Synowie13.txt

(20 KB) Pobierz
130
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
        II
        Na płockim zamku wieczorem dnia jednego letniego cicho było jak zwykle; śpiewy 
        tylko niewieście rozlegały się około komnat królowej, gdzie Judyta, trzy jej 
        córki, liczny dwór żeński i męski - prawie zawsze zabawiał się dosyć wesoło. Dwa 
        otoczenia, króla Władysława i królowej, dzieliły się od siebie najczęściej jak 
        dwa obozy nieprzyjacielskie. U królowej przeważała liczba cudzoziemców, Niemców 
        i Niemek; szczególniej młodzieży węgierskiej, Sasów i Frankonów kręciło się 
        dużo, a była to drużyna pusta i próżniacza, dla której gędźba, śpiewy, pląsy i 
        umizgi całe stanowiły życie. Po królewsku, wspaniale, dostatnio, świetnie 
        odbywały się zabawy wieczorne ciągnące się często do późnej nocy.
        Na smutnym królewskim dworze panowała cisza, a Władysław modlił się, trwożył i 
        chorzał. Całe dnie schodziły mu na myślach tęsknych, w których przewidywał 
        przyszłe zawikłania i klęski. Wróżył zawsze co najgorsze.
        Dopóki Zbigniew był zamknięty, płakał nad tym dziecięciem swym pokrzywdzonym; 
        gdy go uwolnił, lękać się począł, ażeby z Bolkiem nie waśnili się i nie 
        spierali, lękał się, aby nie zniechęcili Sieciecha, lękał się, aby woj wojewoda 
        zrażony nie odstąpił od niego. Obawiał się dzieci własnych, bał wojny, niezgody, 
        niepokoju; ze wszystkimi rad był żyć w zgodzie, nikogo nie zniechęcać, okupić 
        ciszę dla dni starości swej.
        Widma chorobliwej wyobraźni, przeczucia straszne go prześladowały. Nocami sny 
        miewał przerażające, po całych dniach gryzł się podejrzeniami i przywidzeniami. 
        Strapionego ducha ledwie na chwilę ukoiła modlitwa, troska powracała znowu. 
        Dręczył się sam.
        Sieciech wezwany do rady zawsze miał jedno na ustach: użycie siły i grozy. Król 
        właśnie miał wstręt do obojga, obawiał się skutków!
        Wieczora tego, zostawiony sam sobie z milczącymi urzędnikami przybocznymi, król 
        opanowany był przez te widma straszliwe klęsk i zawichrzeń, gdy komornik wbiegł 
        oznajmiając o powrocie Bolka. Nie wiedział więcej nic nad to, jak że królewicz 
        przybył sam z drużyną, a wojska przy nim nie było.
 
        W pierwszej chwili przeraził się król myśląc, że Pomorcy ich pobili, a Bolko 
        ledwie uszedł z życiem. Cały drżący posłał po syna, aby mu się natychmiast 
        stawił.
        Prosto więc z konia, jak stał, wpadł Bolko do królewskiej komnaty i przybiegł do 
        ojca, który, nim się doń odezwał, długo w objęciach go trzymał.
        - Ocalony jesteś! - zawołał. - Bogu niech będzie chwała! A Zbigniew?
        - Nie byliśmy na żadnej wyprawie - odezwał się Bolko. - Co Zbigniew uczyni, ja 
        nie wiem. Nie rycerz z niego, a uparł się zwierzchnie dowództwo brać, z prawa 
        starszeństwa. Ja pod jego rozkazy iść nie mogłem i nie pójdę! Wrócić musiałem z 
        próżnymi rękami.
        Pobladł król; jedno niebezpieczeństwo znikło, drugie gorsze groziło. To, czego 
        się lękał, co przewidywał: waśń braterska już gorzała w sercach. - Powaśniliście 
        się więc! - zawołał. - Bracia, wy, coście się miłować powinni!
        - Nie poczynałem sporu - odpowiedział Bolko - a ulec mi się nie godziło. Rości 
        sobie prawa nade mną!
        To mówiąc dumnie spoglądał.
        - Miły ojcze - dodał - nie przeciwiłem się jego uwolnieniu ani uposażeniu, byłem 
        mu bratem dobrym, ale się zgnieść i w sługę obrócić nie dam!
        Władysław, oczy zakrywszy, siedział przy stole. Słowa te, głos trochę gniewny 
        syna ściskały mu serce. Straszne sny nocne, czarna owa przyszłość, o którą 
        drżał, stały przed nim. Grzech jego mścił się nad nim.
        - Cóż później będzie - odezwał się z cicha - gdy już dziś tak jest? Dziś o 
        dowództwo, jutro się zagryzać poczniecie o ziemie królestwa tego i panowanie nad 
        nimi!
        - Nie - odezwał się Bolko. - Komu naznaczysz, ojcze, zwierzchność, temu 
        posłusznym być musi drugi, każesz mi słuchać będę. Dziś myśmy równi, w jednych 
        prawach, synowie twoi. Ja młodszy jestem, ale matka moja starszą była! On 
        starszy nie prawem, ale tylko łaską twoją.
        - Dość! Dość! - przerwał król. - Ukój się, uspokój, uczynię wedle sumienia, aby 
 
        zgoda panowała między wami. Jam stary, chory, niedołężny, puszczę wam rządy, 
        patrzeć chcę, jak je sprawiać będziecie.
        - Ojcze miłościwy - przerwał Bolko - rządźcie wy sami, królujcie! Ja nie chcę 
        nic, ino na wojnę gdy idę, sam być muszę, nie pod nim.
        Po krótkiej rozmowie królewicz odszedł. Od drużyny jego cały już dwór wiedział, 
        co się stało; pobiegli zausznicy z językiem do królowej, do Sieciecha, który na 
        zamku właśnie był i u Judyty siedział.
        Gdy wieść tę przyniesiono, królowa natychmiast córki i służebne wysłała precz, 
        aby pozostać z wojewodą.
        W twarzy Sieciecha widać było zwycięstwo i radość złośliwą.
        - Jest, jakom przewidział - zawołał - poczyna się rozwiązywać sprawa. Nie stałoż 
        się tak, jakem zapowiadał? Gdy Zbigniewa na wolę puszczą, jeść się będą i 
        zajedzą.
        Królowa uśmiechnięta zbliżyła się doń i dotknęła jego ręki.
        - Wszystko dobrze - rzekła głos zniżając - lecz pośpieszać trzeba. Król dogorywa 
        widocznie, mówię wam, powtarzam, dni jego policzone, ociągać się nie godzi.
        - Wszystko teraz pośpiesznym pójdzie krokiem - rzekł Sieciech.
        Zasłona we drzwiach poruszyła się i zaszeleściła; wszedł podkomorzy królewski.
        Ukłonił się nisko wojewodzie i ręką wskazał, że król go wzywa do siebie. 
        Zrozumiał to łacno Sieciech, bo się spodziewał, że doń przyślą.
        Gdy podkomorzy się oddalił, wojewoda w ślad za nim pośpieszył, spojrzał tylko ku 
        królowej, która ścigała go oczyma i odchodzącemu od ust pożegnanie posłała 
        poufałe. Nieraz tak i przy ludziach okazywała czułość swą ulubieńcowi.
        Sieciech zastał króla na zwykłym miejscu, pogrążonego w myślach tak, że choć 
        wojewoda wszedł i stanął przed nim, nierychło głowę ciężką podniósł i zagryzione 
        usta otworzył.
        Milcząc, potem wyciągnął doń ręce, jakby pomocy błagał, jakby go wzywał na 
        ratunek, pewien, że już Sieciech uwiadomiony jest o wszystkim.
        Wojewoda z dobrze udaną obojętnością stał u stołu, jedną ręką w bok się ująwszy, 
 
        drugą spierając na nim.
        - Miły mój! Druhu mój, rado moja jedyna - płaczliwie począł Władysław - wiecie 
        już?
        - A! - rozśmiał się nielitościwie Sieciech - miłościwy królu, macie to, 
        czegoście żądali, coście sobie uczynili sarni, a co ja przepowiadałem. Toć było 
        nieuchronne. Dwu ich jest teraz, wojna między nimi musi być, póki jeden nie 
        zostanie.
        Okrutne te słowa raziły króla mocno; ręką rzucił odganiając przepowiednię, oparł 
        się o krzesło bezsilny i mruczał po cichu, jakby się modlił.
        - Ratujcież! Zapobieżcie! - zawołał. - Radźcie! Jam niedołężny, jam słaby, nie 
        podołam już temu. Z sobą bić się będą, a mnie, mnie zabiją! Mnie! Co czynić? Co 
        postanowić między nimi?
        Wojewoda ramionami wstrząsnął.
        - Dwu gospodarzy w jednym domu, zgoda trudna - rzekł. - Jeden ustąpić musi!
        - Dom wielki! - zawołał król.
        Tak się rozpoczynała rozmowa, gdy niespodzianie podkomorzy do drzwi przystąpił 
        oznajmując arcybiskupa Marcina, któremu biskup Filip towarzyszył.
        Król, posłyszawszy to, natychmiast z krzesła chwycił się drżący wskazując 
        Sieciechowi, aby mu rękę podał, i śpiesznym, o ile zdołał, krokiem, poszedł na 
        spotkanie dwu pasterzy.
        Zarówno jak poprzednicy jego, król nawykł był starszyźnie duchownej największą 
        cześć oddawać, aby przykładem swym drugich do poszanowania jej wdrażać. 
        Arcybiskup gnieźnieński szedł z królem w parze władzą i znaczeniem.
        Chory Władysław aż do drzwi swych wyszedł na spotkanie sędziwego arcybiskupa. 
        Przybycie jego nigdy pożądańszym być nie mogło. Po Sieciechu, którego się równie 
        obawiał, jak kochał, o. Marcin pierwszym był dla niego, szanował go król i 
        wierzył weń. Wiek, dostojeństwo, charakter nadawały mu powagę wielką.
        - Bóg was tu zesłał w tej chwili! - zawołał król z uczuciem całując rękę 
        pasterza, który go błogosławił. - Bogu niech za to będą dzięki! Znajdujecie mnie 
 
        w trwodze i boleści wielkiej.
        Przybycie to tak pożądane dla króla, dla Sieciecha było najnieprzyjemniejszym 
        wypadkiem. Wojewoda zmienił się na twarzy, ustąpił z niej wyraz zwycięski, 
        nachmurzył się, zafrasował, pomieszał; przeczuwał, że mu arcybiskup znowu szyki 
        pomiesza. Nie silił się nawet na udawanie spokoju i wesela.
        Arcybiskup Marcin i biskup Filip usiedli u królewskiego stołu, wojewoda 
        zatrzymał się nieco, wahał się widocznie, pozostać ma czy odejść, pilnować króla 
        czy opuścić go i zdać na doradców duchownych, gdy Władysław, przyzwawszy go, 
        szepnął mu coś do ucha wydając jakieś rozkazy. Wojewoda zwolna i z niechęcią 
        oddalił się z komnaty.
        - Ojcze mój - począł król - oto mści się na mnie grzech mój. Ten, dla którego 
        wyście wolność wyprosili, powstaje na brata. To, czegom się obawiał, przyszło; 
        drżę i płaczę... Niezgoda wstąpiła w dom mój, grozi mu zgubą!
        Arcybiskup zdziwił się i przeraził, wieść bowiem o wypadku jeszcze go była nie 
...
Zgłoś jeśli naruszono regulamin