Krystyna Bogla
r
Zobaczysz, że pewnego dnia...
Wrocław: Wydawnictwo Siedmioróg, 1996
Seria "Wokół nas"
- Olewam!
- Słyszałem to już, Mirello - mężczyzna wbił wzrok w szklankę
piwa. Piana schła złotawym wianuszkiem wokół szkła. - Wszystkie
tak mówicie. Bez wyjątku.
- Bo wszystkie olewamy ten wasz pie... - zamilkła nagle,
zacisnąwszy wargi.
- Nie kończ. I tak wiem, co chciałaś powiedzieć. Uważasz, że to
dorośli stworzyli wam świat na obraz i podobieństwo własnych
głupich wyobrażeń. Nie odchodź, Mirello. Lubię, gdy przy mnie
stoisz. Twoja skóra pachnie...
- Olewam to!
Dziewczyna odeszła z tacą pustego szkła. Jej biodra opięte
krótkimi szortami w kolorze świeżo zroszonego trawnika kołysały
się w takt rapu płynącego z taśmy nad barem.
- Mirka! Stolik pod parasolem. Zanieś kotlety.
- Te cholerne mielone już same łażą! W tym upale nie zje tego
nawet zdechły kot.
- Powiedz klientowi, że w środku jest srebrna dolarówka!
Wzruszyła ramionami. Tu, w restauracji przy stacji benzynowej na
trasie E8 klienci specjalnie nie grymasili. Szczególnie ci jadący
TIR-ami ze wschodu na zachód. Ale ten niczym nie przypominał
żadnego z tak zwanej "Wspólnoty". Miał krótko, prawie przy skórze
obcięte włosy, czarną rozpiętą do pasa koszulę i najjaśniejsze
oczy, jakie widziała w życiu. Uśmiechnął się odsłaniając dziąsła.
- Przynieś porcję jarzyn, królewno. Nie jadam padliny.
- Nie ma.
- Żadnych surówek?
- Króliki tu nie popasają - odparła opierając się biodrem o
krzesło. - To co dać?
- Kartę - jego uśmiech był drapieżny. Podobała mu się ta
dziewczyna, choć do uprzejmych nie należała. Z przymrużonymi
oczyma obserwował, jak się rusza. Miała kasztanowe włosy do
ramion, zaś gęstą grzywkę przytrzymywała nad czołem para
przyciemnionych okularów. Giętką sylwetkę ledwie przykrywał
powyciągany podkoszulek z uśmiechniętym słoneczkiem. Wysmukłe
opalone nogi wyglądały, jakby nie miały końca. Podała mu kartę z
taką nonszalancją, na jaką nie stać dziś kelnerki w żadnej
szanującej się knajpie.
- O, jest fasolka szparagowa! - ucieszył się, odrywając wzrok od
lekko zatłuszczonej kartki nazywanej tu nie wiedzieć dlaczego
"kartą dnia". - Mogą być cztery porcje?
Wzruszyła ramionami. Nic jej nie dziwiło. Przywykła do
obsługiwania różnego autoramentu ludzi i kulinarnych gustów. Od
trzech lat pracowała w niewielkiej restauracyjce przy stacji
benzynowej, przez którą przewalał się chyba cały transport z
zachodu na wschód. I z powrotem. Olbrzymie TIR-y typu scania i
volvo parkowały tuż obok na żwirowanym placu obrzeżonym starymi
oponami. Ani drzewka, ani trawki. Tylko zmiażdżony olbrzymimi
kołami drobny, biały grys. Pod pięcioma firmowymi parasolami
coca-coli cisnęły się żelazne kwadratowe stoliki i takież, niezbyt
wygodne krzesełka. W tym roku szef pomalował je pomarańczową
farbą, podarowaną dobrotliwie przez któregoś z zaprzyjaźnionych
szoferaków. Zapewne miał pełną naczepę tego towaru. Kilka puszek
więcej, kilka mniej, cóż to znaczy.
Restaurację "U Leona" prowadził szef wraz z żoną, dobrą kucharką i
litościwą kobietą. To ona przygarnęła Mirellę do pracy, gdy ta
pojawiła się trzy lata temu zimą w lichej kurteczce i kaloszach na
podartych rajstopach. Podrzucił ją jeden z tych TIR-ów
przelatujących ruchliwą szosą, z łoskotem rozpędzonych kół.
Zamieszkała naprzód na nie dogrzanym zapleczu, a potem, po trzech
tygodniach, przeniosła się do pokoiku na poddaszu budynku stacji.
Za sprzątanie i mycie szyb nie brała pieniędzy. A właściciele nie
żądali czynszu. Pracowała jako kelnerka za skromną pensję. Ale
napiwki zabierała dla siebie. Tak samo jak marki i złotówki
zarabiane "na boku". Za mały kwadransik z kierowcą w szoferce lub
przyczepie. Leon nie miał jej tego za złe. Ale też i nie
pochwalał. Po roku zauważył, że niektórzy przyjeżdżają tu
specjalnie dla niej. Obroty rosły. Czym miał się przejmować? Nie
interesowało go morale ludzi, którym dawał zarobić. Sam trzymał
się z daleka, choć przyznawał w duchu rację tym, których wzrok
mętniał, gdy na nią patrzyli. Miała siedemnaście lat, nie
ukończoną szkołę, pochodziła, tak przynajmniej twierdziła jego
żona, Barbara, z małego miasteczka na południu kraju. Wyjechała,
bo było jej źle. I tyle. Szczegółów nie znał nikt, bo dziewczyna
nie należała do wylewnych. Miała twardy, ostry sposób bycia i
realistyczny pogląd na młody krajowy kapitalizm. Zbierała
pieniądze. To rzucało się w oczy. Ale na co, nie wiedział nikt.
Może ona sama też nie była całkiem świadoma? Licho wie. Jej szare,
prawie przezroczyste oczy w oprawie ciemnych rzęs rzadko się
rozświetlały.
Postawiła duży talerz pełen fasolki polanej masłem z tartą
bułeczką.
- Zadowolony?
- Jak dzieciak, który uciekł od dentysty! - zażartował białoskóry,
patrząc na jej wysokie piersi. Nie nosiła stanika. To było widać
na pierwszy rzut oka.
- Chce pan coś jeszcze zamówić?
Wbił widelec w ciemnozieloną masę.
- A mogę?
Przechyliła głowę.
- To zależy od pańskiego portfela.
- W złotówkach też?
Uśmiechnęła się. Uniosła prawą rozpostartą dłoń. Na jej
wewnętrznej stronie wypisana była czarnym flamastrem cena:
czterdzieści marek.
Pomrugał. Nie spodziewał się tak błyskawicznej reakcji.
- OK. Mój samochód stoi tam, zielone audi. Jak skończę jeść.
Wzruszyła ramionami. Każda pora jest dobra, by zaliczyć dochód. I
to bez targowania. Weszła do środka, obsłużyć dwóch Niemców
siedzących pomimo upału wewnątrz. Szumiący nad barem wentylator
mielił nieznośnie gorące powietrze. Widać nie przeszkadzało ono
cudzoziemcom. Ich nieskazitelnie czyste niebieskie koszule nie
miały ani plamki potu. Uśmiechali się do dziewczyny płacąc. Dali
napiwek.
- Gruss Gott - pozdrowiła ich, bo tylko tyle umiała.
- Ten, tam przy stoliku, zapłacił za fasolkę? - spytał Leon
niespokojnie. Czasami się zdarzało, że klient odjechał nie płacąc.
- Spoko - odparła mrużąc oczy. - Zostanie tu jeszcze na
kwadransik.
Nie odezwał się. Podał jej wilgotną gąbkę do zmycia blatu. Od
dawna nie dyskutował z Mirellą. Miała cięty język. Nie nadążał.
Nadjechał TIR na białoruskich numerach. Gdy się ustawił na
placyku, z szoferki wyskoczył chudzielec bez koszuli, za to w
baraniej czapie naciągniętej na uszy.
Mirella przyjrzała mu się z rozbawieniem.
- Ten to nie zdejmie kapelusza nawet do trepanacji czaszki!
- Toż to Miszka! - ucieszył się Leon, wtykając głowę do okienka
oddzielającego część baru od kuchennego zaplecza. - Masz golonkę?
Barbara, czy masz porcję golonki? Miszka zaparkował.
- Coś się znajdzie - odkrzyknęła znad rozpalonej elektrycznej
płyty. - Ale musi poczekać.
Mirella sięgnęła na półkę, gdzie stał duży zielony wazon bez
kwiatów. W środku były prezerwatywy. Nie każdy klient woził je ze
sobą. Musiała być przygotowana na wszystko. Nie należała ani do
głupich, ani do pierwszych naiwnych. Wiedziała, od trzynastego
roku życia, że dziewczyna musi w tym względzie zadbać sama o
siebie. I dbała. Dlatego nie przydarzyła jej się żadna niepożądana
wpadka.
Wyszła wolnym krokiem. Jak kot naprężający grzbiet po długim
leżeniu za piecem. Talerz białoskórego świecił pustką. On sam
mrużył oczy do słońca. Wstał, gdy ją zobaczył.
- Ile płacę za jedzenie?
- Piątkę. Z napiwkiem sześć. Może być?
Rzucił drobne na stolik. Zabrzęczały. Z kieszeni na piersi wyjął
zwitek dziesięciozłotówek.
Uśmiechnęła się.
- Masz coś, co w dzisiejszych czasach należy do rzadkości.
- Zielone audi?
- Uczciwość.
O piątej po południu przed stacją nie było już ani jednego
samochodu. Rozległy parking pokrywały tylko tu i ówdzie puste
puszki po coli. Wieczorem wyzbiera je stary Łubek, nieco
upośledzony nocny stróż. I dostanie za to piwo.
Pani Barbara Ligoniowa zamknęła elektryczny piekarnik. I wyszła
przed dom. Po niebie ciągnęła się biała smuga zostawiona przez
odrzutowiec. Nawet go nie było słychać. Szosą wciąż mknęły auta.
Jedno za drugim.
Zmierzch zapadał powoli. Był koniec czerwca i fala upałów, która
po piętnastym zalała kraj, powoli ustępowała. Jeszcze nie dało się
tego odczuć, ale gdzieś tam, na zachodzie, powietrze wyraźnie
wilgotniało. Tu, na E8, pomiędzy Torzymiem a Boczowem, na
szerokiej równinie bezleśnej i prawie pustej, temperatura nie
spadała niżej dwudziestu ośmiu stopni. Na tle granatowiejącego
horyzontu strzelały rzadkie, zakurzone pnie starych topoli. Tam,
gdzie wciąż z hukiem silników pędziły auta, przy zachodniej
granicy, słońce zniżało się w czerwonej aureoli.
Mało kto o tej porze dnia zatrzymywał się przy stacji benzynowej i
knajpce. Ci, którym się spieszyło do Słubic i Frankfurtu nad Odrą,
brali benzynę tuż przed granicą. Dla znużonej Barbary Ligoniowej
była to rzadka chwila wytchnienia.
- Leon - powiedziała patrząc na męża niebieskimi, dziecinnie
zdziwionymi oczyma - trzeba posłać Michałka po jarzyny. Już
wszystko wyszło. A ludzie nie chcą mięsa.
Mężczyzna odgarnął z czoła kosmyk siwych włosów. Miał
sześćdziesiąt cztery lata, skrzywienie kręgosłupa, młodszą o
dwadzieścia lat żonę i niezbyt dobrze zakodowaną umiejętność
marketingu. Sam nie wiedział, dlaczego wszedł w ten biznes cztery
lata temu, gdy szwagier otwierał tu stację benzynową. Wpakował w
knajpę oszczędności całego życia i dwa kredyty bankowe, które
spłacał płacząc. Było ciężko. Dopiero od tej wiosny zaczęło iść
lepiej, kiedy zatrudnił, oprócz Mirelli, Michałka - pomocnika do
wszystkiego. Ale wciąż jeszcze pieniądze zarobione w poniedziałek
znikały w piątek, gdy przychodziło płacić faktury. Pani Barbara,
choć harowała w kuchni niczym wół, nie narzekała specjalnie.
- Ludzie zjedzą to, co damy - powiedział po chwili. - Zjedzą nawet
mielone.
Żona obrzuciła go bacznym spojrzeniem. Nie chciała się kłócić. Jej
batystowa sukienka była nieświeża i przepocona. Marzyła o chwili,
gdy się wykąpie, nasmaruje kremem spierzchniętą skórę rąk i położy
w szerokim małżeńskim łóżku.
- Przez lipiec i sierpień nie kupisz ani grama mielonego. Albo
przyjmiesz sobie inną kucharkę. Gdzie jest Mirka? Skaranie boskie
z tą dziewczyną! Wciąż się gzi w samochodach? Jeszcze skończy w
szpitalu!
- Co cię to obchodzi! - zezłościł się zapinając górny guzik
koszuli. - Nie kradnie, goście są zadowoleni, od pracy nie ucieka.
Tylko... - zasępił się - nie ma świadectwa zdrowia. Może być
problem przy jakiejś, odpukać, kontroli.
Barbara spojrzała na niego spod oka. "Postarzał się czy co?
Siwizny mu przybyło przez ten ostatni rok".
- To ją wyślij. Do Rzepina. Niech się kiedyś zabierze z jakimś
TIR-owcem. Niech zrobi badanie. Ma pieniądze. Wiesz, Leon, jak ją
nazywają w miasteczku?
- Nie.
- Madonna TIR-ów.
Ligoń przesunął dłonią po nie ogolonym podbródku.
- Madonna?
- Tak. Podobno nawet ksiądz Prygoń coś o niej wspominał na
kazaniu.
- Nie moja sprawa. Nie będę się mieszał. Ani jej umoralniał.
- Wstał podciągając spodnie. - Michał! - wrzasnął na całe gardło.
Zza dystrybutora bezołowiowej uniosła się wiecha dawno nie
strzyżonych włosów.
- Czego?
- Mówi się do ciebie i mówi, a ty się zajmujesz nie swoją robotą!
Zostaw ten dystrybutor. To robota Grześka. Za to ci nie płacę!
- A bo to pan w ogóle płaci? - rozżalił się chłopak. - Kupuję
motor. Muszę uzbierać trochę więcej forsy. Tak jak Mirella nie
mogę dorobić!
- Cicho bądź! - wrzasnął szef purpurowy ze złości. Sam nie
rozmawiał z nikim, prócz żony, o niestosownym prowadzeniu się
długonogiej kelnerki. Nie znosił, gdy inni wyciągali ten temat na
światło dzienne. - Nie twoja sprawa! A z tymi motocyklistami w
czarnych kaskach lepiej się nie zadawaj.
Rozległ się jęk syreny policyjnej. Granatowy polonez błyskając
czerwono-niebieskim światłem zaszurał po żwirowanym podjeździe.
- A ten tu po co? - zdenerwowała się Barbara, widząc wyłaniającą
się z wozu znajomą sylwetkę aspiranta Buczka. Józek, siostrzeniec,
zaciągnął się do policji parę lat temu. Przeszedł wszystkie
szkolenia i teraz pełnił funkcję głównego "mandatowego", jak o nim
mówiono w miasteczku.
- Ciotka postawi coca-colę? - Młody aspirant miał czoło zroszone
potem.
Skinęła głową.
- Podaj mu, Michał.
Ale chłopak jakby się pod ziemię zapadł.
- Przyjechałem uprzedzić was, że Michała mogą zamknąć.
- Co? - Barbara stała z otwartą puszką, z której ulatniał się gaz
i bąbelki płynu. - Co ty mówisz?
Józek wytarł czoło niezbyt czystą chustką.
- Jest zamieszany w jakieś machlojki z Białorusinami. Przemyt
części do motocykli kradzionych we Frankfurcie.
Leon zbliżył się szurając starymi sandałami.
- Nie mów mi tylko, że zabiorą mi chłopaka przed szczytem sezonu?
Co on takiego zmalował? U mnie nie kradł!
- U was nie. Ale koleguje się z takimi, co już za kratkami nie raz
siedzieli. Mówię wam, że nie jest dobrze...
Tupot nóg rozległ się od strony stacji. W blasku zachodzącego
słońca zobaczyli sylwetkę chłopaka sadzącego skokami w stronę
szosy. Miał w ręku plecak i zieloną koszulę w kratę, powiewającą
połami. Dawał rozpaczliwe znaki przejeżdżającym samochodom. Aż
któryś go zabrał.
- To Michał! Ucieka! - Oczy Ligoniowej były wielkości spodków. -
Józek, on ucieka!
Policjant spokojnie wypijał ostatnie łyki dobrze schłodzonego
płynu.
- Przecież go nie będę ścigał. Nie moja rola. Ja, proszę ciotki,
jestem chłopcem radarowcem.
Ciężarówka znikała na szosie prowadzącej w kierunku Świebodzina.
- I tyle go widzieliśmy! - westchnął Leon, przysiadając ciężko na
jednym z żelaznych, pomarańczowych krzesełek. - Cholera, jak my
sobie bez niego poradzimy?
Aspirant podniósł się zakładając czapkę.
- Tylu bezrobotnych...
- Złodziei! - dokończyła Ligoniowa czując, że poci się coraz
bardziej. - Leon, jutro sam pojedziesz po towar. I rozejrzysz się,
kogo by przyjąć na miejsce Michała. Może on wróci?
- Prosto do pudła? Pewnie słyszał to, co mówił Józek. I zwiał.
Mirella weszła zderzając się z aspirantem.
- Cześć, panie władzo.
Spuścił wzrok, omijając dziewczynę bokiem. Jego radiowóz zapalił
od razu. Odjeżdżał w stronę szosy, gdzie wciąż szurały opony
niezliczonych aut. Z prawa na lewo. I z lewa na prawo.
- Michał uciekł - powiedziała Ligoniowa, przyglądając się własnym
spuchniętym kostkom u nóg. - Coś przemycał. I policja by go
zamknęła.
Dziewczyna roześmiała się.
- A wasz Józuś przyjechał go uprzedzić? Nie ma jak rodzinka!
Barbara podniosła na nią błękitne oczy.
- Nie mądrzyj się. Sama nie jesteś w porządku. To, co robisz w
tych TIR-ach, jest karalne.
- Nie - odpowiedziała spokojnie. - Nie jest karalne. Może
niemoralne, ale za to nie idzie się siedzieć. Wiem. Pytałam
klienta. Był dobrym prawnikiem. Gorszym...
- Cicho! Nie chcę tego słuchać! Zamykamy lokal. Koniec na dziś.
- A kolacja? Podróżni będą podjeżdżać tu przed nocą.
- Dziś zamykam wcześniej. Ten Michał mnie zdenerwował. I co ja
teraz zrobię bez pomocnika?
Mirella wzruszyła ramionami.
- Olewam. Idę spać.
Wiedziała, że na nią patrzą. Czuła ich wzrok na swoich
przykrótkich szortach. Odeszła kołysząc biodrami nie dlatego, że
chciała sprawić przykrość Barbarze, tylko po to, by im uzmysłowić,
jaka jest. I jaka pozostanie. To, czy chcieli, by u nich
pracowała, zależało przecież wyłącznie od nich. Mogli ją odprawić
nawet jutro, nie płacąc ani grosza. Ale nie zrobiliby tego. Leon -
bo nie mógł stracić jeszcze jednego pracownika. A jego żona
Barbara? Bo wierzyła, tak, głęboko wierzyła, że pewnego dnia Mirka
przestanie się kurwić i znajdzie spokojny dom z mężem i dziećmi.
Dziewczyna uśmiechnęła się do swoich myśli. Zostanie tu, bo ma
zbyt mało pieniędzy, by coś zmienić. I wcale zmieniać nie chce.
To, co zostawiła za sobą, przychodziło czasami nocą, gdy nie mogła
zasnąć. Twarz matki. I jego. Na szczęście, ostatnio coraz
rzadziej. Dwa razy w roku wysyłała kartki bez daty i miejscowości.
Nalepiała znaczek i dawała do wrzucenia "gdzieś w Polsce" tym
wszystkim swoim TIR-owcom, z którymi zdążyła się już nawet
zaprzyjaźnić. Chciała, by matka wiedziała, że ona żyje. I żeby jej
nikt nie szukał. Na szczęście nie próbowano. Czasami patrzyła na
starą, wybrudzoną legitymację szkolną ze zdjęciem małej,
uśmiechniętej dziewczynki z dwoma warkoczami. "Już cię nie ma,
biedulko. Już nigdy nie będziesz miała domu i pokoju, do którego
wchodziło się po starych, drewnianych schodach. Gdzie za oknem
szumiał olbrzymi kasztan. To nie wróci. Nigdy".
Sobota i niedziela to najhałaśliwsze dni przy szosie E8. I
najwięcej bieganiny wokół stolików. Fala turystów rusza ku granicy
niemieckiej, by się przewietrzyć, zrobić zakupy lub tylko
pooglądać wystawy. Choć od paru lat, na dobrą sprawę, nie różnią
się od polskich. Ale kto to wytłumaczy turystom? Znikają natomiast
z asfaltowych szlaków niemieckie TIR-y. Potężne szesnastokołowe
machiny z dobrze naciągniętą plandeką. Nie jeżdżą w weekendy.
Restauracja "U Leona" zatłoczona jest wracającymi z Frankfurtu
rodzinami. Małe dzieci grzebią w brudnawym grysie, bawiąc się
srebrzystymi kapslami.
Mirella dwoi się i troi. Brak Michała odczuwa na własnych barkach,
choć Kalinowski ze stacji benzynowej przysłał Grzesia do pomocy.
Ale chłopak nauczony obsługiwać dystrybutor i podliczać utarg
zupełnie się nie nadawał na kelnera.
- Nie wsadzaj palucha do zupy!
- Bo co? - przekomarza się i niby niechcący gładzi jej odsłonięte
ramię.
Mocny sierpowy powala go na kolana. Tego się po Mirelli nie
spodziewał. Podnosi się powoli, nie wiedząc, jak się zachować.
"Dała mi w gębę na oczach tych wszystkich ludzi! - myśli oblizując
skrwawioną wargę. - Właściwie po co ją zaczepiałem?"
Dziewczyna nie zwraca na niego uwagi. Czasem denerwuje ją
pryszczaty wyrostek, któremu wydaje się, że jest Michaelem
Jacksonem. Nawet spodnie ma podobne do obcisłych rurek idola.
Można je wciągać wyłącznie za pomocą łyżki do butów. "Jeśli mnie
jeszcze raz dotknie, dostanie kopa tam, gdzie najbardziej boli!"
- Dla pana wątróbka i piwo?
Patrz...
violka