać się w bicie serca człowieka, Kościoła, świata, trwając przy Sercu Jezusa. Tam jest pełnia tajemnicy każdego ludzkiego serca. Tam jest pełnia miłości do człowieka, z której trzeba nam nieustannie czerpać - bo być w "sercu Kościoła" to "być miłością". Nawet to biologiczne ludzkie serce nie mogłoby pracować i tłoczyć życiodajnej krwi do wszystkich części organizmu, gdyby nie było ochronione i ukryte wewnątrz ciała. To jest coś z tej tajemnicy.

W jakich intencjach modlą się siostry z klasztoru pod wezwaniem Matki Bożej Nieustającej Pomocy i św. Józefa w Łasinie?

- Modlimy się za Ojca Świętego, za Kościół, świat, za Ojczyznę - w odniesieniu do tego wszystkiego, co w danym momencie jest jakimś znakiem czasu, który trzeba podjąć. Nas przecież te znaki czasu tak samo jak wszystkich dotykają. Modlimy się bardzo za kapłanów i przygotowujących się do kapłaństwa, za powołanych do Bożej służby. Za chorych i wszystkich cierpiących na duchu i na ciele. Wiele osób przychodzi do naszej klasztornej furty, dzwoni czy pisze, podając swoje intencje, opowiadając swoje cierpienia czy radości. Wielu przychodzi, nie prosząc nawet wprost o modlitwę, ale zostawiając tu swój ból, który my niesiemy Jezusowi. Modlimy się także za tych i z tymi, którzy nie zdają sobie sprawy, jak bardzo ich życie jest dramatycznym wołaniem do Boga, którego nie znają. Nie sposób ogarnąć wszystkich intencji. W każdym razie w tej modlitwie i w prostym życiu - choćby nikt o tym nie wiedział i choćbyśmy my same o tym nie wiedziały - jest taki "krwiobieg" Bożej łaski, który może dotrzeć w najdalsze zakątki świata i do najbardziej oddalonego ludzkiego serca.


Wspólnota, do której wstąpiła Siostra 7 września 1999 roku, utrzymuje się przede wszystkim dzięki hojności ludzi dobrej woli. Jednak potrzeby klasztoru są chyba duże. Jest on nowy, jeszcze niewykończony... W jaki sposób można wspomóc to dzieło?

- Sam budynek jest stary, ale wymagał całkowitego remontu i dokonania wielu zmian, żeby przystosować go do naszego sposobu życia. Przez wiele lat istniał tu Państwowy Dom Dziecka i budynek był niemal w ruinie. Już zresztą sam fakt, że od 9 lat jest w nim Karmel, jest znakiem wielkiej hojności ludzkich serc, gdyż dostałyśmy ten dom w darze od Prowincji Warszawskiej Sióstr Felicjanek, które w 1992 r. po 40 latach odzyskały swoją własność. Każdego dnia ze wzruszeniem doświadczamy ofiarności osób, które - często ze swego niedostatku - dzielą się z nami tym, co mają. Doświadczamy też hojności tych, którzy mając więcej, mogliby zasklepić się w wygodnym życiu, a jednak rezygnują z tego, aby nas wspomóc. Wszystko, co udało się dotąd wyremontować w klasztorze, i każdy dzień naszego życia, jest z ludzkiej dobroci, którą Boża opatrzność nam zsyła. Od naszej strony z kolei potrzeba ogromnej ufności i zawierzenia, że Pan Bóg zawsze wie, czego i kiedy nam prawdziwie potrzeba. Wiele razy zdarza się tak, że nie ma już dosłownie ani grosza, a tu zbliża się termin płatności np. za gaz lub za prąd i ostatniego dnia "pojawia się" potrzebna suma - ani mniej, ani więcej, tylko właśnie tyle, choć przecież nikt nie mógł wiedzieć o naszym kłopocie... Obecnie stoi przed nami kolejne wyzwanie - rozbudowa naszej kaplicy. Ta, która jest, została jedynie przystosowana do naszych potrzeb i jest zbyt mała, zarówno w części służącej nam, jak i wiernym przychodzącym modlić się z nami. Dzięki dobrym ludziom powstały plany całej rozbudowy, ale następne etapy tego dzieła, po ludzku rzecz biorąc, są wielkim znakiem zapytania. Są jednak przecież w Bożych rękach, staramy się więc robić to, co jest możliwe z naszej strony, i spokojną ufność pokładać w Jego miłosiernej miłości.


Bardzo dziękuję za rozmowę.

Ewelina Igańska


Siostry z Łasina można wspomóc poprzez wpłaty na konto

Klasztor Sióstr Karmelitanek Bosych, ul. Odrodzenia Polski 6,

86-320 ŁASIN

Bank PEKAO S.A., II Oddział w Grudziądzu

Nr rachunku: 12401949-4012733-2700-401112-001


 


Kalendarium:
- 1968-1976 - Joanna uczęszcza do szkoły podstawowej w Toruniu

1973 - początek przygody ze sportem (koszykówka)

- 1976-1980 - liceum ogólnokształcące w Toruniu

- 1980-1985 - studia na Akademii Teologii Katolickiej w Warszawie (psychologia)

- 1983-1986 - praca wychowawczyni w Oddziale Instytutu Reumatologii w Konstancinie

- 1983/84 - pierwsze zwiastuny choroby

- 1984 - koniec z koszykówką

- 1985-1989 - studia doktoranckie w Instytucie Biologii Doświadczalnej im. M. Nenckiego PAN

- wiosna 1987 - diagnoza SM

- jesień 1987 - Joanna musiała zacząć używać kuli

- 1988 - na dłuższe wyjścia z domu zaczęła używać wózka

- 1989 - w domu kilka kroków mogła zrobić o kulach, ale poza tym już tylko na wózku

- 1989 - przejście na rentę inwalidzką

- 1989 - początek działalności w powstającym właśnie Polskim Towarzystwie Stwardnienia Rozsianego, w ramach którego Joanna włączyła się we współpracę z Międzynarodową Federacją Towarzystw Stwardnienia Rozsianego i Szwedzkim Towarzystwem Chorych Neurologicznie, uczestniczyła w wielu zjazdach międzynarodowej społeczności chorych na SM; organizowanie kursów dla rehabilitantów, dla osób prowadzących oddziały Towarzystwa na terenie Polski; współredagowanie kwartalnika dla chorych na SM "Nadzieja"; organizowanie rehabilitacji, warsztatów ceramicznych, grup wsparcia, rekolekcji dla chorych, warsztatów na Politechnice Warszawskiej dla studentów architektury (uwrażliwienie na potrzeby niepełnosprawnych); uczestnictwo w różnych radach i zespołach, np. Radzie Pomocy Społecznej przy Ministrze Pracy i Polityki Socjalnej itp.; organizowanie w Warszawie transportu dla niepełnosprawnych (Fundacja TUS); itd., itp.

- 1990 - poruszanie się wyłącznie na wózku, także w domu

- 1995 - całkowity paraliż, trudności z oddychaniem, od tego czasu nie mogła już nawet siedzieć, funkcjonowała jedynie na leżąco; długotrwałe pobyty w szpitalach i zmiana diagnozy; dalsza aktywna działalność społeczna stała się już niemożliwa

- 1996 - powrót z Warszawy do Torunia

- 8-16 grudnia 1998 - Nowenna za wstawiennictwem sł. Bożego ks. Stefana Wincentego Frelichowskiego
- 10 grudnia 1998 - uzdrowienie

- 16 grudnia 1998 - odstawienie leków

- 7 września 1999 - wstąpienie do Karmelu

- 3 maja 2000 - Obłóczyny

- 3 maja 2002 - złożenie Pierwszych Ślubów w Karmelu

http://www.naszdziennik.pl/index.php?dat=20030607&typ=nr&id=nr11.txt


 

 

...
Zgłoś jeśli naruszono regulamin