Synowie2.txt

(23 KB) Pobierz
13
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
        II
        W wielkiej izbie na dole, w której zakonnicy zwykli byli przyjmować goci, z 
        dawna tak tłumno i huczno nie było jak tego wieczora. Przy blasku kilku kaganków 
        widać było kilkunastu zbrojnych ludzi, którzy stali oczekujšc, pozdejmowawszy 
        hełmy z głów oblanych potem, z kurzawy twarz i odzieże swe ocierali.
        Byli to tylko co przybyli gocie, do których biegł królewicz. Za każdym od 
        strony drzwi szelestem zwracali ku nim głowy, ale już po kilkakroć zawiodło ich 
        oczekiwanie. Zwłoka zdawała się ich niepokoić.
        Ten, który pierwszy zjawił się u furty klasztornej, stał na przedzie gotujšc się 
        widocznie wyręczyć towarzyszów w rozmowie i przyjęciu tych, których oczekiwano, 
        bo na drzwi cišgle miał zwrócone oczy.
        Był to Bobek z Morawicy, daleki jaki powinowaty matki królewicza; przy nim 
        stali reniawa, Kaniowa i Mutyna Czech, dodany im w Pradze. Siedzšcy na ławach 
        wszyscy byli lšzacy lub Krakowianie.
        Otwarły się nareszcie drzwi i opat wszedł wiodšc za rękę królewicza Zbigniewa w 
        tej samej sukni poszarpanej i poplamionej, w której siedział przed chwilš w 
        ogrodzie. Odmienić mu jš chciano, ale się oparł temu.
        Nikt z przybyłych, nawet Dobek z Morawicy, po matce mienišcy się powinowatym 
        Zbigniewa, nie znał go z twarzy. Wszyscy sobie wystawiali, królewskiego syna, 
        owo dziecię pańskie, po które przybyli - pięknym, rysów twarzy szlachetnych, 
        postawy rycerskiej. Jakież było zdziwienie ich, gdy ujrzeli przed sobš 
        niezgrabnego kleryka w sukni ciasnej, rozrosłego wprawdzie i silnego, lecz do 
        parobka stajennego podobniejszego niż do ksišżęcia, z twarzš długš, bladš, 
        odstraszajšcš, na której cię malowała zwierzęca niemal radoć jaka rozszalała.
        Jaki czas stali osłupieni nie mogšc przyjć do siebie, takim zawodem wydał się 
        im ten wyrostek, którego widzieli przed sobš. Zmierzyli się oczyma, ledwie nie 
        posšdzajšc opata, że ich oszukać pragnšł, podstawujšc im innego kleryka w 
        miejsce królewskiego syna.
        Wtem nie czekajšc na ich powitanie Zbigniew gwałtownym ruchem naprzód wystšpił, 
 
        stanšł i poczšł miejšc się głosem drżšcym.
        - Witam, miłoci wasze!
        Brzmienie mowy wywiodło ich dopiero z wštpliwoci i osłupienia.
        Ci, co znali króla i słyszeli go mówišcego, w głosie znaleli jakie z nim 
        podobieństwo. Dobek z Morawicy podszedł ku niemu i hełmem, który trzymał w ręku, 
        do kolan mu się pokłonił.
        - Czołem a głowš miłoci waszej - odezwał się. - Mymy po was tu przybyli. Dosyć 
        tego zamknięcia w klasztorze, pojedziemy z wami, aby odzyskać, co wam odebrano.
        miejšc się głono Zbigniew rzucił się go ciskać.
        - Zbawcami mi jestecie! - zawołał. - Marłem zaszyty w tej sukni!
        To mówišc potrzšsnšł niš.
        - Konałem w tej ciemnicy osiem lat, wiek! Nim dorosłem, zestarzałem.
        Łatwoć i miałoć, z jakš mówił, poprawiły pierwsze niemiłe wrażenie. Przybyli, 
        powstawszy z ław, kołem go otaczać zaczęli.
        Opat tymczasem mowy tej nie rozumiejšcy, widzšc siebie i godnoć swš nieco 
        zaniedbanš - ponury stał i milczšcy. Dawny wychowaniec wcale się nie zdawał 
        zważać na niego, poczynał już sobie jako człek swobodny, który przełożonego nad 
        sobš znać nie chce.
        Wyczekawszy chwilę opat skinšł na Dobka z Morawicy, który starszym się zdawał 
        między przybyłymi, i szepnšł mu, gdy się zbliżył, iż chciałby z nim mówić na 
        osobnoci.
        Dobek, żwawy i poradny człek, swoim co rzekł i zostawujšc na ich rękach 
        królewicza sam z opatem udał się do jego celi.
        Zwolna kroczył ojciec Abdon nic nie mówišc, zamylony. Mšż to był poważny, 
        dowiadczenia wielkiego i zdobytego wiekiem spokoju ducha, a przełożeństwo już 
        po kilkakroć w różnych miejscach piastował i nawykł był do rozkazywania. 
        Nadawało mu to postać i obyczaj prawie pański.
        Weszli do sporej izby, w której ojciec Abdon zwykł był goci dostojniejszych 
        przyjmować. Nie było w niej innego zbytku nad ten, jaki przystał duchownemu: 
 
        ksišg wiele, obrazów złocistych kilka, krucyfiksy, ołtarzyk do modlitwy, 
        ozdobnie przybrany. Otwartymi oknami wpadało wiatło, jeszcze żywe i jaskrawe, 
        choć dołem w podwórzach mrok się już poczynał.
        Opat zajšł miejsce w krzele swym z poręczami, na poduszce, a drugie wskazawszy 
        Dobkowi odezwał się po krótkim namyle.
        - Przynielicie mi list i pieczęć z Pragi, abym na ręce wasze wydał wychowańca 
        mojego Zbigniewa. Ci, co go żšdajš, nie dali mi go, prawa doń nie majš, 
        bierzecie mi go siłš! Z Krakowa mi był powierzony, z woli króla, jak mówiono; 
        dzi może przeciw niej go bierzecie? Miły panie, gdym brał tego młodzieńca, 
        niewielem o nim wiedział; gdy mi go zabieracie, godziłoby się, bycie mnie 
        nauczyli, dlaczego wprzódy odsunšć i zamknšć go chciano od oczów ludzkich w 
        ciszy klasztornej, a dzi go chcš stšd siłš odebrać? Ciemnym to dla mnie. Obcym 
        jestem zakonnikiem, o sprawach Polan tak jak nic nie wiem. Sasi to o nich tylko 
        wiedzš, iż się napaci na siebie od królów waszych lękajš.
        - Byćże to może, ojcze przewielebny - spytał Dobek - ażeby was zostawiono w 
        niewiadomoci?
        - Tak ono jest - odparł opat spokojnie. - Lat temu osiem przywieziono płaczšcego 
        chłopaka gwałtem znać do klasztoru, ze znacznym darem dla kocioła naszego. Nie 
        pomnę, jak się zwał ten, co mi go oddawał; stoi zapisane na mszale imię jego. 
        Powiedziano mi, że dziecko jest nieprawym potomkiem księcia polskiego, że je 
        chcš oddalić, aby król czy ksišżę, żonę bioršc lubnš, dziecka się nie wstydził 
        i aby prawym następcom jego uszczerbku nie było. Kazano go do zakonu sposobić 
        przyrzekajšc wyposażenie. Imię mu było Zbigniew, mymy w zakonu zwali go 
        Aleksym.
        Dobek słuchał zawstydzony i nieco zdziwiony.
        - Ani królów waszych, ani królestwa waszego dziejów i spraw nie znam - kończył 
        opat. - Tyle moich uszu doszło, iż mielicie zuchwałego pana, który się na ojca 
        swojego duchownego porwał i zamordował go, że z Rzymu ojciec nasz rzucił 
        interdykt na królestwo wasze, iż korony pozbawiono panujšcego, a ta się pono z 
 
        woli ojca naszego, biskupa rzymskiego czy cesarza, dostała czeskiemu królowi.
        Dobek ramionami ruszył.
        - Niechże mnie przewielebnoć wasza posłucha - rzekł powolnie. - Ja wszystko, 
        jak umiem, opowiem. Prawda to jest, żemy króla mieli, który jak rycerzem był 
        wielkim tak niepohamowanym i zuchwałym, bo ani królów swych braci za równych, 
        ani papieża, ani cesarza za wyższych nad siebie mieć nie chciał. Zabił on 
        biskupa naszego, męża wištobliwego, który mu grzechy na oczy wyrzucał, ale 
        potem sam z kraju uchodzić musiał. Ulitował się przecież papież rzymski nad nami 
        i brat króla, choć nie koronowany, królestwo dzierży, dla nas królem jest. Synem 
        jego pierworodnym jest ten oto Zbigniew, po którego my przybylimy.
        - Ale dziecięciem nieprawym - wtršcił opat.
        - Jako żywo - odparł Dobek - my tej różnicy nie znamy. Dawnym obyczajem naszym 
        domowym wzišł Władysław, pan nasz, krewnę mojš Hannę, żył z niš jako z małżonkš, 
        choć kociół nie pobłogosławił zwišzku, boć u nas to nie było w owe czasy 
        koniecznociš i duchowni się o to nie upominali jak teraz. Z tej Hanny, 
        ciotecznej mojej, miał król oto tego syna, który tak jego prawym synem jest jako 
        i ten drugi, co mu się póniej z czeskiej Judyty narodził, za przyczynš Idziego 
        więtego. Gdy król Judytę brać miał za małżonkę z krwi królewskiej, zażšdano, by 
        nie tylko pierwszš żonę, ale i pierwsze dziecię odtršcił od siebie i zapomniał o 
        nich. Zmarła z boleci wielkiej żona, sierota została; tę wtršcono do klasztoru 
        jak w studnię. Opat się poruszył mocno.
        - Miły bracie - rzekł - nie na zgubę, ale na zbawieni dano go nam, nie studnia 
        to jest, ale wrota do wiecznej szczęliwoci.
        - Pewnie, pewnie - poprawił się zmieszany Dobek głowę skłaniajšc - ale dałże on 
        się nałamać i skłonić, by umiłować ten stan, ojcze przewielebny? Powiedzcie, 
        abycie nasze uspokoili sumienie?
        Opat pomilczał nieco, w twarzy jego znać było zakłopotanie pewne, smutek, walkę 
        z samym sobš. Namylał się, miałli rzec, co mu na sercu leżało.
        - Miłociwy panie - odparł - nie zataję prawdy przed wami. Osiem lat trzymam go 
 
        na oku, mogę rzec na pasku, zobowišzalimy się do tego. Dziecko przyszło tu 
        zepsute i krnšbrne, a daj Boże, aby lepszym stšd odebranym zostało. Naturę ma do 
        przezwyciężenia trudnš i nieugiętš, umysł pojętny, krew, burzliwš. Nie wiem, co 
        z nim czynić mylicie, lecz jeli władzę jakš z ršk waszych ma otrzymać - 
        bodajbycie danej mu nie pożałowali!
        Ostatnie wyrazy ciszej domówił opat, spucił głowę na piersi i umilkł. Zdziwił 
        się mocno, gdy podniósłszy oczy na Dobka ujrzał go prawie umiechniętym i 
        rozradowanym tym, co go powinno było nastraszyć.
        - Ojcze przewielebny - odezwał się Dobek - takiego nam potrzeba włanie, który 
        by rękę silnš i wolę miał, a strasznym był... Stary król niewiele może, rzšdz...
Zgłoś jeśli naruszono regulamin