Synowie21.txt

(28 KB) Pobierz
222
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
        X
        Lat kilka upłynęło od wygnania Sieciecha, który z Rusi ruszyć się ani 
        przedsiębrać nic nie mógł.
        W zamku płockim na kilka dni przed Wniebowzięciem Panny Marii wielkie czyniono 
        przygotowania. cišgały się zewszšd wozy, jechały gromadki zbrojne, gocińcami 
        płynšł lud gwarzšc, a nie widać było niepokoju ani postrachu, jaki zwykł wojnę 
        poprzedzać i zwiastować niebezpieczeństwo. Owszem ludzie się radować zdawali, 
        około grodu miechy i piewy słychać było.
        Stary Strzegoń, który był dowódcš królewskiej załogi na grodzie, siedział pod 
        izbš swojš, w tylnych zabudowaniach dworca królewskiego. W podwórkach krzštano 
        się wszędzie, umiatano drogi; oczyszczano kšty, ustawiano brzózki zielone 
        przywiezione z lasu, pancernicy pod szopami czycili zbroje i odzież odwiętnš 
        otrzepywali.
        W ruchu tym, swobodnym, wesołym, ożywiajšcym ludnoć zamkowš, czuć było byt 
        dobry i pokój, jakiego tu dawniej nie widziano. miechy się rozlegały rane, 
        tylko bliżej zabudowań, w których król Władysław przebywał sprawiano się ciszej, 
        bo służba pańska stojšca w progu pilnowała, by wrzawy nie wszczynano.
        Człowiek, który z postawy na wojaka wyglšdał, konia w miejskiej zostawiwszy 
        gospodzie, powoli posuwał się ku zamkowi. Niemłody już był, włos miał na wpół z 
        siwym zmieszany, brodę też pasami po bokach siwš.
        Szedł i pilno się rozglšdał, jakby tu obcym był, choć dobrze znał drogi i 
        cieżki i nie pytał o nic nikogo. Ludzi kręciło się dosyć, więc nie zwracano nań 
        uwagi, nikt go też nie zaczepiał, jakby ci, co go mijali, nie znali go wcale. 
        Ten i ów spojrzał na przechodnia i obojętnie mu się przypatrzywszy do swej 
        roboty powracał.
        Przychodzień wsunšwszy się na zamek, pobłšdziwszy po dziedzińcach, siedzšcego na 
        kłodzie pancernika, który zbroję wycierał, zapytał o Strzegonia, gdzieby go 
        podtenczas szukać było potrzeba. Żołnierz, zaledwie podniósłszy głowę, wskazał w 
        stronę izby, na której progu spoczywał włanie stary, piwa kubek na 
 
        wpółwypróżniony majšc przy sobie.
        Dzień letni już się miał ku wieczorowi, a że skwarny był, napój się przydał - 
        dla ochłody.
        Z dala zoczywszy Strzegonia przybyły stanšł nieco, obejrzał się dokoła, a widzšc 
        wszystkich zajętych, przybliżył się ku niemu. Ten też już mu się pilno 
        przypatrywał czas jaki, jakby go poznawał, a pewnym nie był, czy się nie myli.
        Gdy przychodzień podszedł, stanšł i umiechnšł się. Strzegoń aż się zerwał, aby 
        mu bliżej zajrzeć w oczy.
        - Czy mnie stary wzrok nie myli? - zawołał.
        - A nie, jam jest, ja - dziwnie się umiechajšc i wkoło oglšdajšc rzekł 
        przybyły.
        - A cóż wy tu porabiacie? Lat tyle widać was nie było? Ludzie prawili, żecie na 
        Ru poszli z Sieciechem?
        - Na Ru? hm! Mało to ludzi na Ru i bez Sieciecha cišgnie, a stamtšd tak samo 
        wrócić można jak pójć! - poczšł przybysz.
        - Cóż was tu przyniosło? - pytał Strzegoń.
        - Ot tak, z ciekawoci może się przywlokłem - rzekł podróżny oglšdajšc się 
        bacznie - a nielepiej by do izby na rozmowę?
        Strzegoń się odrobinę zawahał.
        - W izbie bo skwar i much tyle, że wyżyć trudno, pójdziemy gdzie w chłód do 
        szopy.
        - Idmy i w chłód, jak wola - zgodził się przybysz. Tak we dwu pocišgnęli 
        niedaleko, w otwarte wrota odryny, gdzie wieżego siana włanie nabito aż pod 
        dach, że ledwie z przodu miejsca trochę było, aby się na nim położyć.
        Patrzyli na siebie dawni znajomi, napatrzyć się nie mogšc. - Ty utył, ale 
        postarzał - rzekł podróżny.
        - A ty schudł i podupadł troszkę - odpowiedział Strzegoń.
        - Co za dziw włóczšc się między obcymi? - westchnšł pierwszy.
        - Wrócilicie do nas? - pytał dowódca. Podróżny głowš potrzšsnšł, nachylił się 
 
        do ucha Strzegoniowi i poczšł mówić.
        - Mymy się z Sieciechem niedaleko od granicy odbili, a uwierzycie, że choć 
        siedzim blisko, nie wiemy prawie, co się u was dzieje, jakby mur nas 
        przedzielał. Sieciech zawsze ma nadzieję powrócić. Powiem wam prawdę, posłał 
        mnie, abym mu przyniósł języka.
        Strzegoń wstrzšsnšł się cały, spojrzał z ukosa, głowš poruszył.
        - A cóżecie za języka dostali? - rzekł sucho.
        - Jeszcze żadnego, bom i pytać się lękał - mówił podróżny. - Mylałem, że tu 
        znajdę niepokój, zwadę i biedę, a no dotšd nie widzę.
        - Bo ich nie ma - rzekł Strzegoń.
        - Cóż robicie?
        - Po trosze wojujemy, a czasem się spoczywa - odezwał się dowódca.
        - A król?
        - Król? Stare panisko w kożuch zawinięte, ledwo żywe, dogorywa modlšc się Bogu.
        - A któż mu sieciechuje?
        - Nikt chyba.
        - Hej! hej! I bez Sieciecha żyjecie, jakby go już na wiecie nie było - dodał 
        przybysz.
        - Ani pamięci już u nas o nim nie ma - zakończył Strzegoń.
        - A król?
        - Bolał dużo i przeboleć musiał - mówił dowódca. Długo nawet Bolka odpychał; 
        teraz znowu go miłuje jak oko w głowie. Któż by mógł inaczej!
        Podróżny skrzywił się słuchajšc.
        - Przecie i Zbigniew niewiele, gorszy! - wtršcił.
        - O! o! - przerwał Strzegoń - zasię! Kleryk czasem zrywa się do mieczyka, a no 
        mu się z nim nie szczęci. Co go wyjmie, to schować musi, nie umoczywszy, chyba 
        w wodzie! Rad by on, żeby się zań ludzie bili, sam woli Niemki gładzić po 
        twarzy. Język ma mocny a pięć słabš. - Poczšł się miać Strzegoń stary. - Bolko 
        złoty pan! - cišgnšł Strzegoń - ale chłopię szalone. Jemu tylko w lesie a w 
 
        polu, pod namiotami dobrze i wesoło; klerykowi w chacie u ogniska. Dwu ich jest 
        jednego ojca a do siebie niepodobni wcale.
        - A królowa Judyta? - zapytał przybysz.
        - E, e! - syknšł Strzegoń - co mi tam w babskie mieszać się sprawy! Jak 
        poczynała niegdy, tak i dzisiaj Niemców młodych kręci się koło niej siła, baba w 
        skoki chodzi, miechami żyje i zestarzeć nie chce... Siedzi w niej licho.
        - A po wojewodzie nie zatęskniła? - dodał przybyły.
        - Nie wiem. Pewnie dwa albo i trzy dni musiało jej być markotno - mówił dowódca. 
        - Co miała za jednym z tęsknoty umierać, kiedy ich dziesięciu mieć może na to 
        miejsce?
        - Przecie stara - mruknšł obcy.
        - Pomarszczona i straszna - dodał Strzegoń - a czym się garnek napoił za młodu, 
        tym skorupy jego cuchnš. Milczeli jaki czas; przybyły wycišgał siano spod 
        siebie i gryzł je jakby ze złoci.
        - Co tu u was tak wyglšda wištecznie? - zapytał.
        - Niby nie wiecie; że więto za dni parę przypada! rzekł Strzegoń. - A no, mało 
        tego, uroczystoć będzie znaczna, król stary Bolkowi i jego drużynie rycerskie 
        pasy ma dawać.
        - I Zbigniewowi też? - zapytał podróżny.
        - Po co mu drugi, kiedy już jeden dostał sobie - odezwał się Strzegoń. - Choć 
        nie bardzo wojował, ale zawczasu rycerstwo to wyprosił u czeskiego króla. 
        Pysznił się nim Bolkowi na złoć, gdy ten krew przelewajšc pasa nosić nie miał.
        Mówili jeszcze z sobš, gdy Strzegoń posłyszał wołanie na dziedzińcu i na sianie 
        zostawiwszy towarzysza, rzucił się z odryny dowiedzieć, co się stało.
        Na koniu, pianš i potem okrytym, leciał ku szopom młody, ciężkš zbrojš okryty 
        cały, chłopak, w którym wysłaniec Sieciecha poznał Bolka.
        Lat kilka uczyniły go dorosłym, silnym mężem, a więcej nad lata cišgły trud 
        wojenny go ukrzepił.
        Choć złym okiem patrzał nań posłaniec, nie mógł się oprzeć wrażeniu, jakie 
 
        pięknoć, męstwo i siła wywierajš.
        Puszek młodzieńczy okrywał twarz ogorzałš, zdrowiem kwitnšcš, wród której 
        bystrych oczów dwoje jak dwa czarne wieciło diamenty. Widać było prawie, jak 
        pod tš czerstwš skórš krew żywo płynęła.
        Pańska i rycerska postawa. budziła poszanowanie; znać w nim było z dala 
        królewskie dziecko, dowódcę nawykłego rozkazywać i niczym się nie dać ustraszyć.
        Strzegoń spotkał się z nim wród podwórca; Bolko włanie konia osadził i 
        zeskoczył z niego.
        - Stary mój! - krzyknšł głosem doniosłym a drżšcym. Ludzi! Ludzi! Do koni! Co 
        jest najlepszego! Kto żyw, dzi, zaraz ze mnš!
        - Cóż się stało, miłociwy panie? - podchwycił kłaniajšc się Strzegoń.
        - A psia gromada ujada nad granicš! - wołał Bolko. Zwšchały wilki wciekłe, że 
        my tu więtować mamy - Pomorcy znowu Santok oblegajš!
        Strzegoń stał pomieszany nie wiedzšc jak spełnić rozkaz. - Miłociwy panie, 
        więto wielkie tuż przed nami! Uroczystoć wasza! Sproszono duchowieństwo, 
        władyków, wojewodów, król, póki żyw, chce was przepasać!
        - Słuchaj! - krzyknšł królewicz. - Czasu jest dosyć! Natychmiast na nich, 
        sprawim się chyżo, zbójów przegnamy i wrócim żywi i zdrowi po pasy! Znam się ja 
        z tš hałastrš, która pierzcha, byle jej sišć na karki! Strzegoń! Stary! Na rany 
        Boże! Na całš noc w pochód - kto żyje! Tršbić na ludzi - dodał rozgoršczkowujšc 
        się - nim księżyc wnijdzie, na całš noc ruszamy.
        W tej chwili poruszyło się wszystko na zamku, bo w rogi uderzono... Chory król, 
        posłyszawszy to hasło wojenne, ulškł się i komornika wysłał z pytaniem, co się 
    ...
Zgłoś jeśli naruszono regulamin