Synowie19.txt

(37 KB) Pobierz
191
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
        VIII
        Gdy posłany od Bolka dniem i nocš gonišc, co koń zmógł, przybieżał do Gniezna 
        rano, zastał włanie królewicza Zbigniewa na modlitwie w kociele, bo życie się 
        wiodło rozmaicie, ale o panu Bogu i więtych nie zapominano. Eks-kleryk tym 
        bardziej do kocioła uczęszczał, iż z arcybiskupem Marcinem chciał być dobrze, 
        potrzebujšc go i skarbišc sobie łaskę jego.
        Włanie msza poranna arcybiskupa ku końcowi się miała, gdy Marko Sobiejucha 
        przybiegł do kocioła, niosšc do ucha pańskiego owo poselstwo pilne.
        Staruszek o. Marcin żegnał już krzyżem przytomnych, a rzuciwszy okiem na 
        królewicza spostrzegł, jak mu Marko co w ucho szeptał, jak Zbigniew poruszony 
        żachnšł się w tył i natychmiast precz z kocioła chciał bieżeć.
        Kleryka, który do mszy mu służył, wysłał arcybiskup do Zbigniewa, aby 
        odchodzšcego wstrzymał i do zakrystii przywiódł go. Miał jakie przeczucie 
        wištobliwy kapłan, iż ważnego co zajć musiało.
        Zbigniew się zawrócił.
        Ojciec Marcin, zaledwie dokończywszy modlitwy, popieszył z pytaniem:
        - Co się stało?
        Nie mógł zataić Zbigniew i owiadczył, iż brat pilno go wzywa w pomoc przeciw 
        Sieciechowi.
        - Stało się to, co się z dawna gotowało! - rzekł wzdychajšc arcybiskup.
        Spojrzał nań pytajšco królewicz.
        - Nie zwłóczcie, a w pomoc mu popieszajcie - dodał o. Marcin. - Nieprzyjaciel 
        to wasz wspólny i królestwa waszego. Jed, cišgnij i niech ci Bóg błogosławi.
        Zbigniew stał wahajšc się.
        - Ojcze przewielebny - rzekł - mamli się przez to ojcu narazić? Brat mi nie 
        nazbyt sprzyja, po co mu pomagać? Sprawa nie moja...
        - Sprawa twoja - rzekł żywiej arcybiskup - wspólna wasza. Masz ić; póki czas. 
        Inaczej na ciebie kolej przyjdzie i nie będzie cię bronić komu... Ludzi zbierz, 
        a popieszajcie! Niech Bóg szczęci dobrej sprawie.
 
        Staruszek podniósł rękę drżšcš i pobłogosławił niš Zbigniewa, który stał cišgle.
        - Ojciec wasz, biedny pobożny król nasz już sobš nie włada, już przed sobš nie 
        widzi nic; uwolnicie go z więzów występujšc przeciw wojewodzie. Dawno czułem w 
        nim zdrajcę!
        Z tymi słowy Zbigniew odszedł poruszony i obrachowujšcy co miał czynić.
        W dworcu już nań czekano. Greta stała we drzwiach wabišc go ku sobie. Marko 
        cigał go i zabiegał; patrzyli mu oboje w oczy chcšc z nich wyczytać, co myli.
        W progu Sobiejucha się odezwał:
        - A, miłociwy panie nasz! Szczęcie się wam mieje! Królewicz Bolko 
        przycinięty pomocy żšda; szalony by był, kto by mu jš dał! Gdy nieprzyjaciel 
        tonie, głupi rękę wycišga!
        Królewicz popatrzał nań tylko, gdy Greta w sieniach już nań następowała.
        Niemka zmieniła się tu w dobrym bycie i próżnowaniu, królujšc i czynišc, co 
        chciała po swej myli. O pięknoć swš mniej była dbałš, wiedzšc, że Zbigniewa 
        zawsze przy sobie utrzymać potrafi. Roztyła się, postarzała, a choć wieciło 
        jeszcze na twarzy trochę wdzięku, resztka młodoci, więcej w nich było bezwstydu 
        niż uroku. Poczynała sobie z królewiczem miało, bo inaczej brał górę i tylko 
        zuchwalstwem wygrywała.
        Wbiegła za nim do izby i, gdy siadł zmęczony, uderzyła go po ramieniu wołajšc:
        - A co, przyszła pora! Nie ruszajcież się! Niech Bolko ginie, wam przyjdzie całe 
        królestwo! Niech ginie zuchwały dzieciak! Niech ginie! - powtarzała nogš bijšc i 
        rękami.
        Zbigniew siedział pogršżony, jakby nie słyszał i nie słuchał; namowy te i 
        kuszenia obiły się o niego nie poruszajšc wcale. Obrócił się do Sobiejuchy:
        - Ludzi kazać zwołać, ile ich jest! Do koni! Żywo! Dwór, drużyna, pułki, kto 
        żyw, niech się zbierajš w pochód przed wieczorem! Słyszysz, co mówiłem? Zwoływać 
        ludzi w pochód!
        Greta dawała znaki Markowi, aby jš z nim samš zostawił, Sobiejucha nie 
        ustępował.
 
        Po chwili rzekł pokornie:
        - Ja uszom nie wierzę! Wasza miłoć nie możecie tam ić. Po co my tam? Nie 
        będzie czasu zebrać pułków wszystkich, a z tš garciš, która tu jest, co 
        pomożemy! Czekać, aż się wszyscy cišgnš, będzie za póno.
        Królewicz się namarszczył.
        - Ty tu księciem i wodzem czy ja? - wybuchnšł idšc ku niemu gronie.
        Ulškł się Sobiejucha, ale stał, gdy miała dziewczyna, za połę sukni 
        pochwyciwszy Zbigniewa, pocišgnęła go mruczšcego jeszcze do drugiej izby; tu 
        dlań stół był zastawiony, bo przede mszš królewicz nie jadł.
        Posadziła go za stół, polewkę mu z wina podsunęła, mięso z misš odkryła, chleb 
        poczęła krajać.
        Rada była wywołać słowo; Zbigniew uparcie milczał, rzucił potem nóż, który już 
        był w ręku, z siedzenia się zerwał i poszedł ku oknu.
        Włanie podwórcem szedł jeden z sotników tak spokojnym krokiem powolnym, jakby 
        się nic nie stało na wiecie. Zobaczywszy go ksišżę krzyknšł:
        - Psubraty! Co jedziesz na żółwiu! Azali nie wiadomo rozkazanie! Wszyscy ludzie 
        do koni, kto żyw! Ruszaj, biegnij, wołaj! W rogi niech tršbiš, aby konie z paszy 
        wracały. Id! Sotnik stał zdumiony.
        - Na koń siadaj, leć na podzamcze, do obozu, po szopach, ludzie na koń... A nu!
        Powtórzony rozkaz usłyszawszy, sotnik się zerwał i kopnšł co prędzej ku szopom. 
        Wtem we drzwi wszedł Marko czerwony z gniewu.
        - Miłociwy królewiczu! - zawołał. - Do nóg waszych się kładnę, nie czyńcie 
        tego! Nie godzi się wam ić! Sami przeciwko sobie idziecie. To nie może być!
        Greta milczała.
        Zbigniew, który złym będšc aż do wciekłoci szalał, kłaniajšcego się nogš 
        potršcił.
        - Precz mi z oczów! Hurki wołać - rzekł miotajšc się. Hurko był oprawcš i 
        stróżem przy ciemnicy.
        Na hałas w izbie poczęli się zbiegać komornicy. Zbigniew im wskazał Marka.
 
        - Do kuny go wsadzić! Do ciemnicy, do kłody - wołał ksišżę. - Hurko do mnie!
        Nim Marko miał czas słowo przemówić, komornicy, którym dojadł był, widzšc pana 
        rozgniewanego, pochwycili go i opierajšcego się na rękach niemal precz wynieli.
        W miejsce Sobiejuchy zawołany tysišcznik, człek prosty a posłuszny lepo, który 
        służył tylko, aby żyć i zarabiać wojnš na łupach, a czasu pokoju na ludziach, 
        których wodził, dostał rozkaz zbierać co żywo i w gotowoci być przed wieczorem.
        Dopiero rozporzšdziwszy tak, Zbigniew spojrzał na stół, na kubek i misy, i siadł 
        do niadania.
        Greta widzšc go tak zapalonym odzywać się nie miała. Wiedziała, że burzę trzeba 
        przeczekać i zajć z innej strony. Podsunęła mu dzbanek z winem, nalała kubek... 
        Królewicz poczšł, pieszšc się gwałtownie, jadło chwytać i szybko popijać. Pilno 
        mu było. Greta czekała i patrzała na pozór spokojna.
        Dopiero gdy mu się lice zarumieniło od napoju, odezwała się płaczliwie:
        - A, a! Trzeba mi pana, z którym mi tak dobrze było, tracić! Kto wie, co będzie 
        z tej wyprawy! Drżę mylšc. Ludzi mało macie. Posłaniec mówił, że przeciwko 
        wojewodzie was wołajš, a Sieciech ma tysišce! O mój Boże miły! By mi pana mojego 
        nie zabili, nie ranili. Co ja pocznę nieszczęliwa sierota! Co ja pocznę!
        Zasłoniła twarz chustš i fartuchem, bo płakać jej było potrzeba.
        Spojrzał Zbigniew, który miał już czas poznać jš lepiej, i ramionami strzšsnšł 
        pogardliwie.
        - Ej, ty! - zawołał. - Nie myl, że mnie odurzysz albo nastraszysz! Id lepiej, 
        suknie i odzież gotuj dla mnie, pilnuj, niech sakwy wišżš!
        Greta cišgle płaczšca zbliżyła się z twarzš na pół zakrytš. - A wam - 
        przebšknęła - wam się zdaje, że na Sieciecha ić, choćby we dwóch na jednego, 
        mało znaczy! Wojewodzie wy nie uczynicie nic! Z nim wam albo razem ić, albo od 
        niego ginšć. On tu pan.
        - A tego ja włanie nie chcę, żeby on tu był panem! zawołał Zbigniew.
        Greta niemiało ršczkę mu położyła na ramieniu, poczynajšc go głaskać i 
        podpieszczać.
 
        - Po cóż wam samym ić - szepnęła - polijcie z lichem, gdy chcecie. Król się na 
        was rozsierdzi, Sieciech mcić się będzie.
        Milczał Zbigniew; niewiecie fortele nie pomagały.
        Na podwórcach tętnić zaczynało. Odzywały się rogi, nawoływali się ludzie, 
        pędzono konie z bliższych łšk, biegli żołnierze wlokšc zbroję i znoszšc 
        oszczepy. Dowódcy krzyczeli, ruch coraz większy się wszczynał. Grata nie 
        wiedziała już dalej co poczynać.
        - Wy Bolkowi wierzycie - rzekła w końcu. - Któż to wiedzieć może, czy to nie 
        zasadzka, nie zdrada? Może na was zastawiono sidła?
        - Magnus jest z nim; nie może to być - odparł Zbigniew. - O! Magnus - gniewnie 
        poczęła Niemka - taki dobry jak Bolko, jak oni wszyscy. Wy sobie sami kamień do 
        szyi przywišzujecie!
        Mówiła długo jeszcze, ale ksišżę zdawał się jej nie słuchać. Zjadłszy wyjrzał 
        oknem, na komorników zawołał i wyszedł z izby zostawujšc jš zaperzonš, 
        nieprzytomnš prawie z bezsilnego gniewu. Za wychodzšcym podniosła dwie pięci 
        zacinięte, zakręciła się i do swej izby pobiegła.
        Nie było już sposobu powstrzymać go. Marko siedział w ciemnicy, Gretę 
        przepędzono, w podwórcach ludzie się gromadzili, nowe oddziały z okolicznych 
        gródków przybywały, ale w tak...
Zgłoś jeśli naruszono regulamin