Synowie20.txt

(26 KB) Pobierz
209
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
        IX
        Dni kilka upłynęło; z jednej strony sposobiono się cišgle do obrony, z drugiej 
        do oblegania i szturmu. Magnus się troszczył tylko o to, co uczyni, jeżeli się 
        rokowania i zwłoki przedłużš, a mrozy i zima nadejdš. W obozie wojnę, na dworcu 
        biskupim duchowieństwo zgodę i układy gotowało.
        Wieć o tym, co zaszło, i posły, przez o. Filipa rozesłane do Gniezna, Krakowa, 
        Kruszwicy, zgromadziły znaczny zastęp prałatów do Płocka. Na czele ich stał 
        nieprzyjazny Sieciechowi arcybiskup Marcin, zastosowujšcy się doń Lambert 
        krakowski i Paulin Ciołek kruszwicki. Popiesznie podšżyli na zawołanie wszyscy, 
        bo i sprawie kocioła zawichrzenie to szkodliwym było.
        Na zamku królowa i wojewoda gotowi byli bronić się do ostatka, słać do obozu 
        królewiczów, aby starszyznę przecišgnšć na swojš stronę, użyć wszelkich rodków, 
        by się przy władzy utrzymać. Spiskowano tu, nocami wyprawiano ludzi 
        poprzebieranych, czynnoć była goršczkowa, zapamiętałoć coraz większa.
        Tymczasem na dworcu biskupim zebrani duchowni, zgorszeni, zatrwożeni, przez o. 
        Marcina podbudzani mocno, postanowili nie dopucić walki. Przed ich potęgš 
        korzyło się ostatecznie wszystko.
        Arcybiskup Marcin, zaledwie zsiadłszy z konia, głono zapowiedział, że między 
        ojcem a dziećmi dla jednego ambitnego człowieka boju nie dozwoli, kocielnš 
        władzš zagrozi i powstrzyma go.
        Gdy na zamku Sieciech i królowa dowiedzieli się o przybyciu biskupów, wojewoda 
        ulškł się i zwštpił o sobie - arcybiskupa obawiał się najbardziej.
        Nie dajšc czasu o. Marcinowi do widzenia się z królem, wojewoda natychmiast z 
        pocztem pojechał na dworzec biskupi. Włanie na radę około arcypasterza 
        gromadzili się duchowni, gdy ujrzano nadbiegajšcego wojewodę. Z daleka palcem 
        nań wskazujšc zmarszczony starzec zawołał:
        - Ten ci to jest, przez którego zgorszenie i nieszczęcie na nas przychodzi.
        Gdy w progu ukazał się Sieciech, trzej pasterze siedzieli już milczšcy, 
        otaczajšc w porodku nich zajmujšcego pierwsze miejsce arcybiskupa. Twarz jego 
 
        zwykle łagodna, teraz była gniewnš, surowš, strasznš. Samo milczenie, którym na 
        pozdrowienie odpowiedział, gronym było i pełnym znaczenia.
        - Ojcze najprzewielebniejszy - zawołał dumnie Sieciech - choć nie powołany staję 
        tu jakby na sšd wasz dobrowolnie. Obwiniajš mnie tu wszyscy wrogowie moi, chcę, 
        abycie sšdzili między mnš a nimi.
        - I sšdzić musimy a będziemy - zawołał arcybiskup uroczycie - sšdzić będziemy 
        nie ludzkim sšdem, ale Bożym. Tak, naszš rzeczš jest nie dopucić zgorszenia. 
        Wy, wojewodo, jestecie kamieniem obrażenia, wy słabym królem władniecie, wy 
        królowš, wy przekupionymi ludmi!
        Sieciech, stojšc zarumieniony, z lekka próbował umiechać się szydersko. - Tak - 
        rzekł - teraz tu nie ma winowajcy, jeno ja, nie ma zbrodniarza, tylko ten - 
        wskazał na siebie - ten jest zabójca, łupieżca, zdrajca, cudzołożnik. Lecz 
        posłuchajcież obwinionego, bo sšd i rozbójników słuchać winien.
        - Gdy nie sš pochwyceni na goršcym uczynku! - odparł arcybiskup.
        Oczyma surowymi mierzyli się duchowni, zachęcajšc do wytrwania w tym 
        usposobieniu.
        - Cóż możecie mieć na obronę waszš? - dodał starzec.
        - Ja? Króla mam, króla i jego słaboć - zawołał Sieciech. - Gdyby nie ja, 
        rozpadłoby się królestwo to na kawały, zajechaliby je nieprzyjaciele. Pomorcy by 
        krzyże powywracali, Czesi znowu łupili kocioły! Gdy nie było władzy i dłoni, 
        musiałem panować ja, aby bezkrólewie nie nastało. Nie na króla, nie na 
        królewiczów, nie na mnie patrzcie, którzy wszyscy miertelni jestemy, ale na 
        państwo to i na losy jego!
        Arcybiskup i towarzysze jego milczeli długo; poczšł w końcu ojciec Marcin 
        pomylawszy.
        - Nie o państwo to ani o ziemię szło wam, wojewodo, ale o własnš sprawę. 
        Chcielicie korony dla siebie. Mšcilicie wodę, aby łatwiej w niej łowić. Znamy 
        was nie od dzi dnia. Nie będzie was kosztowało nic przez krew dojć do 
        panowania. Alici władza wiecka w tym królestwie, jako w innych, pod naszš 
 
        jest, pod Bożš; my stoimy jako kapłani na straży sprawiedliwoci. Papież korony 
        rozdaje i z tronów stršca, my wišżemy i rozwišzujemy. Piotrowš mocš mymy 
        sędziami, my nie dopucimy, aby się srom dział panu a dzieciom krzywda. Mylicie 
        się opierać? Stawajcież jako Masław z pogany i po pogańsku, bo po chrzecijańsku 
        nie możecie. Ustšpić musicie z królestwa tego, a my pokój uczynimy!
        Wojewoda ostatnie wyrazy posłyszawszy zbladł, zachwiał się.
        - Ja mam więc za winy wszystkich odprawiać pokutę? - rzekł.
        - Bo wy zgrzeszylicie najwięcej - dodał arcybiskup. Sieciech spojrzał na 
        biskupa Filipa, który mu gronym odpowiedział wejrzeniem, potem na Lamberta, 
        który miał oczy spuszczane i milczał patrzšc na otwartš księgę, na Paulina w 
        ostatku, ale ten się nie odzywał i z założonymi na piersiach rękami ku stropowi 
        poglšdał.
        Wojewoda nie mówił nic, oczy mu zachodziły krwiš, która ze zbladłych warg 
        ustępowała.
        - Idcie! - dorzucił o. Marcin. - Dopóki możemy ocalić wam życie, idcie!
        - Gdybym chciał - odezwał się niewyranie Sieciech - król odejć mi od siebie 
        nie da. Król się nie obejdzie beze mnie, ufa mi. Wie, że nawet własnym dzieciom 
        wierzyć nie może, że tylko ja mu byłem wiernym. Ja!
        - Tak! - odpowiedział arcybiskup - król w rękach waszych jako ciasto, które 
        urabiacie na taki placek, jaki wam do smaku! Wiem o tym. Mnie królewska moc nie 
        zastrasza; pomazańcem Bożym on nie jest, korony nie miał, panował z przyzwolenia 
        naszego i ziemian, gdy cofniemy je my i oni, ustanie moc jego.
        Wojewoda, któremu wyrazów na obronę zdało się braknšć, stał przybity. Dano mu 
        chwilę namysłu, o. Marcin mierzył go oczyma.
        - Wy, ojcze przewielebny - odezwał się Sieciech - nie od dzi dnia jestecie mi 
        nieprzyjacielem.
        - Tak, bom ja was poznał zawczasu - mówił starzec bom patrzał na sprawy wasze i 
        w sercu czytał. Ujęlicie sobie sromotnie królowę, niewiastę nieopatrznš i 
        płochš, króla ujarzmilicie, Zbigniewa chcielicie się pozbyć klasztorem i 
 
        więzieniem. Bolka zabójstwem.
        - Potwarz! - wybuchnšł Sieciech.
        - Ci, którym płaciłe za to, wiadczš przeciw tobie przerwał arcybiskup. - 
        Idcie, sprawa wasza osšdzona. Mylcie, aby ustšpić dopóki czas.
        Starzec rękš wskazał drzwi, ale wojewoda stał nie poruszony.
        - Takli ma być - przebšknšł. - Ani król, ani ja nie ustšpimy, wojny się nie 
        ulękniemy. Będzie wojna!
        - Ja nie dopuszczę do wojny! - powstajšc krzyknšł arcybiskup. - Ja, com od was 
        obu silniejszy Chrystusowym ramieniem, więtokradzkiego tego krwi przelewu nie 
        dozwolę. Rzucę między wojska laskę mojš, krzyż Pański, na który nikt się 
        nastšpić nie waży. Nie wyzywajcie tej potęgi, od której zginšł królewski brat! 
        Pomnijcie na los jego...
        Wojewoda spucił głowę, jak złamany tš grobš.
        - Ojcze - odezwał się głosem słabym - nie ojcowskie, nie pasterskie sš to słowa.
        - Bo nie synowskie czyny wasze - wolał arcybiskup.
        - Jam dla wiary chrzecijańskiej pracował, klasztory uposażałem, krzewiłem jš, 
        rozprzestrzeniałem - rzekł Sieciech. - Władzy pragnšłem tylko dlatego, abym 
        pogaństwa resztę mógł wytępić. Kociół...
        - Kociół i bez was stać będzie! - odparł unoszšc się starzec. - Nie troskajcie 
        się wy o Chrystusa, a korzcie się przed mciwš rękš Jego. Nic skażonego nie 
        wnijdzie do królestwa Bożego i was za sługę nie potrzebujemy, chyba w 
        pokutniczej szacie.
        Wojewoda jeszcze się z wyjciem ocišgał, gdy ojciec Lambert, wzrok skierowawszy 
        ku niemu, wskazał mu oczyma, aby izbę opucił.
        Starzec zarumieniony był i gniewny. Słowa nie mówišc wojewoda ustšpił.
        Po wyjciu jego milczenie panowało długš chwilę, aż biskup Filip się odezwał:
        - Kto wie, czy nas teraz wojewoda dopuci do króla?
        Arcybiskup wstał żywo.
        - Mnie? - zapytał. - miałby?
 
        Od dworca do zamku nie było daleko, mała przestrzeń je dzieliła.
        - Idziemy natychmiast do króla - dodał ojciec Marcin.
        Przywołano kapelana i kleryków, arcybiskup wdział swe suknie uroczyste, krzyż 
        wzięty z kocioła krucyferowi rozkazujšc nieć przed sobš. Duchowieństwo i 
        prałaci towarzyszyć mieli i poprzedzać pasterza. Biskup Filip w dzwon kocielny 
        rozkazał uderzyć.
        Arcybiskup nie dał się powstrzymać ani na chwilę; natychmiast ustawił się orszak 
        duchowieństwa, przyodzianego w komże, z krucyferem na czele, biskupi otoczyli 
        ojca Marcina i nieustraszony starzec skinšł, aby szli ku zamkowi.
        Z dala już musiano widzieć ten pochód uroczysty. Dziedziniec około dworca 
        królewskiego pełen był ludzi, wojskowych, koni, dowódców, żołnierzy.
        Sieciech nie miał czasu wydać rozkazów, a gdyby nawet był zalecił nie dopuszczać 
        arcybiskupa, próżnym by to było, bo poprzedzanemu przez krzyże, idšcemu w 
        ubiorze pontyfikalnym nikt w wiecie nie byłby miał drogi zapierać. 
        Rozs...
Zgłoś jeśli naruszono regulamin