Brian Lumley - Nekroskop 7 - Swiat Wampirow 2 - Ostatnie Zamczysko.doc

(2507 KB) Pobierz

NEKROSKOP 7

 

 

Brian Lumley

 

 

Świat wampirów 2: ostatnie zamczysko

 

 

Tytuł oryginału: The Vampire World II: The Last Aerie

 

Tłumaczenie: Stefan Baranowski


Pomimo wszelkich przeszkód rozsianych na całym świecie, musiałeś wejść na mój teren. Miej się na baczności!


CZĘŚĆ PIERWSZA:

Wydział E


I

 

Odejście Harry'ego

 

 

Dla pracowników Wydziału E złe sny stanowiły ryzyko zawodowe; powszechnie akceptowano, że ich pracy towarzyszyły koszmary. Ben Trask, obecny szef Wydziału, miewał je zawsze. W istocie, od czasu sprawy Juliana Bodescu przed dwunastu laty, prześladowały go nawet częściej. I tylko połowa nawiedzała go we śnie. Koszmary nocne należały do nieszkodliwych: napełniały strachem, lecz nie mogły zabić. Różniły się zasadniczo od tych, które pojawiały się na jawie: te mogły niekiedy zabić, a nawet doprowadzić do czegoś jeszcze gorszego niż śmierć. Ponieważ były rzeczywiste.

Jeśli chodzi o ten ostatni sen, był nie tyle zły, co dziwaczny. Tym bardziej, że owego deszczowego dnia przed świtem Trask był całkiem rozbudzony i przejechawszy samochodem przez centrum Londynu, zaparkował przed Centralą Wydziału E... właściwie nie wiedząc, dlaczego. Trask zwracał na takie rzeczy uwagę; na ogół starał się rozumieć swoje działania.

Była niedziela w połowie lutego 1990 roku; jeden z tych niewielu dni, kiedy Trask mógł zostawić pracę i wyłączyć się, czy raczej włączyć się w funkcjonowanie normalnego świata, istniejącego poza Wydziałem E. W każdym razie to powinien być jeden z takich dni. Ale oto stał przed Centralą Wydziału E, pośród wciąż pogrążonego we śnie miasta, a w głębi jego umysłu nieustannie tkwił ów dziwaczny sen, który nie chciał odejść; sen, który wciąż się powtarzał, jak migocące klatki starego czarno-białego filmu, wyświetlanego na szybie samochodu. Film o duchach; gdyby szybko zamrugał, zniknąłby na chwilę a potem pojawił się znowu.

Tlące się zwłoki z rozrzuconymi sczerniałymi ramionami; odrzucona w tył dymiąca głowa, jakby w ostatnim odruchu agonii; koziołkujące ciało niknące w czarnej otchłani, rozświetlanej błyskami neonów i smugami błękitnego, zielonego i czerwonego światła.

Udręczone ciało teraz było już martwe i wolne od wszelkich męczarni i cierpień; nierozpoznawalne jak cały sen, którego było częścią. A mimo to było w nim coś makabrycznie znajomego i kiedy Trask patrzył, twarz trupa poszarzała, a wargi wydały ciche warknięcie, odsłaniając lekko pożółkłe zęby. Gdyby tylko ciało przestało na chwilę koziołkować i Trask mógł mu się przyjrzeć, zobaczyć pokrytą pęcherzami, wykrzywioną w niemym krzyku twarz...

Trask wysiadł z samochodu i nagle ogarnęły go fale zacinającego deszczu, jakby ktoś niewidzialny chlusnął mu w twarz. Mamrocząc przekleństwa, postawił kołnierz płaszcza i spojrzał na budynek po drugiej stronie ulicy, wyciągając szyję i starając się zajrzeć w wysokie okna Wydziału E. Spodziewał się zobaczyć zapalone światło - tylko jedno światło, palące się w oknie, w samym środku górnego piętra, gdzie mieścił się Wydział E - w pokoju, gdzie siedział oficer dyżurny, samotnie pełniąc nocną wartę. Zobaczył światło w pokoju oficera dyżurnego, a ponadto jeszcze kilka innych, których nie oczekiwał. Ale widział coś więcej, niż tylko światła, bo nawet zacinający deszcz nie zdołał zetrzeć z jego umysłu obrazu koziołkującego, udręczonego ciała.

Trask wiedział, że gdyby był kimś innym niż w rzeczywistości - czyli szefem ściśle tajnej, pod wieloma względami tajemniczej organizacji - takie przeżycie musiałoby śmiertelnie go wystraszyć. O ile nie zostałby wystraszony przez ekspertów. Albo mógłby dojść do wniosku, że oszalał. Ale w końcu Wydział E... to był Wydział E. Zakładał, że doświadcza tego, ponieważ tkwi to w jego umyśle. Tak musiało być, bo nie istniał fizyczny mechanizm, który by tłumaczył jego doznania. A może istniał?

Halucynacja? No cóż, to możliwe. Ktoś mógł podać mu narkotyki, zrobić pranie mózgu... ale w jakim celu? Po co go tutaj ściągnięto w środku nocy? I wszystkich innych? (Te dodatkowe światła, lśniący czarny samochód stojący się przy krawężniku i facet po przeciwnej stronie ulicy - chyba agent Wydziału E - biegnący w strugach deszczu w kierunku tylnego wejścia Wydziału.) Dlaczego się tutaj znaleźli?

- Proszę pana - dziewczyna z trudem wygramoliła się z samochodu. Była to Anna Maria English, esperka z Wydziału. Nosiła nazwisko English, ale nie było w niej nic z młodej Angielki - czy innej młodej kobiety - chwiała się na nogach, była blada, zaniedbana, jak bezdomny kot moknący w deszczu. Ale miała ów specjalny dar i Traskowi zrobiło się jej żal. Była świadoma ekologicznie albo jak sama lubiła to ujmować skojarzona z Ziemią. Kiedy wody wyparują i pustynie ogarną planetę, jej skóra wyschnie. Kiedy kwaśne deszcze pochłoną skandynawskie lasy, łupież posypie się z niej jak śnieg. W marzeniach słyszała wieloryby śpiewające ponurą pieśń swego upadku i nieuchronnej zagłady i czując jak bolą ją wszystkie kości, wiedziała, kiedy Japończycy mordują delfiny. Niczym magnes, wyczuwała ukryte odpady radioaktywne, śledziła zanieczyszczenie środowiska, z powodu rosnącej dziury ozonowej cała kurczyła się jak polip, którego dotknął grot włóczni nurka. Tak, wyczuwała Ziemię i doznawała wszystkich jej cierpień, ale w przeciwieństwie do wszystkich innych, wiedziała, że z ich powodu umiera.

Trask popatrzył na nią: miała dwadzieścia cztery lata, ale wyglądała na pięćdziesiąt. Pomimo odczuwanego współczucia, myślał o niej z dezaprobatą - grube szkła okularów, plamy wątrobowe, aparat słuchowy, potargane włosy, pognieciona bluzka, płaskostopie - i zrozumiał, że jej nie lubi, ponieważ stanowiła odzwierciedlenie upadku otaczającego świata. A na tym właśnie polegał jego dar. Ben Trask był jak wykrywacz kłamstw: rozpoznawał kłamstwo, kiedy ujrzał, poczuł, usłyszał czy w jakikolwiek inny sposób je dostrzegł, tak jak inni odczuwają wymierzony policzek; w ten sposób odróżniał fałsz od prawdy. Tylko, że prawda Anny Marii English była nie do zniesienia. Gdyby Greenpeace przyjął ją w swoje szeregi i sprawił, by świat w nią uwierzył, od razu odniósłby sukces... choć oczywiście jednocześnie by przegrał. Ale Trask wiedział także, że to nie całkiem tak. Świat był olbrzymi i poważnie ranny, a Anna Maria English była zbyt drobna, aby takie rany wytrzymać. Ale podczas gdy jej cierpienia były niemal nie do zniesienia, Ziemia mogła jeszcze wytrzymać bardzo wiele. Tak przynajmniej oceniał to Trask. Przypuszczał, że dlatego jest optymistą, co samo w sobie stanowiło paradoks.

- Widzisz to? - zapytał. - Masz pojęcie, o co tu chodzi?

Popatrzyła na niego i ujrzała mężczyznę pod czterdziestkę, o zielonych oczach i włosach mysiego koloru. Trask miał pięć stóp i dziesięć cali wzrostu, lekką nadwagę, pochyłe ramiona i wyraz twarzy, który można by określić jako ponury. Może miało to coś wspólnego z jego darem: w świecie, w którym szczerą prawdę coraz trudniej było napotkać, nie było łatwo wykrywać kłamstwa. Niewinne kłamstwa, półprawdy i zupełne bajki atakowały go ze wszystkich stron do tego stopnia, że czasami miał wrażenie, iż w ogóle nie chce patrzeć wokół.

Ale Anna Maria English miała własne problemy. W końcu skinęła głową.

- Widzę, ale nie pytaj mnie, o co tu chodzi. Obudziłam się, zobaczyłam to i wiedziałam, że muszę tu przybyć. To wszystko. Ale mam przeczucie, że świat znowu przegrał. - Jej głos zabrzmiał jak zgrzyt.

- Przeczucie?

- To nie moja specjalność - wzruszyła ramionami. - Tym razem jestem po prostu... obserwatorem? To nie sprawia mi bólu. Owszem, współczuję mu, ale wydaje mi się, że jego los nie wpłynął w istotny sposób na losy świata. Choć jednocześnie myślę, że świat coś utracił.

- Znasz go?

- Mam wrażenie, że powinnam go znać - odparła, jednocześnie potrząsając głową. I dodała z żalem - Wiem, że patrzyłam na niego, kiedy powinnam była obserwować drogę. Przejechałam przez co najmniej dwa czerwone światła!

Trask kiwnął głową, wziął ją pod ramię i poprowadził na drugą stronę ulicy. - Dołączmy do nich i zobaczmy, czy ktoś wie, o co chodzi. - W istocie już coś wiedział, ale nie chciał tego wypowiadać na głos. Jeśli miał rację, podobnie jak ona nie uważał, aby miało to jakiś wpływ na losy świata. W istocie mogło stanowić nawet jakąś ulgę.

Whitehall był o niecałe dziesięć minut drogi. Porwana pierwsza strona Prawdy, niesiona prądem wzdłuż krawężnika, w kierunku bulgoczącej studzienki, wydawała się dziwnie nie na miejscu. Ale jak gdyby na przekór zacinającego deszczu, widmowy hologram wciąż unosił się przed oczyma Traska i English. Tkwił w małym, opustoszałym holu, unosząc się na tle szarych drzwi windy, jakby rzutowany przez gałki ich oczu, a kiedy drzwi otworzyły się z sykiem, aby ich wpuścić do środka, obraz wpłynął wraz z nimi do kabiny, która zawiozła ich na ostatnie piętro, do Centrali Wydziału E.

Reszta budynku stanowiła znany hotel; jasne światła od frontu, odźwierny w liberii, ukryty przed deszczem pod plastikowym daszkiem albo - co bardziej prawdopodobne - popijający kawę z recepcjonistą, kiedy wszyscy goście byli już w łóżkach. Ale na najwyższym piętrze budynku...

Tam był zupełnie inny świat. Osobliwy świat.

Wydział E: Ben Trask miał wciąż to samo uczucie, co wtedy, czternaście lat temu, kiedy go zwerbowano, podobnie jak każdego espera Wydziału. Alec Kyle, stary przyjaciel i eks-szef Wydziału już nie żył (czy rzeczywiście? a jego ciało? czy o to tu właśnie chodziło?), ale był najbliższy prawdy, kiedy mawiał - Wydział E? To cholernie zabawna firma, Ben! Nauka i czarnoksięstwo - telemetria i telepatia - wspomagane komputerowo modele prawdopodobieństwa i przeczucia - wynalazki i duchy. Teraz mamy dostęp do wszystkiego.

Owo teraz stanowiło istotne uściślenie. Bo wówczas Kyle mówił o Harrym Keoghu. A później stał się nim; umysł Keogha w ciele Kyle'a...

Kabina gwałtownie zatrzymała się, drzwi otworzyły z sykiem, po czym Trask i nienaturalnie podstarzała dziewczyna oraz hologram znaleźli się na zewnątrz.

- Hologram czy urojenie? - zastanawiał się Trask. - Wynalazek... czy duch? - Kiedy był dzieckiem, wierzył w duchy. Potem, na jakiś czas, przestał. A teraz, pracując w Wy dziale E... czasami żałował, że nie jest już dzieckiem. Bo wtedy wszystko to istniało tylko w jego wyobraźni.

Ian Goodly, który miał dyżur, czekał na nich w korytarzu. Bardzo wysoki i chudy jak szkielet, był prognostą. Miał zazwyczaj poważną minę, rzadko się uśmiechał i tylko jego oczy - wielkie, brązowe, ciepłe i całkowicie rozbrajające - zadawały kłam owemu pierwszemu wrażeniu, kojarzącemu się z przedsiębiorcą pogrzebowym. - Anna - skinął głową. - Ben?

Trask odpowiedział na niezadane pytanie - Ty także to widzisz?

- Wszyscy to widzimy - odparł Goodly piskliwym głosem. I zanim Trask zdołał się odezwać, dodał - Spodziewałem się, że się zjawisz. Powiedziałem im, aby czekali w pokoju operatorów.

- Ilu ich tam jest?

Goodly wzruszył ramionami. - Wszyscy, którzy byli w promieniu trzydziestu mil.

Trask kiwnął głową. - Dzięki, Ian. Porozmawiam z nimi. A ty już lepiej wracaj na stanowisko.

Goodly znów wzruszył ramionami. - Dobrze, ale to całkiem spokojna noc. To, co się teraz dzieje, wkrótce się skończy. A wtedy zobaczymy to, co mamy zobaczyć. - Zaczął się odwracać.

Trask złapał go za ramię i zatrzymał. - Masz jakiś pomysł?

Goodly westchnął. - Mógłbym... postawić pewną hipotezę. Ale podejrzewam, że będziesz wolał, aby to się samo wyjaśniło, prawda? - Jak wszyscy progności, nie chciał być zbyt konkretny. Przyszłość nie lubiła, aby ją dokładnie definiować.

Ktoś wezwał windę; drzwi zamknęły się i zapaliła lampka, sygnalizująca ruch ku dołowi. Kiedy Goodly ruszył, aby wrócić na stanowisko wartownicze, Trask w końcu odpowiedział - Prawda - po czym poszedł w lewo korytarzem w kierunku pokoju operatorów. A Anna Maria English pokuśtykała za nim.

W pokoju operatorów czekali na nich koledzy. Usunięto krzesła, stojące przed podium i opróżnione miejsce zajęło jedenastu esperów. Razem z Traskiem i dziewczyną było ich teraz trzynastu. - Diabelski tuzin - pomyślał cierpko. - Jak podczas sabatu czarownic.

Kiedy koło, jakie tworzyli esperzy, rozsunęło się, aby zrobić miejsce nowo przybyłym, Trask zdał sobie sprawę, że połączona świadomość esperów wyostrzyła obraz, dodając mu wiarygodności. Dzięki temu mglisty dotąd obraz zyskał trzeci wymiar i Trask ujrzał przed sobą niemal fizyczną postać! Ale tylko na pozór fizyczną, bo przecież nie była rzeczywista.

Pierścień utworzony przez esperów miał jakieś piętnaście do osiemnastu stóp średnicy; tlące się ciało, które wciąż koziołkowało, znajdowało się nie więcej niż dziesięć stóp od każdego z widzów. Gdyby było rzeczywiste - gdyby w ogóle się tu znajdowało - byłoby to dziecko lub karzeł. Ale miało proporcje normalnego, dorosłego człowieka. Tak więc zjawa stanowiła swego rodzaju hologram, oglądany jak gdyby ze znacznie większej odległości niż by się mogło wydawać. Przypominało to obraz w kryształowej kuli: widzieli to, co się wydarzyło czy nawet to, co się właśnie działo, ale gdzie indziej. A Trask bardziej niż kiedykolwiek wierzył, że zna... tę ofiarę. I podejrzewał, że widzi scenę z innego świata, a nawet innego wszechświata.

Znalazłszy się w pokoju, szef Wydziału rozpoznał wszystkich jedenastu obecnych. Była tam Millicent Cleary, ładna drobna telepatka, której talent wciąż się rozwijał. Niewątpliwie pewnego dnia stanie się kimś, ale teraz była bezbronna - telepatia mogła być tego przyczyną - i Trask pomyślał, że mogłaby być jego młodszą siostrą, której nigdy nie miał. Był tam też David Chung, ogromnie utalentowany lokalizator. Drobny, żylasty, skośnooki i oczywiście żółtoskóry. Ale był Brytyjczykiem, mieszkańcem Londynu, bezwzględnie lojalnym wobec swego Wydziału. Zresztą wszyscy byli lojalni, w przeciwnym razie Wydział nie mógłby istnieć. Chung śledził sowieckie, niewidzialne dla radaru łodzie podwodne, naziemne jednostki IRA i przemytników narkotyków - zwłaszcza tych ostatnich. Uzależnienie od narkotyków zabiło jego rodziców i tak narodził się jego talent, który wciąż się rozwijał.

Na lewo od Traska stał prekognitor Guy Teale. Podobnie jak Ian Goodly, miał dar czytania w przyszłości, co w najlepszym razie było podejrzane. Przyszłość nie lubiła, kiedy się w nią zagłębiano i już nieraz się za to zemściła. Teale był niewysoki, szczupły i pobudliwy. Łatwo dawał się wystraszyć i żył nerwami, Obok stał jego dawny partner, Frank Robinson, obserwator, który potrafił bezbłędnie rozpoznać innych esperów. W przeciwieństwie do Teale'a, Robinson był blondynem; miał chłopięcą urodę, piegi i wyglądał na jakieś dziewiętnaście lat, choć naprawdę był o siedem lat starszy. Ta dwójka pracowała razem z Traskiem nad sprawą Keogha jakieś sześć czy siedem miesięcy temu; pomagali mu dopaść Nekroskopa w jego domu koło Edynburga i spalili wszystko na popiół. Zmusili Harry'ego do ucieczki z tego świata do świata po drugiej stronie Bramy w Perchorsku. Od tej pory wszyscy, którzy znali wynik tej rozgrywki, modlili się, aby nie powrócił. I nie powrócił...

- Do dziś dnia? - zastanawiał się Trask. - Czy ten obraz to Harry? - Podejrzewał, że wszyscy zastanawiają się nad tym samym. I, podobnie jak on, byliby radzi, gdyby to był jedynie obraz.

Paul Garvey, wykwalifikowany telepata, stał dokładnie naprzeciw Traska, po drugiej stronie koła. Napotkał jego wzrok i nieznacznie skinął głową. W ten sposób potwierdził myśl Traska, którą usłyszał. Tak, wszyscy myśleli mniej więcej to samo.

Garvey był wysoki, dobrze zbudowany i wyglądał na swoje trzydzieści pięć lat. Ale przed sześciu miesiącami stawił czoło owej morderczej bestii nazwiskiem Johnny Found i stracił większą część lewej strony twarzy. Od tej pory kilku najlepszych chirurgów plastycznych w Anglii pracowało nad nią i teraz wyglądał całkiem dobrze, ale prawdziwa twarz to coś więcej, niż tylko ciało. Tkankę uzupełniono, ale nerwy nie funkcjonowały należycie. Potrafił uśmiechać się prawą połową twarzy, ale lewa połowa nie brała w tym udziału, starał się więc w ogóle nie uśmiechać.

Miało to miejsce, kiedy śledzili Harry'ego Keogha, który z kolei śledził Founda, nekromantę, którego specjalnością było molestowanie kobiet przed i po ich śmierci. Garvey popełnił błąd, znalazł bowiem ściganego przez Harry'ego przestępcę jako pierwszy. Ale Nekroskop wyrównał rachunek; później, na cmentarzu, policja odkryła ciało Founda tak pogryzione, że ledwo zdołano je rozpoznać. I pomimo wszystkiego, co się wtedy wydarzyło - fakt, że Harry stanowił główny cel - Garvey nadal uważał, że jest jego dłużnikiem.

Co do Bena Traska, uważał, że wszyscy są Harry'emu coś winni. Nekroskop mógłby przecież tak łatwo uwolnić wampiry, przed którymi chronił ludzkość i zostać władcą absolutnym całej planety. Ale zamiast tego pozwolił, aby to wampiry wygnały go z tego świata do swego świata, gdzie stał się jeszcze jednym potworem. Tak, Harry na to pozwolił, zanim to coś w jego wnętrzu zdołało przejąć pełną kontrolę.

Jednak ilekroć Trask myślał o dziwnych namiętnościach, jakie powodowały Harrym - to, jak wyglądał, kiedy Trask ostatnio widział go w ogrodzie płonącego domu pod Edynburgiem - wówczas jego własne mieszane uczucia natychmiast układały się w spójny obraz i wiedział, że tak być powinno.

Dolna połowa postaci Harry ego była pogrążona we mgle i stanowiła jedynie niewyraźny zarys na tle nieprzejrzystej, kłębiącej się mgły... ale resztę jego ciała było widać aż nadto dobrze. Miał na sobie zupełnie zwyczajne, ciemne, źle dopasowane ubranie, które robiło wrażenie, jakby było na niego o dwa numery za małe, wskutek czego górna część tułowia wystawała ze spodni, tworząc tępy klin. Marynarka zapięta na jeden, ledwo trzymający się guzik, obejmowała wyjątkowo muskularną klatkę piersiową.

Jego biała koszula, rozpięta pod szyją, była rozchylona z przodu, ukazując zarys żeber i potężną pierś; kołnierzyk koszuli przypominał pognieciony żabot, owinięty wokół masywnej szyi. Ziemistej barwy ciało, skąpane w świetle księżyca, lizały pomarańczowe i żółte płomienie. Wzrostem przewyższał o dobrą stopę Traska, który przy nim wyglądał jak karzeł. Ale jego twarz...

Była doskonałym ucieleśnieniem koszmaru na jawie! Z płonących niby światła halogenowe oczu wydawała się wypływać siarka. A ten... uśmiech? Czy to rzeczywiście był uśmiech? Może w tym obcym, zamieszkałym przez wampiry świecie, zwanym Krainą Gwiazd, po drugiej stronie Kontinuum Möbiusa. Ale tu, na Ziemi, był to po prostu pełen wściekłości grymas wielkiego wilka o długich, zakrzywionych zębach, wyrastających z ociekających krwią dziąseł, skręconych szkarłatnych wargach, spłaszczonym pysku i szeroko rozwartych szczękach.

Ta twarz... te usta... ta szkarłatna czeluść najeżona zębami niby stalaktytami czy stalagmitami, przypominającymi potłuczone szkło. Jak bramy piekieł? Bowiem Harry stał się Wampyrem!

Trask poderwał się gwałtownie, gdy Anna Maria English, stojąca na prawo od niego, chwyciła go za łokieć i niepotrzebnie wykrztusiła - Proszę pana, on odchodzi.

Miała rację - wszyscy to widzieli. Hologram przedstawiający ciało malał, spadając coraz szybciej i niknąc w wielobarwnej, mglistej otchłani, skąd wysnuwały się błękitne, zielone i czerwone smugi świateł neonów, wijące się jak macki. Dymiąca, wirująca sylwetka malała, była już tylko drobnym punkcikiem i po chwili znikła!

A tam, gdzie jeszcze przed chwilą się znajdowała, wykwitła eksplozja; rozbłysk żółtego światła, który bezgłośnie rozprzestrzeniał się na wszystkie strony! Trzynastu obserwatorów wstrzymało oddech; pomimo, że wszystko to rozgrywało się w ich świadomości zbiorowej, odwrócili wzrok od oślepiającego światła. Wszyscy, z wyjątkiem Traska, który zasłonił oczy i lekko się skurczył, ale nadal patrzył - ponieważ musiał poznać prawdę. Patrzył także David Chung, który wydał okrzyk zdumienia, zatoczył się i omal nie upadł. Ale obaj to zobaczyli.

Niezliczone żółte smugi pędzące na zewnątrz ze źródła rozbłysku, wrażliwe, poszukujące i niknące w oddali. Czy były to fragmenty Nekroskopa, Harry'ego Keogha? Czy to wszystko, co z niego pozostało? A kiedy ostatni z nich przemknął koło Traska i znikł z pola widzenia, znikły także owe smugi błękitnego, zielonego i czerwonego światła i pokój znów był oświetlony jak przedtem.

Tylko, że... ta ostatnia złota smużka wydawała się tak rzeczywista. Trask mógłby przysiąc, że zmaterializowała się tu, w pokoju operatorów, zanim popędziła korytarzem i znikła z pola widzenia!

A teraz w pokoju było tylko trzynastu zdumionych, oszołomionych ludzi. I najzupełniej zwyczajnych w porównaniu z tym, czego właśnie byli świadkami...

Trask zmusił się do działania, występując na środek pokoju, gdzie David Chung stał wciąż oszołomiony, chwiejąc się na nogach. Chwycił go, przytrzymał i zapytał - Wszystko w porządku?

- Nie - tak - odparł tamten. Oblizał wyschnięte wargi i zamknął usta, machając dłonią w kierunku środka pokoju, gdzie esperzy znów zaczęli się poruszać.

- Czy to był Harry? - wyjąkał Trask.

Chung westchnął ciężko i jakby zmalał. - Och, tak. To był Harry, Ben. Na pewno on.

- Widzieliśmy jego śmierć?

Chung przytaknął, otworzył drżącą, zaciśniętą dłoń i pokazał, co w niej ściska: była to szczotka do włosów w owalnej, drewnianej oprawce. Przez chwilę Trask nie mógł zrozumieć... a potem to do niego dotarło. Na tym polegał dar, którym był obdarzony Chung: był przecież tropicielem, lokalizatorem. Po aferze Bodescu, Harry Keogh pozostawał przez miesiąc w Centrali Wydziału E, starając się uzupełnić puste miejsca tej sprawy. Przez jakiś czas zastanawiał się nawet, czy nie objąć stanowiska szefa Wydziału. Ale po stracie żony i syna świat Nekroskopa legł w gruzach, a on sam wyjechał i zaszył się gdzieś w Szkocji. Szczotka do włosów była jego własnością; była jedną z niewielu rzeczy, jakie po sobie pozostawił.

- Trzymałem ją przez cały czas, odkąd mnie zatrudniono w Wydziale - Chung wyjaśnił pozostałym, którzy zgromadzili się wokół. - Tę szczotkę i jeszcze parę przedmiotów, które do niego należały. Sześć miesięcy temu, kiedy Rosjanie donieśli o ucieczce Harry'ego przez Bramę w Perchorsku, wziąłem jego rzeczy i próbowałem go zlokalizować. To znaczy, oczywiście nie byłem w stanie tego uczynić, ale sytuacja była dokładnie taka, jak w przypadku Jazza Simmonsa: wiedziałem, że Harry'ego nie ma tutaj, to znaczy na naszym świecie, ale nie był także martwy. Przebywał w Krainie Gwiazd.

- A teraz? - odezwała się Anna Maria English, zaniepokojona losami jej własnego świata.

Chung potrząsnął głową. - Teraz nie.

- Nie ma go w Krainie Gwiazd? - parsknął jeden z młodszych esperów. - Twierdzisz, że powrócił? Że jest tutaj?

Chung znów potrząsnął głową i pokazał im trzymaną w dłoni szczotkę. - Ten kawałek drewna, te kilka włosków coś mi mogło powiedzieć. Dowiedziałem się, że Nekroskop żyje; jeśli nie tu, to gdzie indziej. Wystarczy, że wezmę tę szczotkę czy jakiś inny przedmiot należący do Harry'ego i już wiem. Teraz... jest to tylko szczotka, już nie ma w niej życia. Podobnie jak w Harrym Keoghu. Umarł gdzieś przed chwilą. Wszyscy to widzieliśmy.

- Harry nie żyje. - Ben Trask nie próbował tego ukryć. - Człowiek, którego właśnie widzieliśmy, to był on. Jakimś cudem znalazł sposób, aby nas zawiadomić i uspokoić. Tak to przynajmniej rozumiem.

Do pokoju wszedł Ian Goodly w towarzystwie dwóch spóźnionych osób: kolejnego espera i ministra odpowiedzialnego za sprawy Wydziału. Minister liczył sobie czterdzieści parę lat, był więc młody jak na sprawowaną funkcję, ale posiadał umysł ostry jak brzytwa. Był niski i elegancko ubrany, miał przenikliwe niebieskie oczy i włosy zaczesane do tyłu. Na sobie miał modny niebieski garnitur; cały jego ubiór wskazywał na człowieka z klasą. Nie posiadał żadnego psychicznego daru, był jednak odpowiedzialny za Wydział i także coś go tutaj ściągnęło, coś, co parę chwil temu ustało.

Podczas gdy Trask opowiadał ministrowi, co zaszło, Goodly przyniósł kawę. Potem przez godzinę czy dwie cała siedząca kołem grupa wspominała Harry'ego. Mówili niewiele, ale byli radzi, że są tutaj razem. I pomimo że powinni się cieszyć, nie odczuwali radości. Większość z nich miała wrażenie, że właśnie straciła przyjaciela.

David Chung włożył szczotkę Harry'ego do kieszeni; co jakiś czas dotykał jej koniuszkami palców. Ale teraz była to tylko szczotka; drewno, klej i włoski, martwe.

I tak miało być przez szesnaście długich lat...

 

Dwa tygodnie później Zek Föener zadzwoniła ze swego domu na greckiej wyspie Zante. Odkładała to dopóki mogła, ale w końcu musiała porozmawiać z Traskiem. - Czy jesteśmy przyjaciółmi jak dawniej, Ben?

Chociaż nie mogła go widzieć, kiwnął głową i uśmiechnął się. Wiedział, że Zek to wyczuje, ponieważ miała potężne zdolności telepatyczne. - Po tamtej sprawie ze stworami Janosa Ferenczy'ego w Morzu Śródziemnym? Zawsze będziemy przyjaciółmi, Zek.

- Mimo, że ostatecznie mu pomogłam? - Jej głos był lekko zniekształcony, ale wyraźnie można było w nim odczuć niepokój. Dar Traska pracował na jego korzyść, dzięki czemu jej szczerość była równie dotykalna, jak miarowe bicie jego serca.

Wzruszył ramionami, co także powinna wyczuć i powiedział - Nie tylko ty jedna pomagałaś Harry'emu, Zek.

- Ty także? Rzeczywiście wydawało mi się, że tak było.

- Wykorzystałem okazję - powiedział. - Gdyby coś poszło nie tak... skończyłbym jako największy zdrajca, jakiego kiedykolwiek znał rodzaj ludzki! Teraz mielibyśmy na świecie nowy porządek.

- Wiem. Byłam w zasadzie tego samego zdania. Ale w końcu chodziło o Harry'ego.

- A przynajmniej o jego połowę - odparł Trask.

- W rzeczywistości zmarł sześć czy siedem miesięcy temu - powiedziała.

- Co takiego? - spytał zaskoczony Trask.

- Dla nas był martwy od chwili, gdy przekroczył Bramę w Perchorsku - wyjaśniła. - Nie było sposobu, abyśmy kiedykolwiek mogli go znów zobaczyć. Wykorzystał obie bramy, jedną na Uralu, a drugą w Rumunii. Nie mógł powrócić; szare dziury nie przepuszczały go.

Trask był rad, że słyszy jej głos, że może rozmawiać z Zek, ale nagle wpadł w zły nastrój. Poruszyła temat, o którym wolałby nie myśleć. - To prawda, skoro już o tym mowa - powiedział - ale jego syn wybrał inną drogę. Harry uważał się za mistrza Kontinuum Möbiusa, ale w istocie był nowicjuszem. To jego własne słowa. Prawdziwym mistrzem był Harry Junior. Jeśli ktokolwiek o tym wie, to właśnie ty: tak właśnie sprowadził ciebie i Jazza z powrotem.

Przez chwilę milczała. - Mieszkaniec nadal budzi twój niepokój, prawda?

- Mieszkaniec? - Trask zmarszczył brwi. Ale zaraz potem powiedział - Ach, tak, masz na myśli Harry'ego Juniora. Rzeczywiście mnie niepokoi. Niepokoi mnie także Brama w Perchorsku i ponowna aktywność jednego z d...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin