Synowie7.txt

(25 KB) Pobierz
71
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
        
        VII
        Była naówczas Kruszwica biskupiš stolicš i miastem równego znaczenia z Gnieznem 
        i Poznaniem; należała do najzamożniejszych u Polan grodów. Szedł tędy handel 
        ożywiony, mieszczaństwo było zamożne, ludnoć się pomnażała.
        Nad jeziorem stał zamek warowny, na tym miejscu, kędy niegdy Popielów wznosiła 
        się wieżyca... Resztki tego dominium sterczały nad nim, czasu ciężkiego 
        oblężenia, gdyby gród miał być opanowanym, stanowišc ostatni przytułek.
        Tu Zbigniew u miasta i Gopła stał obozem ze swym zebranym z różnych stron 
        żołnierzem.
        Nie było podówczas na zamku królewskiej załogi i to go ubiec dozwoliło, gdy z 
        kilku pułkami królewicz przycišgnšł pod Kruszwicę.
        Z samego wejrzenia na obozowisko poznać łatwo było można, z czego się siły 
        składały Zbigniewowe. Osobno stały dwa oddziały pogan pomorskich ze stanicami 
        swymi. Z tymi chrzecijanie kumać się ani chcieli, ani mogli.
        Pomorska owa dzicz łupieżna służyła już nieraz cesarzom i każdemu, kto jej 
        chciał zażyć, byle rabunek miała bezkarny.
        Na zawołanie Zbigniewa poszła chętnie z kneziem swym Przemkiem, który bez wojny 
        żyć nie mógł, a z Polanami był w wiekuistej walce. Na uboczu się trzymali 
        Pomorcy, gdyż się z nimi nikt drużyć nie chciał, a oni też o tym nie myleli.
        Dwa pułki posiłków czeskich stały także osobno, z ty mi ani Pomorcy, ani Polanie 
        w zgodzie nie byli i u wodopoju nawet, gdy się czeladzie spotkały, łajały się i 
        do oszczepów porywały wymylajšc sobie wzajemnie.
        Czechów potajemnie wysłał Brzetysław, choć się zwało, że z ochoty przyszli sami.
        Dwa pułki dostarczyli też nieprzyjaciele Sieciecha żšdajšc go obalić bardziej 
        niż Zbigniewa ratować.
        Ostatni siódmy oddział składał się przeważnie z samych zbiegów, których Sieciach 
        wygnał z kraju przeladowaniem, a ci najzajadlejsi byli.
        Ze wszystkich ziem znajdowało się ich tu po trosze: Krakowian, lšzaków, 
        Mazurów, Poznańczyków. Rycerze byli najlepsi, gdyż między nimi zamożnych ziemian 
 
        lik się znajdował największy.
        Wysłane szpiegi donosiły, iż król też wojsko miał liczne i doborne, a choć sam 
        chory, na czele pułków ić miał na Wrocław i na Zbigniewa.
        W Płocku jednak podobno jeszcze niedobrze wiedziano, gdzie królewicza szukać, a 
        szło bardziej o odzyskanie lšska niż o Zbigniewa.
        Władysław miał więc ić wprost na Magnusa naprzód, aby go przywieć do 
        posłuszeństwa.
        Nic pewnego nic było, ani gdzie, ani kiedy, ni z kim do czynienia mieć mogli 
        Zbigniewowi, każdy wysłany na zwiady inaczej liczył, co innego rozpowiadał. 
        Jedni wojska króla czynili ogromem bez miary, drudzy słabym i nielicznym; więcej 
        o nim bani przynoszono niż wieci.
        Dobek, który do rady stał przy Zbigniewie, acz ten nie zawsze sobie doradzać 
        dawał, ledwie wymógł na nim, aby na zamku się nie rozsiadał z swym dworem, lecz 
        przy obozie w namiotach się położył rycerza udajšc, choć jawnym było, że nań nie 
        został stworzony.
        Królewiczowi chciało się z drużynš wygodny zamek zajmować, bo lubił się pysznić, 
        panujšcego udawać i zażywać dobrej myli.
        Dopiero gdy mu zagrożono, że znienacka przyszedłszy nieprzyjaciel łacniej go 
        wemie z niewielkš drużynš odłšczonego, zgodził się pod namioty pójć ze swoimi.
        Tu gędbš, piewaniem, hukaniem i jasnymi sukniami a dworem więcej się zajmował 
        niżeli wojskiem i wojnš. miechów było pełno i przechwałek, bo siedem pułków 
        owych zdawało się niezwyciężonymi.
        Jesień już nadchodziła, noce były chłodne, ranki z przymrozkami; pod płótnem, 
        choć ognie palono blisko, zaczynało być nie bardzo zaciszno. Wicher podrywał 
        ciany, wdzierał się do wnętrza i nocami potrzšsał namiotami, jakby je wywracać 
        próbował.
        Dwór królewicza znacznie był urósł bez potrzeby, dla wystawy tylko. Kręciło się 
        około niego dużo pustej młodzieży, a wieci chodziły. że pod męskimi sukniami i 
        biała płeć do usług była używana. Królewicz nie bardzo rad ze starszymi obcował, 
 
        lubił błaznów, pochlebców, miechy i ludzi, co od niego wszystko znosić byli 
        gotowi.
        Obóz był gwarny, bezładny, do którego się nie bardzo ludzie mieli zbliżać. Na 
        pagórku nad jeziorem, między kilku starymi drzewami, rozpięty był namiot pański 
        z wiechš na wierzchołku, a przy nim na wysokiej tyce zatknięta powiewała 
        choršgiew czerwona bez żadnego znaku. Obok niego pomniejsze dla Dobka z 
        Morawicy, Marka i starszyzny stały nie opodal osobnš gromadš.
        Dalej drużyna miała porozpinane na kołach płótna, które się też namiotami 
        nazywały. Dla oddziałów więcej było szałasów i bud z chrustu niżeli namiotów, 
        ale za to dołów w ziemi pokopanych co niemiara i ognisk wiele, nad którymi 
        kociołki się grzały, a tuż dla koni rzędami stały żłoby pochwytane z miasta i 
        jako tako na kołach poumocowywane.
        Ani około Zbigniewa, ni u Czechów i Pomorców porzšdku nie było; królewicz się we 
        wszystkim na drugich zdawał sam niewiele czynišc. Lubił tylko czasami ze dworem 
        i trębaczami wyjechać i przecišgnšć, aby mu się ciury kłaniały.
        Około polskiego obozu, który był najbliżej królewicza, włóczyło się dużo ludu 
        różnego niepotrzebnego: gęlarzów, dziadów, bab, dzieci, błaznów i wszelkiego 
        tałałajstwa.
        Królewicz potrzebował, aby go zabawiano i kłaniano mu się; bawiono go więc 
        różnie, sprowadzano mu od wariatów poczšwszy do chłopców, co kozły przewracały. 
        Baby mu wróżyły, piewacy różni często sprone pieni wypiewywali, kobzy, gęle 
        i liry brzęczały przez cały dzień i nocy kawałek.
        Za to o czatach mało kto mylał, chyba Pomorcy, co w cudzej ziemi nie czujšc 
        się, na ostrożnoci też mieć się musieli. Wojsko nie było bardzo postawne ani 
        piękne, bo na lik więcej zważano niż na dobór ludzi. Odziewał się każdy jak miał 
        i jak chciał, ten w opończę, tamten w kożuszynę, inny w kaftan stary, a zbroi 
        mało gdzie widać było, tylko około księcia żelaznych ludzi zwijało się trochę. 
        Broń też nie była osobliwš, toporów więcej niż miecza, dostatek pałek nabijanych 
        i oszczepów z lada jakim żelazcem lub osmolonych tylko. Konie mizerne, mało co 
 
        więcej miały nad paszę pod nogami.
        Leżšc tak obozem to Pomorcy, to Czechy rankami, nocami wyrywali się na bliższe 
        osady dla pożywienia, a co złupili, tym żyli.
        Brali i młodzież wišżšc jš jak jeńców; trudno im było co mówić, musieli mieć 
        zdobycz jakš. Gdyby się srożono, precz mogli pójć, a byli potrzebni.
        W okolicy też kto mógł w lasy się wynosił daleko i całe osady zasiekiwały się ze 
        stadami na uroczyskach po puszczach. Królewicz na nic nie zważał, byle mu samemu 
        dobrze było. Dobek pilno go majšcy na oku mógł się teraz bardziej jeszcze 
        przekonać, iż pociechy z niego nie będš mieli. Trzymali go jak choršgiew w ręku 
        przeciw Sieciechowi. Ani do konia, ani do gonitwy, ani do rycerskich zapasów 
        było go napędzić, choć Dobek, starsi a nawet Marko go wycišgał.
        Sobiejucha szedł najczęciej z tym, aby go z namiotu dobył, lecz siadał pić i 
        słuchać, jak bajdurzono, i do nocy pozostawał.
        Całe tak dnie w próżnicy ubywały. Zahoń i kilku ulubieńców zbierali piewaków, 
        którzy najwięcej swawolnych umieli pieni, gularzy, gawiedzi wszelakiej i sami 
        im dopomagajšc bawili królewicza, który na stołku skórš pokrytym siedzšc, nogi 
        pozakładawszy, miał się, aż się za boki trzymał, szydził, młodzież do psich 
        figlów pobudzał i o wszystkim zresztš zapominał.
        Dobek chodził struty, ale go wycišgnšć ani przemienić nie mógł. Zagadał go 
        Zbigniew, zahuczał i z niczym odprawił, a swoje robił.
        Stały beczki z piwem i miodem dokoła pańskiego namiotu, kto ze starszych 
        przyszedł, i Czesi, i Pomorcy nawet, pił, jadł, siedział i razem się zabawiał. 
        Wychodził potem spluwajšc i mruczšc.
        Gdy o wojnie mówić przychodziło, Zbigniew ziewał. Spojrzawszy z pagórka na swe 
        obozowisko, że dużo miejsca nad jeziorem zajmowało, zdało mu się, iż wiat nim 
        zawojuje.
        Marko mu pomagał gębš wyszczekanš.
        - Niech no się królewscy pokażš - mówili - dopiero im cięgi damy! Nie ujdzie ich 
        stšd noga. Potopimy w jeziorze, reszta w łyka.
 
        Odgrażali się nawet, gdyby królewscy rychło się nie stawili, że na nich gotowi 
        ić, szukać a choćby na sam Płock uderzyć.
        Tymczasem stali, ryby łowili w jeziorze i u kruszwickich mieszczan nie proszeni 
        gocili po chatach.
        Zbigniew, który mnichów i kleryków w czasie pobytu w klasztorze znienawidził, 
        teraz na oczy dopucić ich nie chciał. Do biskupa nawet nie szedł, a do kocioła 
        trudno go było namówić.
        Dobek i Marko chodzili do miasta, bywali na mszy, on choć się tego nie zarzekał, 
        z dnia na dzień odkładał; ledwie się z rana przeżegnał lub gdy czarów się ulškł 
        jakich, to je krzyżem odganiał.
        Tak upływały tygodnie na próżnym leżeniu, nikt spełna nie wiedział, co dalej 
        poczynać miano.
        - Gdy zima nadejdzie - mruczał Zbigniew - gród się obwaruje, załogš osadzi.
        Z Kr...
Zgłoś jeśli naruszono regulamin