Harry Harrison - Młot i Krzyż 4 - Droga króla.doc

(3068 KB) Pobierz
HARRY HARRISON

HARRY HARRISON

 

trylogia Młot i krzyż

Droga króla

 

Przekład Jolanta i Maciej Antosiewicz

Dla małżonki,

która jest zawsze

moją pamięcią

Rozdział pierwszy

l^ała Anglia, dławiona mroźnym uściskiem najcięższej od niepa-

miętnych czasów zimy, spoczywała pod lodowatym całunem śnie-

gu. Wielka rzeka Tamiza ukryła swój nurt pod lodem, który skuł jej

wody od brzegu do brzegu. Droga wiodąca na zachód, do Winche-

steru, była w istocie wyboistą, ohydną koleiną, pełną zamarznię-

tych śladów końskich kopyt i brył skawalonego nawozu. Konie śliz-

gały się po lodzie, z ich nozdrzy buchały gęste kłęby pary. Jeźdźcy,

skuleni i drżący z zimna, spoglądali w kierunku ciemnych murów

wielkiej katedry i kłuli ostrogami zdrożone wierzchowce, na próż-

no starając się zmusić je do szybszego biegu.

Był dwudziesty pierwszy dzień marca roku osiemset sześćdzie-

siątego siódmego od Narodzenia Pańskiego, dzień wielce znamien-

ny. Dziś bowiem odbywały się królewskie zaślubiny. W ławach za-

siadła wojskowa arystokracja Wessex. Wszyscy erlowie, tanowie

i szeryfowie, którym udało się wcisnąć do środka, tłoczyli się teraz

w obrębie kamiennych ścian, ociekając potem i wyciągając szyje,

a zewsząd rozlegał się cichy szmer dociekliwych i zniecierpliwio-

nych głosów, przybierający stopniowo na sile, w miarę jak podnio-

sła ceremonia koronacji chrześcijańskiego króla toczyła się swoim

uroczystym trybem.

Po prawej stronie, w ławie przy samym ołtarzu wielkiej katedry

w Winchester, zajął miejsce Słief Sigvarthsson, współrządca Anglii

u boku króla Alfreda - a także udzielny król wszystkich tych ziem

na północ od Tamizy, którym zdołał narzucić swoją zwierzchność.

Siedział niespokojny, świadom spoglądających na niego wielu par

oczu.

Patrzący widzieli mężczyznę w trudnym do odgadnięcia wie-

ku. Gęste ciemne włosy i starannie ogolona twarz sprawiały, że

wyglądał młodo, zbyt młodo, by nosić na czole złoty królewski

diadem i ciężkie bransolety na rękach. Wzrost i szerokie ramiona

objawiały wojownika w pełni swych męskich sił - albo kowala,

którym był za młodu. Lecz ciemne włosy znaczyły białe pasma,

a twarz żłobiły bruzdy wyryte przez troski i ból. Nie miał prawe-

go oka i chociaż zasłaniał pustą jamę oczodołu przepaską, to jed-

nak głębokie wklęśnięcie pod materiałem i tak zdradzało jego ka-

lectwo. Cała Anglia oraz pół Europy wiedziało, że oślepiono go

na rozkaz Sigurtha Wężookiego, najstarszego z synów Ragnara.

Wiedziano również, w jaki sposób pomocnik kowala doczekał się

swojej zemsty, zabijając brata Sigurtha, Wara Bez Kości, mistrza

Północy. W tym celu przeszedł długądrogę od półwolnego thralla

do kerla w Wielkiej Armii Wikingów, aż został jarlem pod rozka-

zami Alfreda Athelinga. A teraz był już królem, rządził wraz z sa-

mym Alfredem i obaj, nie dalej jak rok temu, odnieśli wspólne

zwycięstwo nad Frankijską Krucjatą. Krążyły liczne pogłoski na

temat przedziwnego znaku, który nosił na szyi jako symbol Drogi

Asgard, a którego nikt przed nim nie używał: była to kraki, drabi-

na tajemniczego bóstwa Rig.

Shef wcale nie chciał oglądać koronacji, a tym bardziej uroczy-

stości, która miała odbyć się potem. W miarę jak patrzył, bolesne

bruzdy na jego twarzy pogłębiały się. Rozumiał jednak, dlaczego

musi tu być, on sam oraz jego ludzie: aby zaznaczyć swoją obec-

ność i wesprzeć króla, z którym dzielił władzę. Przyszedł, albowiem

takie było życzenie Alfreda, brzmiące niemal jak rozkaz.

- Nie musicie uczestniczyć w mszy - oświadczył Alfred bezce-

remonialnie. - Nie musicie nawet śpiewać hymnów. Ale chcę wi-

dzieć was na koronacji, wasze sztandary i twoją koronę, Shef. To

ma być wielkie widowisko. Wybierzcie najroślejszych ludzi, po-

każcie bogactwo i potęgę. Chcę, aby wszyscy widzieli, że popierają

mnie bez reszty ludzie z Północy, pogromcy Wara Bez Kości i Ka-

rola Łysego. Poganie. Nie dzicy poganie, którzy handlująniewolni-

kami i składająkrwawe ofiary, jak synowie Ragnara, ale ludzie Drogi

Asgard, wierni druhowie.

To im się przynajmniej udało, pomyślał Shef, rozglądając się

wokół. Dwa tuziny ludzi Drogi, niesłychanie dumnych z tego, że

to ich wybrano, aby zasiedli w pierwszych ławach, prezentowa-

ły się wspaniale. Guthmund Chciwy, z bransoletami na rękach,

w naszyjniku, przepasany rzemieniem z ciężką klamrą, miał na

sobie więcej złota i srebra niż pięciu tanów Wessex razem wzię-

tych. Oczywiście, brał trzykrotnie udział w łupieskich wyprawach

pod wodzą Shefa, a opowieści o nich, choć przeszły do legendy,

wcale nie były przesadzone. Thorvin, kapłan Thora, i jego towa-

rzysz Skaldfinn, kapłan Njortha, chociaż pełni wzgardy dla ziem-

skiego zbytku, oblekli się w lśniącą biel i dzierżyli oznaki swe-

go urzędu: Thorvin - krótki młot, Skaldfinn zaś - maleńką łódź

żaglową. Cwicca, Osmod i pozostali angielscy wyzwoleńcy,

weterani wielu wypraw Shefa, nie mogli imponować posturą,

gdyż w młodości przymierali głodem, ubrani byli za to w jedwab-

ne tuniki, będące, nie tylko zresztą dla nich, wyrazem niesłycha-

nego przepychu. Na ramionach opierali z namaszczeniem narzę-

dzia swego bitewnego rzemiosła: halabardy, kusze i korby do ka-

tapult. Shef podejrzewał, że sama obecność tych ludzi, ponad

wszelką wątpliwość Anglików, ponad wszelką wątpliwość nisko

urodzonych i ponad wszelką wątpliwość tak bogatych, że nieje-

den z tanów Wessex, nie mówiąc o zwykłych churlach, mógł im

jedynie pozazdrościć, stanowi najlepszy dowód potęgi Alfreda,

jaki tylko można sobie wyobrazić.

Ceremonia rozpoczęła się wiele godzin temu uroczystą procesją,

która przeszła z rezydencji królewskiej do katedry - odległość zale-

dwie stu jardów, ale każdy krok zdawał się urastać do rangi oddziel-

nego rytuału. Potem nastąpiła suma w katedrze, kiedy to dostojnicy

z całego królestwa rzucili się tłumnie przyjmować najświętszy sa-

krament, powodowani nie tyle pobożnością, ile raczej pragnieniem,

by nie ominęły ich żadne łaski i błogosławieństwa, które miały stać

się udziałem innych. Wśród nich, jak zauważył Shef, trafiały się

nierzadko nader osobliwe indywidua, odbijające od reszty mizerną

posturą i zgrzebnym odzieniem - dawni niewolnicy, których Al-

fred obdarzył wolnością, oraz churlowie, których wywyższył. Byli

tu teraz, aby ponieść świadectwo do rodzinnych miasteczek i wio-

sek: by stało się wiadomym wszem i wobec, że Alfred Atheling jest

odtąd królem Alfredem, władcą nad całą Ziemią Zachodnich Sa-

sów, tako na mocy praw ludzkich, jako i danych mu przez chrześci-

jańskiego Boga.

W pierwszym rzędzie, górując nad sąsiadami, zajął też miejsce

marszałek Wessex, wybierany, jak nakazywał obyczaj, spośród naj-

dzielniejszych w walce wręcz wojowników w królestwie. Obecny

marszałek, Wigheard, był rzeczywiście imponującej postury, mie-

rzył ponad sześć i pół stopy wzrostu, ważył zaś niemal co do uncji

dwadzieścia angielskich kamieni*. Paradny miecz króla nosił przed

sobą na długość wyciągniętego ramienia bez wysiłku, niczym ka-

wałek patyka, a ciężką halabardą potrafił fechtować z tak niesły-

chaną wprawą, jakby wymachiwał wierzbową gałązką.

Jeden z ludzi Shefa, siedzący na lewo od niego, miał najwyraź-

niej trudności ze skupieniem uwagi na ceremonii, bowiem nieustan-

nie zerkał na mistrza. Olbrzym Brand, też mistrz ludzi z Helgolan-

du, wciąż jeszcze był wycieńczony i słaby na skutek rany brzucha,

której doznał podczas pojedynku z Ivarem Bez Kości, lecz z wolna

odzyskiwał siły. Chociaż stracił na wadze, nadal wydawał się więk-

szy od mistrza. Skóra ledwo mogła przykryć jego wielkie kości,

knykcie jego dłoni przypominały skaliste turnie, a wydatne czoło

sterczało nad brwiami niczym okap hełmu. Pięści Branda, jak pew-

nego razu zauważył Shef, były większe od półkwartowych kufli:

nie tyle po prostu wielkie, ile wręcz nieproporcjonalne w stosunku

do reszty ciała. "Tam, skąd pochodzę, ludzie są rośli", zwykł ma-

wiać Brand.

Gwar momentalnie ucichł, kiedy Alfred, po tym jak kapłan udzie-

lił mu wszelkich możliwych błogosławieństw i wzniósł modły w jego

intencji, zwrócił się twarzą do zgromadzonych, aby złożyć przysię-

gę. Na tę okazję wyjątkowo odstąpiono od łaciny i kiedy pierwszy

spośród erlów Alfreda zadał mu uroczyste pytanie, wypowiedział je

w języku angielskim.

- Czy przysięgasz zachować nasze słuszne prawa i obyczaje, czy

przyrzekasz na swój majestat wydawać sprawiedliwe wyroki i bro-

nić praw swego ludu przed każdym wrogiem?

- Przyrzekam - Alfred przebiegł wzrokiem po zatłoczonym wnę-

trzu katedry. - Czyniłem tak do tej pory i będę czynił nadal.

W odpowiedzi rozległ się szmer uznania.

A teraz najtrudniejszy moment, pomyślał Shef, kiedy erl wyco-

fał się, a pierwszy z biskupów znów postąpił naprzód. Przede wszyst-

kim biskup był zdumiewająco młody - i nie bez przyczyny. Gdy

¦) Kamień - dawna angielska jednostka wagi = 14 funtów = 6,348 kg

(przyp. tłum.).

Alfred został wykluczony z Kościoła, papież zaś obłożył go klątwą

i ogłosił przeciwko niemu krucjatę, Alfred zdecydował się na osta-

teczne zerwanie z Rzymem, a wówczas wszyscy wyżsi duchowni

opuścili jego królestwo. Od arcybiskupów Yorku i Canterbury aż

po ostatniego biskupa i opata. Wobec tego Alfred nadał inwestyturę

dziesięciu najlepiej się zapowiadającym młodszym duchownym spo-

śród tych, którzy pozostali, i przekazał w ich ręce losy Kościoła

Anglii. A teraz jeden z nich, Eanfrith, jeszcze pół roku temu nie znany

nikomu wiejski proboszcz, obecnie zaś biskup Winchesteru, wystą-

pił, aby odebrać od Alfreda przysięgę.

- Panie i królu, prosimy cię, byś otaczał opieką Święty Kościół,

a wobec wszystkich wiernych czynił jedynie to, co nakazuje prawo

i sprawiedliwość.

Eanfrith i Alfred, przypomniał sobie Shef, trudzili się wiele dni

nad wymyśleniem nowej formuły przysięgi. W dotychczasowej

mowa była o zachowaniu wszystkich immunitetów i przywilejów,

dziesięciny i podatków, jak również praw użytkowania i posiada-

nia ziemi, które to prawa Alfred faktycznie zniósł.

- Przyrzekam opiekę i sprawiedliwość - odparł Alfred. Raz jesz-

cze potoczył dookoła wzrokiem i raz jeszcze wypowiedział słowa

niezgodne ze zwyczajem. - Opiekę tym, którzy pozostali w Koście-

le, jak i tym, którzy są poza nim. Sprawiedliwość dla członków

Kościoła oraz dla wszystkich innych.

Świetnie wyszkoleni chórzyści z Winchesteru, mnisi i młodzi

chłopcy, zaintonowali pospołu hymn kapłana Sadoka, Unxerunt Sa-

lomonem Sadok sacerdos*, podczas gdy biskupi szykowali się do

uroczystej chwili namaszczania świętym olejem. Kiedy to nastąpi,

Alfred naprawdę stanie się pomazańcem bożym, a bunt przeciwko

niemu będzie świętokradztwem.

Wkrótce, pomyślał Shef, nadejdzie trudna dla mnie chwila. Wy-

tłumaczono mu dokładnie, że Wessex, od czasów przeklętej na wie-

ki królowej Eadburh, nigdy nie miało monarchini, a zatem żona króla

nie może być koronowana. Alfred wyjaśnił jednak, że obstawał przy

tym, by jego nowa żona została mu poślubiona na oczach wszyst-

kich w dowód uznania dla męstwa, jakim się wykazała, gdy wspól-

nie gromili Franków. Tak więc, powiedział, gdy już otrzyma insy-

gnia, miecz, pierścień i berło, zamierza powitać swą żonę przed ca-

*) Uraerunt.. (łac.) - Namaścił tedy kapłan Sadok Salomona (przyp.

tłum.).

łym zgromadzeniem, niejako królową, ale jako Panią Wessex. A któż

jest bardziej godny, by poprowadzić ją przed ołtarz niż Shef, jej

brat, a także współrządzący król?

Być może kiedyś będzie zmuszony przekazać swoje królestwo

dziecku Alfreda i Pani, jeśli sam nie doczeka się potomstwa.

Shef pomyślał z goryczą, że oddaje siostrę już po raz drugi. Znów

musi wyrzec się miłości i namiętności, jaka ich niegdyś łączyła. Po

raz pierwszy oddał ją mężczyźnie, którego oboje nienawidzili, a te-

raz, jakby za karę, miał oddać ją temu, którego oboje kochali. Kiedy

Thorvin trącił go łokciem, dając w ten sposób znak, że już czas, by

wystąpił naprzód i poprowadził PaniąGodivę wraz z orszakiem dru-

hen do ołtarza, Shef napotkał jej pełne triumfu spojrzenie i serce

zamieniło mu się w lód.

Niech Alfred będzie sobie teraz królem, myślał odrętwiały. On

sam nim nie był. Nie stały za nim ani prawo, ani siła.

Kiedy chór zaśpiewał Benedicat, Shef podjął decyzję. Zrobi to.

Dlatego, że chce to zrobić, a nie dlatego, że tak nakazuje mu obo-

wiązek. Zbierze flotyllę, nową wspólną armadę obydwu królów, i po-

płynie wyładować swój gniew na wrogach królestwa: piratach z Pół-

nocy, armadzie Franków, handlarzach niewolników z Irlandii czy

Hiszpanii, wszystko jedno na kim. Niech Alfred i Godiva cieszą się

swoim szczęściem w domu. On znajdzie ukojenie wśród topielców

i roztrzaskanych wraków.

Wcześniej tego samego dnia, daleko na północy, w ziemi Duń-

czyków, odbyła się znacznie prostsza i o wiele bardziej przerażają-

ca ceremonia.

Zaczęła się jeszcze przed świtem. Związany mężczyzna, leżący na

podłodze w strażnicy, od dawna zaniechał walki, chociaż nie był ani

tchórzem, ani słabeuszem. Już dwa dni temu, kiedy ludzie Wężookie-

go wkroczyli do zagrody dla niewolników, wiedział, co stanie się

z człowiekiem, którego wybiorą. A kiedy oddzielili go od pozosta-

łych, wiedział też, że musi wykorzystać każdą, choćby najmniejszą

szansę ucieczki. Więc ją wykorzystał: po drodze zbierał ostrożnie w

dłonie ogniwa luźno zwisającego łańcucha, którym skuto jego prze-

guby, i czekał, aż strażnicy zawloką go na drewniany most, wiodący

do samego serca Braethraborgu, do twierdzy trzech ostatnich synów

Ragnara. Wówczas z całej siły zamachnął się łańcuchem, uderzając

strażnika po prawej, i przypadł do poręczy, która dzieliła go od by-

strego nurtu rzeki, płynącej w dole - nawet jeśli nie uda mu się uciec,

to przynajmniej umrze godną śmiercią jako wolny człowiek.

Jego strażnicy widzieli już wiele takich desperackich prób. Je-

den z nich złapał go za kostkę, gdy wspinał się na poręcz, i zanim

zdołał się wyrwać, dopadli do niego dwaj inni. Przez jakiś czas okła-

dali go systematycznie drzewcami włóczni, nie po to jednak, by

wyładować swą złość, lecz aby się upewnić, że obolała i posinia-

czona ofiara nie będzie mogła ruszać się zbyt szybko. Potem zdjęli

mu łańcuchy i zastąpili je rzemieniami z niegarbowanej skóry, któ-

re skręcili i zmoczyli morską wodą, tak aby wysychając zaciskały

się coraz mocniej. Gdyby związany człowiek mógł dojrzeć w ciem-

ności swoje palce, zobaczyłby, że sąsinoczarne, opuchnięte niczym

palce trupa. Nawet gdyby jakiś bóg zechciał uratować mu życie, nie

mógłby już uratować jego dłoni.

Ale żaden bóg ani żaden człowiek nie pomógł więźniowi. Straż-

nicy jakby zapomnieli o jego obecności, kiedy rozmawiali między

sobą. Nie umarł, ponieważ potrzebowali go żywego. Nadal oddy-

chał i, co najważniejsze, krew wciąż jeszcze płynęła w jego żyłach.

To im wystarczało. Niczego więcej od niego nie wymagali.

Teraz, kiedy długa noc miała się ku końcowi, strażnicy zabrali

więźnia spod wiaty, gdzie spoczywał wielki, świeżo smołowany

okręt, i ponieśli go wzdłuż rzędu bali tworzących pochylnię, po której

kadłub miał stoczyć się do morza.

- Wystarczy. Dajcie go tu - mruknął rosły wojownik w średnim

wieku.

-1 co teraz? - zapytał jeden z jego podkomendnych, młody męż-

czyzna, który nie wyróżnił się jeszcze w walce, nie miał bowiem

blizn na ciele ani srebrnych bransolet na ramionach.-Nigdy przed-

tem tego nie robiłem.

- To patrz i ucz się. Po pierwsze, przetnij rzemienie na jego rę-

kach. Nie, nie ma strachu - dodał, kiedy młokos wyraźnie się zawa-

hał, jakby w obawie, że więzień natychmiast rzuci się do ucieczki. -

Już po nim, spójrz na niego, nie mógłby się nawet czołgać, gdyby-

śmy puścili go wolno. Ale go nie puścimy, co to, to nie. No dalej, po

prostu przetnij mu więzy.

Kiedy powrozy opadły, więzień zatoczył się i w bladym, lecz ja-

śniejącym szybko świetle poranka przyglądał się przez chwilę swo-

im dłoniom.

- Teraz połóż go płasko na tej kłodzie, brzuchem do dołu. Stopy

razem. A teraz patrz uważnie, mój młody Hrani, bo to bardzo waż-

ny szczegół. Niewolnik musi leżeć grzbietem do góry, sam wkrótce

zobaczysz, dlaczego. Nie może mieć rąk na plecach, z tej samej przy-

czyny, i nie może się również wiercić. Ale nie do końca, trochę po-

winien się ruszać.

-A więc robimy to tak. - Dowódca w średnim wieku przycisnął

twarz więźnia do masywnego sosnowego pnia, chwycił go za obie

ręce i wyciągnął je ponad jego głowę. W tej pozycji ofiara wyglą-

dała jak nurkujący człowiek. Następnie wyciągnął zza pasa młot

i dwa krótkie żelazne gwoździe.

-Zwykle ich przywiązujemy, ale myślę, że ten sposób jest lepszy.

Widziałem raz coś podobnego w jednym z kościołów tych chrześci-

jan. Oczywiście przybili gwoździe nie tam gdzie trzeba. Półgłówki.

Stękając z wysiłku, doświadczony wojownik zaczął wbijać gwoź-

dzie dokładnie w miejsce, gdzie dłoń łączyła się z przegubem. Za

jego plecami narastał stopniowo gwar ożywionej krzątaniny. W świe-

tle budzącego się na wschodzie brzasku wyłaniać się poczęły mrocz-

ne kształty. Na tle nieba ciemniały zarysy włóczni i hełmów, na któ-

rych już wkrótce miał rozbłysnąć pierwszy promień słońca. Powoli

wstawał świt nowego roku wojowników, czas wiosennego zrówna-

nia dnia z nocą.

- Dzielnie to znosi - powiedział młody mężczyzna, gdy jego

nauczyciel zaczął wbijać drugi gwóźdź. - Zupełnie jak wojownik,

nie jak niewolnik. A swoją drogą, kto to jest?

- Ten? Jakiś rybak, którego schwytaliśmy, wracając z wyprawy

w zeszłym roku. I wcale nie jest dzielny, po prostu nic nie czuje, bo

jego dłonie są martwe już od wielu godzin.

- Wkrótce będzie po wszystkim - powiedział do mężczyzny, przy-

bitego mocno do pnia, poklepując go po policzku. - Nie myśl o

mnie źle na tamtym świecie. Byłoby znacznie gorzej, gdybym spar-

taczył swoją robotę. Ale starałem się. Teraz przywiążcie mu nogi,

wy dwaj, obejdzie się już bez gwoździ. Stopy razem. I pamiętajcie,

że powinien się obrócić, kiedy nadejdzie czas.

Powstali, zostawiając swoją ofiarę rozciągniętą na sosnowym

pniu.

- Gotowe, Vestmarze? - rozległ się głos za nimi.

- Gotowe, panie.

Podczas gdy wykonywali swoje zadanie, wokół gromadziło się

coraz więcej ludzi. Z tyłu, daleko od wybrzeża i wydłużonej zatoki,

widać było bezkształtne garbate cienie zagród dla niewolników, warsz-

tatów, zadaszonych baraków na łodzie, a jeszcze dalej, prawie niewi-

doczne, ciągnęły się równe rzędy jednakowych budynków, w któ-

rych kwaterowali wierni towarzysze władców mórz, synów Ragnara-

niegdyś czterech, obecnie już tylko trzech. Stamtąd właśnie nadcią-

gali strumieniem mężczyźni, sami, bez kobiet i dzieci, aby obejrzeć

uroczyste widowisko: wodowanie pierwszego okrętu, początek no-

wego sezonu wypraw wojennych, które znów zasieją śmierć i znisz-

czenie wśród chrześcijan oraz ich sojuszników z Południa.

Lecz wojownicy trzymali się z tyłu, otaczając brzegi zatoki sze-

rokim półkolem. Do samego wybrzeża podeszło tylko trzech, wy-

sokich i silnych mężczyzn w kwiecie wieku. Byli to pozostali przy

życiu synowie Ragnara Włochate Portki: siwowłosy Ubbi, ciemię-

życiel kobiet, rudobrody Halvdan, rozmiłowany w pojedynkach

mistrz walki wręcz, oddany bez reszty rzemiosłu i kodeksowi wo-

jownika. Przed nimi kroczył Sigurth Wężooki, nazywany tak z po-

wodu białek, wypełniających niemal w całości gałki jego oczu i o-

kaląjących małe, ciemne źrenice, zupełnie jak u węża: człowiek,

który postanowił zostać królem wszystkich ziem Północy.

Twarze obecnych zwróciły się na wschód w oczekiwaniu, czy

zza horyzontu wyłoni się pierwszy rąbek słonecznej tarczy. Tutaj,

w Danii, w miesiącu, który chrześcijanie nazywają marcem, zazwy-

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin