Synowie22.txt

(23 KB) Pobierz
236
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
        Józef Ignacy Kraszewski:Królewscy synowie
        
        
        Częć III
        
        I
        Lat dwa upłynęło od owej pamiętnej rycerskiej uroczystoci.
        Pierwszych dni czerwca na zamku płockim w kociele słychać było przez dzień cały 
        bijšce dzwony. Nie wołały one na zwykłe modlitwy lud pobożny, ani na ucztę 
        weselnš, nie piewały triumfu ani dziękczynienia; zwolna, smutnie jęczeć się 
        zdawały poruszajšc bez spoczynku. W podwórcach widać było stojšcych ludzi z 
        rękami opuszczonymi, z pochylonymi ku ziemi głowami; duchowieństwo w komżach i 
        kapach czarnych cišgnęło z kocioła na dworzec, którego drzwi i okiennice 
        otworem stały. Wewnštrz mnogie wiatła gorzały.
        Na wiecie wiosna była wesoła, zielonoć młoda, na zamku - smutek i trwoga. 
        Zdawano się oczekiwać na co, wyglšdać z obawš, królowej nawet izby stały 
        zaparte i około nich nie było ludno.
        Król umarł!
        Dogorywał długo, życiem ciężkim i tęsknym modlšc się o mierć szczęliwš, płakał 
        nad sobš i niepokoił się losem ziem swoich.
        Żadnego z synów przy nim w godzinie ostatniej nie było. Bolko na lšsku we 
        Wrocławiu siedział, Zbigniew w Gnienie. W chwili skonu dopiero obu im dano 
        znać.
        Arcybiskup, którego wieć smutna bliżej zaskoczyła, poprzedził synów i zebrawszy 
        duchownych u zwłok królewskich odprawiał modlitwy za spokój duszy.
        Pięć dni mijało od mierci króla, a żaden z synów nie przybył jeszcze. Z dnia na 
        dzień czekano na nich z pogrzebem. Sędziwy pasterz gońców za gońcami wysyłał.
        Miało się ku wieczorowi, gdy się orszak pod zamkiem ukazał, a po jaskrawych 
        sukniach, kitach, kołpakach, nieładzie, w jakim biegł ku wrotom, łatwo w nim 
 
        było poznać Zbigniewa.
        On to był w istocie. Dniem i nocš pędzšc bez spoczynku, udało mu się wyprzedzić 
        brata. Zgraja towarzyszšca mu czwałem z wrzawš wpadła, jak do domu, na podwórze 
        zamkowe.
        Królewicz zsiadł ze spienionego konia o krok ode drzwi żałobnej komnaty, z 
        której powolny piew księży dochodził. Spoczywały w niej na marach zwłoki 
        Władysława już przyodziane jak do pogrzebu.
        Nie miano mu na skronie włożyć tej korony, której nie dostał za życia, ale 
        tylko czapkę ksišżęcš. Zamiast berła krzyż trzymał w ręku i tulił go do piersi. 
        Pas rycerski wiecił na biodrach, a ramiona osłaniał purpurowy płaszcz bogaty. 
        Dokoła rzędem stali i siedzieli biskupi, prałaci, kapłani, mnisi czarni, 
        klerycy, pień na przemiany zawodzšc żałobnš.
        Zbigniew, przede drzwiami stanšwszy, rzucił okiem we wnętrze i zawahał się, co 
        miał czynić z sobš. Skinšł na Marka, który mu towarzyszył, przyzywajšc go ku 
        sobie.
        - U drzwi skarbca - odezwał się - straż natychmiast postawić, aby mi się go nikt 
        tknšć nie ważył. Płock i Mazury sš moim działem, co w Płocku jest - do mnie 
        należy jednego.
        Była to pierwsza myl syna u zwłok ojcowskich.
        Mówišc to wahać się nawet zdawał jeszcze, oddaćli zaraz czeć należnš ciału 
        ojcowskiemu czy pójć, gdzie chciwoć wołała.
        Wtem zatętniało głucho, drugi orszak konny wjeżdżał w bramy zamkowe. Był to 
        Bolko z ludmi swoimi.
        Bracia zmierzyli się oczyma, w których łatwo wyczytać było, że niewielkš 
        miłociš tchnęli ku sobie.
        Młodszy z konia zsiadłszy wprost do izby żałobnej podšżył, uklškł u stóp 
        katafalku i na mieczu oparty modlšc się płakać zaczšł.
        Zbigniew, zamiast wnijć z nim razem, w podwórcu został - ani mu ojca żal, ani 
        ludzi wstyd było. Nakazywał wszędzie stawić straże i rozporzšdzał się nimi, 
 
        jakby już gród obejmował we władanie.
        Do izby, w której księża nucili po cichu, przez okna pootwierane wpadał głos 
        jego chrypliwy, nakazujšcy, gniewny prawie. Głuszył chwilami modlitwy. Zbigniew 
        zapowiadał bratu i wszystkim za wczenie, że się tu czuje i chce być panem.
        Po skończonej modlitwie i ucałowaniu stóp zmarłego ojca, zwolna wyszedł Bolko w 
        podwórze i załzawionym okiem potoczył dokoła. Zbigniew stał, jakby na niego 
        oczekiwał. W twarzy jego malowała się niecierpliwoć człowieka, który się trwoży 
        i rad by co rychlej przebyć grożšce mu niebezpieczeństwo. Patrzšc na Bolesława 
        umylnie w głos powtórzył wydane rozkazy.
        - Straż mi postawić u skarbca, objšć zamek. Aby mi się tu nikt nic tknšć nie 
        ważył i nie miał.
        Bolko zarumieniony rękš wskazał na otwarte drzwi izby, w której zwłoki ojca 
        złożone były.
        - Nie pora nam myleć o ojcowskich skarbach ani o tym, co do kogo należeć 
        będzie. Nie zmuszajcie mnie, abym i ja straże stawiał, a o prawa moje się 
        upominał.
        - Jakie prawa? - gwałtownie wybuchnšł Zbigniew. Płock jest mojš dzielnicš, a co 
        w nim - to moje. Starszym jestem i młodszego nie dopuszczę, aby mi przodował.
        - Jam syn królewski - odparł Bolko. - Ty syn ojca naszego z pierwszego 
        małżeństwa swobodnego, z łaski przypuszczony do równoci ze mnš. Z łaski! Skarby 
        ojcowskie do mnie należš!
        Zbigniew zbladły, z oczyma roziskrzonymi, rzucił się na Bolka.
        - Ani mi miej tego rzec raz jeszcze! - zakrzyczał. Pochwycić cię każę i 
        rozbroić, a nie będę w tobie znał brata! Bolko zmierzył go pogardliwym wzrokiem.
        - Ty! Mnie! - rozmiał się. - Ty! Zapytaj, co ciebie czeka, gdy litoć i 
        cierpliwoć mojš wyczerpiesz. Ty przybłędo jaki!
        Zbigniew rękš chwycił za miecz, Bolko uderzył dłoniš po rękojeci swojego i krok 
        ku niemu postšpił. Kleryk się cofnšł nieco strwożony. Oba drżeli z gniewu i 
        oczyma na siebie pioruny ciskali.
 
        - Zdzisław Belina! - zawołał Bolko. - Straż postawić u drzwi skarbca, a kto 
        będzie miał się zbliżyć do nich, wiecie, co z nim czynić. Macie miecze u boku.
        Ruszy li się natychmiast Bolesławowi, a choć ich była gromadka mniejsza, nikt 
        nie miał przeciw nim występować. Znano, co mogli.
        - Nie ważcie mi się nic tknšć! - zahuczał Zbigniew. Zamek mój, jam tu panem!
        Nie słuchajšc tego wierna drużyna Bolka na skinienie jego już się rozchodziła. 
        Wzrok młodszego padł w tej chwili na otwarte drzwi, przez które ciało ojca i 
        twarz zżółkła widać było. Zawstydził się i ocknšł.
        - Zbigniewie - rzekł łagodniej - nie pora przy zwłokach ojca, które na pogrzeb 
        czekajš, wyzywać się braciom i wanić! Niech ciału oddana będzie czeć, 
        rozprawimy się z sobš póniej.
        - Tak! By, nim się pogrzeb odbędzie, opanował, co należy do mnie - poczšł 
        starszy. - Ja cię znam!
        I znak grony zrobił rękš. Bolko wzruszył ramionami. - Nie wyzywaj mnie! - 
        zawołał - nie wyzywaj mnie w tej godzinie, gdy ból mój podwaja gniew i wzgardę 
        dla ciebie. Powtarzam ci, nie wyzywaj, by nie żałował!
        A ja ci mówię - krzyknšł starszy - nie miej następować na mnie i na prawa moje. 
        Mam siłę większš od twojej, zgniotę cię. Ty tu stać nawet nie masz prawa! Zamek 
        mój, ziemia moja, wszystko moje - precz!
        Uniósł się Zbigniew, lecz jeszcze słów tych nie dokończył, gdy Bolesław, który 
        miecza nie dobył tylko przez poszanowanie dla zwłok ojca, poskoczył wołajšc:
        - Precz ty stšd, przybłędo nikczemny! Bezwstydny chciwcze i przechero!
        Wrzawa ta z podwórza doszła wreszcie do izby żałobnej; arcybiskup strwożony, 
        przeczuwajšcy, co się stało, w czarnej kšpie, w mitrze, z laskš pasterskš w ręku 
        wychylił się na przedsienie - podsłuchał spór, patrzał na wań braci.
        Przerażonemu tym, co oczy jego widziały, głosu zabrakło. Domylił się, kto był 
        przyczynš gorszšcego sporu, ze słów, które podchwycił.
        - W imię Boga ukrzyżowanego! - zawołał na ostatek. Hamujcie się! Opamiętajcie! 
        Kto z was wszczšł ten spór, królewiczu Zbigniewie?
 
        - Ojcze! - odparł głosem. drżšcym, nie miejšc od ciany odstšpić krokiem, 
        Zbigniew. - Ojcze! Jam nie winien! Upominam się o to, co mi należy! Skarby po 
        ojcu sš moje! Starszym jestem. Płock jest moim dziedzictwem.
        Nic nie mówił Bolko, patrzał na arcybiskupa.
        - Kazałem straże stawić u. drzwi - mówił Zbigniew dalej - bo wiem, że tu będš 
        czyhać na własnoć mojš. Biskup w ziemię laskš uderzył.
        - Królewiczu Zbigniewie - odezwał się - wiecie zaprawdę, iż wam sprzyjam. 
        Ratowałem was z więzienia, wolnoć wam wyprosiłem, przyznanie synem, 
        przebaczenie! Hamujcie się, abym się nie stał sędziš waszym i nieprzyjacielem! 
        Nie macie słusznoci za sobš!
        - I wy przeciwko mnie jestecie! - wykrzyknšł Zbigniew. - Wy, ojcze!
        - Jestem za sprawiedliwociš - rzekł arcybiskup surowo. - Porzućcie ten spór 
        bezbożny, idcie pożegnać ojca, aby mu czeć ostatnia oddanš była, a mógł 
        odpoczšć w spokoju...
        Rękš drżšcš nakazujšco wskazał na otwarte drzwi izby. Ruszył się Zbigniew, lecz 
        zwrócił do swoich ludzi.
        - Pamiętajcie - rzekł - abycie mi na chwilę drzwi skarbca nie opuszczali. Gdzie 
        podskarbi?
        Z tłumu, który ten spór zgromadził, wystšpił stary Zbilut Podkowa i w milczeniu 
        się pokłonił.
        - Klucze mi dajcie! - zawołał do niego Zbigniew.
        - Nie waż mi się tego czynić! - zagrzmiał głos Bolka. Arcybiskup załamał ręce....
Zgłoś jeśli naruszono regulamin