Scott Amanda - Zaginiona.doc

(1294 KB) Pobierz

Amanda Scott ZAGINIONA

 

Dla czytelników, którzy chcieliby poznać prawidłową wymowę nazw występujących w tej książce:

Ceilidh = Kejli

Dunsithe = Dunsizi

Eilean Donan = IIliian Doenan

Mo chridhe = Moe hrii

Sleat = Slejt

Czy zastanawialiście się kiedyś, co by mogło spotkać Kopciuszka w szesnastowiecznej Szkocji?

 

Od tłumacza

Szesnastowiecznej chrześcijańskiej Szkocji nie opuściły jesz­cze tajemnicze istoty, piękne i brzydkie, przyjazne i groźne, dobre i źle: elfy, skrzaty, koboldy, gobliny, gnomy i potwory. Były niewidzialne albo przybierały różnorakie postacie. Niektóre z nich żyły podobnie jak ludzie, chociaż ludźmi nie były. Jedne pomagały istotom śmiertelnym, a inne im szkodziły - były jednak zawsze w ich życiu obecne, tak jak Maleńki Ludek w tej opowieści.

 

Prolog

Zachodnie rubieże Szkocji, 1530

 

Mała jasnowłosa dziewczynka wspinała się cichutko po ciemnych, krętych schodach dla służby, uważnie nadsłuchując. Nie obawiała się służących, ale inni mieszkańcy Farnsworth Tower nie byli zbyt tolerancyjni.

Przemknęła obok niewieściej komnaty, nie zaglądając nawet do środka. Bała się, że ktoś ją zobaczy i obarczy jakimś nieprzyjemnym zadaniem do wykonania.

Gdyby udało się jej dotrzeć do ustronnego sanktuarium sir Hectora, toby jej pewnie pozwolił trochę tam posiedzieć i opo­wiedziałby jakąś ciekawą historię z dawnych czasów. A nawet gdyby nie miał na to czasu, to też pozwoliłby jej zostać. Wtedy sama wymyśliłaby sobie jakieś zajęcie i nikt by jej tam nie znalazł. Sir Hector był zawsze dla niej dobry, lubiła być przy nim.

Wyciągnęła rękę, żeby podnieść zasuwkę na drzwiach, kiedy usłyszała szybkie kroki dochodzące z głównej klatki schodowej, znajdującej się po przeciwnej stronie korytarzyka. Rozpoznała je i szybko ukryła się w alkowie pomiędzy pokojem sir Hectora a schodami dla służby. Służące często zostawiały tam swoje szczotki i kubełki, ale teraz alkowa była pusta.

Na szczycie schodów ukazała się lady Farnsworth, podeszła do pokoju sir Hectora i otworzyła drzwi tak gwałtownie, że uderzyły w ścianę.

- Musisz natychmiast zająć się tą niemożliwą sytuacją, mój mężu - oświadczyła lady Farnsworth. - To już nie może dłużej trwać.

Dziewczynka podeszła do szpary w przymkniętych tylko drzwiach i zaczęła nadsłuchiwać.

 

Zirytowany tym niespodziewanym najściem sir Hector roz­supłał sznurki i ostrożnie położył okulary na stole. W chwilach gniewu miał zwyczaj zrywania okularów z nosa i rzucania ich, gdzie popadnie. Musiał wtedy wzywać chłopca do posług, żeby je odnalazł, a to go krępowało. Kiedy okulary były już w bez­piecznym miejscu, spojrzał na małżonkę.

Dość wyraźnie widział jej korpulentną postać i drgające z obu­rzenia liczne podbródki. Dostrzegł nawet, że nienaturalnie ruda peruka i nieporządnie udrapowana na niej materia były w nieładzie. Nie miał kłopotów z postrzeganiem szczegółów z daleka, trudność sprawiały mu tylko małe przedmioty znajdujące się blisko oczu. Czasem słaby wzrok miał swoje dobre strony, na przykład kiedy żona siłą wpychała mu się do łóżka... Przeważnie jednak ta wada irytowała wykształconego dżentelmena, prowadzącego obszerną korespondencję i interesującego się przepisami prawnymi obo­wiązującymi w hrabstwie Stirling. Przepisów tych nie można było jednak wyegzekwować na niespokojnym Pograniczu.

- Jaką sytuacją miałbym się zająć, madame? - spytał, starając się nie okazywać rozdrażnienia.

Pokaźny biust lady Farnsworth unosił się w szybkim oddechu. Niegodne damy prychnięcie, którym poprzedziła swoją odpo­wiedź, było oznaką, że mimo jego pojednawczego tonu nadal jest bardzo zła.

- Musi pan natychmiast napisać do earla Angusa, sir, i nakazać mu, żeby stosował się do warunków ugody, którą z nami zawarł, jeśli chce, żebyśmy się nadal opiekowali tym jego głupim ba­chorem.

- Byłby to akt niesłychanej arogancji z mojej strony - zauważył sir Hector cierpkim tonem. - Człowiek niższej rangi nie ma prawa rozkazywać żadnemu earlowi, a zwłaszcza Angusowi.

- Może pan napisać list pięknym, dyplomatycznym językiem - odpaliła, biorąc się pod boki i nachylając ku niemu. - Proszę tylko przypomnieć hrabiemu, żeby przysłał obiecane nam pieniądze na jej utrzymanie.

- Albo?

- Albo co?

- O to właśnie pytam, madame. Co mam zrobić z tą małą dziewczynką, jeśli Angus odmówi?

- Wyrzucić ją stąd. Może ją pan posłać do zakonnic albo oddać jakiejś wiejskiej rodzinie na wychowanie. To nie jest jej miejsce. Ona nie powinna się zadawać z pana córkami! Jej matka nie pochodziła ze szlachetnego rodu. Angus może i jest jej ojcem, ale matka była zwykłą służącą.

- Nie możemy zapominać - powiedział sir Hector, pocierając kark - że mała Elspeth mieszka tu już prawie cztery lata, madame, czyli przeszło połowę swojego życia. Uważa Farnsworth Tower za swój dom, a Drusillę i Jelyan za siostry.

- Ale one nie są jej siostrami, sir, i jeśli ona ośmiela się tak sądzić, to trzeba ją szybko pozbawić tych złudzeń. Jeżeli Angus nie będzie chciał jej utrzymywać, to nie powinien liczyć na to, że my zrobimy to za niego. To w końcu jego bękart, a nie pana!

- Madame, nie podoba mi się ten wulgarny język.

Jej rumieniec świadczył, iż zachowała jeszcze resztki przy­zwoitości, ale nadal mówiła ostrym tonem.

- To określenie może się panu nie podobać, sir, lecz nie może pan zaprzeczyć, że jest właściwe. Może pan nazywać Elspeth dzieckiem z nieprawego łoża, ale to nie zmienia sytuacji.

- Przypominam pani, że Angus przebywa teraz na wygnaniu.

- A czy nie był na wygnaniu przez trzy lata z tych czterech, kiedyśmy się nią zajmowali? Płacił za jej utrzymanie, kiedy uciekł przed gniewem króla i przyłączył się do angielskiego Henryka. Zatem to nie wygnanie powstrzymuje go przed przysłaniem pieniędzy, które się nam należą.

- Może już nie ma ich dość nawet dla siebie - zauważył sir Hector.

- Mówi się, że on żyje na wyższej stopie niż angielski Henryk, nawet w Londynie, chociaż większość czasu spędza w posiadłości koło Yorku, którą Henryk oddał mu w użytkowanie. Ponadto chciałabym panu przypomnieć, sir, że Angus już dwukrotnie opłacił wystawienie wojska, które zaatakowało nasze Pogranicze, a teraz podobno robi to po raz trzeci. - Widząc niezadowoloną minę męża, dodała: - A jeśli chodzi o jego wysoką godność, to już przeszło pięćdziesiąt lat temu wygasł tytuł earla Douglasa, a Czerwoni Douglasowie wywodzą się od Jerzego. Co prawda, był on pierwszym earlem Angus, ale też nieślubnym synem Douglasa. Pana matka była dumna z pokrewieństwa z Douglasami, sir, lecz nawet ona nie poparłaby wygnanego z kraju przywódcy rodu, zbuntowanego przeciwko królowi Szkotów!

- Ależ moja droga - powiedział sir Hector - dobrze wiesz, że lojalność Pogranicza jest dość... elastyczna.

- Można ją raczej nazwać kapryśną - rzuciła. - Tak czy inaczej, Angus nakazał ci opiekować się tym bachorem, więc musi do­trzymać swojej części umowy.

- Napiszę, żeby mu przypomnieć o potrzebach dziecka - po­wiedział sir Hector - ale w żadnym wypadku nie w takim tonie, jaki sugerujesz. To będzie tylko łagodne przypomnienie.

- Może pan być łagodny, jeśli to panu odpowiada, sir, ale musi pan znaleźć sposób, żeby dać do zrozumienia temu paskudnemu earlowi, że jeśli się nie wywiąże ze swoich obowiązków, to wyrzucimy bachora z zamku.

- Nie, tego mu nie napiszę. - Sir Hector podniósł ze stołu okulary i przesunął palcem po srebrnym druciku oprawki. - Nie poślemy jej do sióstr ani do wioski. Elspeth zostanie w Farnsworth Tower.

- W takim razie będzie musiała zapracować na swoje utrzy­manie. Ma już prawie sześć lat.

- Zapewne, jeżeli Angus nie dotrzyma słowa. A teraz, jeśli nie masz już nic więcej do powiedzenia...

 

Mała Elspeth stała cichutko za niedbale przymkniętymi drzwiami, uważnie przysłuchując się rozmowie. Kiedy usłyszała, że sir Hector odprawia żonę, rzuciła się do ucieczki jak przerażona sarenka, ale nie zdołała wymknąć się niepostrzeżenie.

- Elspeth, ty paskudna dziewczyno! - krzyknęła dziewięcio­letnia Drusilla Farnsworth. - Podsłuchujesz pod drzwiami mojego ojca? Dostaniesz za to niezłe lanie!

- Niewątpliwie - rozległ się głos lady Farnsworth.

Elspeth, sztywna ze strachu, milczała. Wiedziała z doświad­czenia, że jeśli się odezwie, to kara będzie jeszcze bardziej dotkliwa.

1

Szkocja, Wyżyny, dziesięć lat później

 

Dwanaście okrętów płynęło wąskim przesmykiem Raasay, pomiędzy wschodnim wybrzeżem wyspy Sky a zachodnim wy­brzeżem Kintail na stałym lądzie, po czym skierowało się w lewo, na Loch Aish. Nad jeziorem unosiła się mgła. Surowe, strome wzgórza skąpane były w szarozielonym świetle sierpniowego poranka, ale zapowiadał się ładny dzień. Kiedy mgła rozproszyła się całkowicie, z okrętów dojrzano cel wyprawy.

Zamek Eilean Donan stał na małej wysepce przy wschodnim krańcu Loch Alsh, gdzie jezioro rozwidlało się na Loch Long i Loch Duich.

- Okręty na jeziorze! - rozległo się wołanie z wałów obronnych.

Ostrzegawczy okrzyk odbił się echem w rycerskiej komnacie, u podnóża kręconych kamiennych schodów, gdzie konstabl tego zamku, sir Patrick MacRae, siedział przy wysokim stole, prze­glądając rachunki przedłożone mu przez panią zamku. Przeglądał je, ponieważ były dla niego źródłem informacji. Jak zwykle, nie znalazł żadnych błędów w obliczeniach countessy. Właśnie miał odłożyć dokumenty na bok, kiedy usłyszał ten krzyk.

Był wysokim, muskularnym mężczyzną o ciemnych włosach, szarych oczach i szerokich ramionach. Zerwał się od stołu z szyb­kością i zręcznością człowieka przyzwyczajonego do stawiania czoła niebezpieczeństwu i pobiegł w kierunku schodów, każąc dwóm uzbrojonym ludziom podążać za sobą. W połowie schodów spotkali strażnika.

- Okręty, sir!

- Ile? - spytał sir Patrick, biegnąc w górę.

- Straciłem rachubę. - Strażnik przyłączył się do spieszących mężczyzn. - Dziesięć, a może nawet dwanaście.

- Jak daleko stąd?

- Mogłyby być dalej - powiedział cierpko strażnik. - Jakieś trzy kilometry za Glas Eilean.

- Są więc odległe o sześć lub osiem kilometrów. Jaki jest wiatr?

- Silny, sir, od północnego zachodu. Myślę, że mamy najwyżej godzinę, może nawet mniej.

Sir Patrick dotarł do szczytu schodów i wyszedł przez otwarte drzwi. Widok, który dojrzał przez zębate zwieńczenie murów obronnych, zaparł mu dech w piersiach. Dwanaście dużych okrętów płynęło w stronę zamku, jeden wyraźnie większy od pozostałych.

- Matko święta - szepnął.

Jego trzej towarzysze stanęli obok, równie mocno wstrząśnięci tym widokiem.

- Earl i countessa są we wsi - zwrócił się do dwóch zbrojnych. - Natychmiast ich stamtąd zabierzcie. Przyprowadźcie też każdego, kto zapragnie schronić się w naszych murach.

- Kto tu płynie, sir? - spytał strażnik, kiedy tamci odeszli. - Czy to znowu ci przeklęci Macdonaldowie? Już minął rok od czasu, jak ich naczelnik napadł na nas i zginął w Eilean Donan, ale może młody Donald chce zająć jego miejsce.

- To nie są galery Macdonalda - odrzekł Patrick. - Wiem, że w tej okolicy znajdują się okręty Jakuba.

- Króla? - Strażnik był zszokowany.

- Tak - oznajmił ponuro Patrick. - Żałuję, że nie zdążyliśmy wtoczyć dział na mury.

- Ale chyba król zawiadomiłby nas o swoim przybyciu, prawda, sir. W Portree wiedziano już tydzień wcześniej o jego wizycie.

- Zawiadomiłby nas, gdyby chciał być naszym gościem - powiedział Patrick. - Mówi się, że on bierze naczelników klanów z Wyżyn jako zakładników, bo stale się obawia, że te tereny są wrogo do niego nastawione. Jego zakładnikami są już Macdonald z Clanranald, Macdonald z Glengarry i MacLeod z Dunvegan.

- Ale po co król Szkotów miałby tu przyjeżdżać? Proszę mi wybaczyć, sir, lecz jeśli on zgarnia swoich wrogów, to powinien zamknąć Donalda Gorm, earla Sleat. Przecież to jego ojciec, Donald Ponury, jeszcze w zeszłym roku walczył o godność Lorda Wysp i wystawił przeciwko królowi armię oraz całą flotę galer. Nasz pan był zawsze wierny Jakubowi. Ponadto jego ojciec razem z pana ojcem polegli w bitwie przeciwko temu zdrajcy. Donald umarł tutaj, w Eilean Donan.

- Tak - mruknął Patrick, nie odrywając wzroku od zbliżających się okrętów. Był przekonany, że Jego Wysokość nie przypływał tu po to, żeby komukolwiek dziękować że uwolnienie go od Donalda Ponurego.

Kiedy na wąskim przesmyku pomiędzy wysepką a stałym lądem ukazała się łódź wioząca Fina Mackenziego, earla Kintail, i jego małżonkę, płynące na przedzie okręty były już wystarczająco blisko, żeby można było dostrzec królewskie sztandary.

Patrick zbiegł szybko ze schodów i zaczął już wydawać rozkazy swoim ludziom, którzy czekali w rycerskiej komnacie, kiedy wszedł tam earl Kintail ze swoją małżonką, Molly, countessą Kintail.

- Co o tym myślisz, Patricku? - spytał Kintail.

- Czy to naprawdę król? - zdziwiła się Molly.

- Tak, to on - zapewnił Patrick.

Zdobył się nawet na uśmiech. Bardzo lubił żonę swojego zwierzchnika. Po chwili zwrócił się do earla, który od dzieciństwa był jego bliskim przyjacielem.

- Fin, myślę, że nic dobrego z tego nie wyniknie. Skoro Jakub i jego doradcy pojawiają się tu bez uprzedzenia, to znaczy, że chcą nas zaskoczyć.

- Ale przecież wszyscy mówią, że Jakub i kardynał Beaton biorą zakładników - zaprotestowała Molly. - Zabranie Fina byłoby bezsensowne. Walczyliśmy przeciwko Donaldowi. Poza tym chcie­liśmy spędzić cały wrzesień w Dunsithe!

- Nie potrafię na to odpowiedzieć - przyznał Patrick. - Trudno rozgryźć zamiary Jakuba, ale wiatr się wzmaga, więc wkrótce wszystkiego się dowiemy.

Pół godziny później z jednego ze okrętów spuszczono łódź, a kiedy dopłynęła do zamku, jej załoga zażądała, by earl Kintail poddał się królowi. Kintail odmówił i zaproponował, żeby obie strony najpierw przedyskutowały tę kwestię.

W odpowiedzi z okrętu dobiegł huk działa.

Załoga pod dowództwem Patricka dzielnie broniła zamku. Eilean Donan był dobrze zabezpieczony przed atakiem z zewnątrz, jednak jego mury obronne nie wytrzymywały artyleryjskiego ognia. Kiedy pod gwałtownym ostrzałem omal nie zawaliła się część fortyfikacji, Kintail nakazał zaprzestać obrony.

- Popłyń łódką na okręt Jakuba i powiedz mu, że się poddaję - polecił Patrickowi. - Zaproś Jego Wysokość na kolację i za­proponuj spędzenie nocy w zamku.

Patrick wyruszył natychmiast i wkrótce przekonał się, że nie­zbyt dokładnie przyjrzał się sztandarom - największa jednostka nie była okrętem Jakuba. Wszedł na pokład i powiedział żoł­nierzowi, który wyszedł mu na spotkanie, żeby zaprowadził go do króla, ale ten nie rozumiał gaelickiego, którym mówiono na Wyżynach, powtórzył więc rozkaz w używanym na Nizinach angielskim dialekcie.

- Jeżeli chce pan spotkać Jego Wysokość, to jest pan na pokładzie niewłaściwego okrętu, sir - powiedział żołnierz.

- A czyj jest ten?

- Kardynała Beatona. O, tamten jest króla. - Żołnierz wskazał nieco mniejszy okręt.

Patrick odwrócił się. Zobaczył mężczyznę, który niewątpliwie mógł się podobać kobietom, chociaż zbliżał się do pięćdziesiątki. Ubrany był na czerwono. Tego koloru był jego aksamitny, sięgający pasa obcisły kaftan i bufiaste spodnie do połowy uda, według francuskiej mody poprzecinane wstawkami karmazynowego jed­wabiu.

- Jestem Davy Beaton - oznajmił mężczyzna. - Czy ma pan upoważnienie do poddania Eilean Donan Jego Wysokości?

- Tak, sir. Jestem Patrick MacRae, konstabl zamku, i działam na rozkaz Fina Mackenziego, earla Kintail.

Patrick nie wiedział, jak się zwracać do kardynała Beatona, który należał do najważniejszych wielmożów Szkocji - a jak mówiono, był nawet potężniejszy od króla - stwierdził jednak, że w tych okolicznościach formy nie grają żadnej roli.

Kardynał nie odezwał się, więc Patrick mówił dalej:

- Kintail prosi pana i Jego Wysokość na kolację do Eilean Donan i na spędzenie tam nocy, jeśli ta propozycja będzie królowi odpowiadać. Earl zaprasza również tych wszystkich, których chcielibyście zabrać ze sobą. Chce przypomnieć Jego Wysokości, że zawsze byliśmy jego lojalnymi poddanymi i że ten atak na nasz spokojny zamek jest całkowicie niestosowny.

- Spokojny? - Beaton uniósł brwi.

- To wy zaczęliście strzelać - zauważył Patrick.

- Tak, to prawda, ale wy zamknęliście przed nami drzwi.

- Bo zażądaliście, żeby Kintail poddał się Jego Wysokości i został zakładnikiem. Z całym szacunkiem, sir, ale przyjaciół nie bierze się na zakładników. Powinniście raczej schwytać młodego Donalda, earla Sleat, który jest waszym jawnym nieprzyjacielem.

- Tak, mieliśmy to zrobić - powiedział Beaton - ale ktoś go ostrzegł i zdążył uciec. Niewątpliwie znajdzie schronienie u an­gielskiego Henryka, jak inni nieprzyjaciele Jego Wysokości.

- To prawda - przytaknął Patrick. Nigdy nie zetknął się z Hen­rykiem, ósmym władcą tego imienia, ale jak każdy wykształcony Szkot wiedział, że Henryk już od lat jest cierniem w oku swojego siostrzeńca Jakuba Szkockiego.

- Kintail w żadnym wypadku nie jest wrogiem króla, sir - dodał.

- Powinien pan zwracać się do mnie „milordzie” albo „eminen­cjo”, sir Patricku - powiedział z uśmiechem Beaton.

Patrick był zdumiony - a więc Beaton wie, że on jest szlachcicem.

- Proszę mi wybaczyć, milordzie, nigdy przedtem nie roz­mawiałem z kardynałem - powiedział i uśmiechnął się.

- Jestem również papieskim legatus a latere - dodał Beaton.

Ta wiadomość zaskoczyła Patricka. Studiował na ufundowanym w 1412 roku przez biskupa Henryka Wardlawa uniwersytecie w St. Andrews, wiedział więc, że ten tytuł oznacza najwyższego rangą zaufanego legata papieskiego, wysłanego do Szkocji ze specjalną misją.

- Czy to oznacza, że pan tu podejmuje decyzje, milordzie? - spytał niepewnym tonem. - Czy mam sam przekazać królowi Jakubowi zaproszenie mojego pana?

Grymas na twarzy Beatona ponownie zdumiał Patricka.

- Na pewno nie jestem osobą, która dzisiaj podejmuje decyzje, sir Patricku. Oczywiście, musi się pan zwrócić do Jego Wysokości. Może przyjmie zaproszenie earla Kintail, o ile zdoła go pan przekonać, że to leży w jego interesie.

Oszołomiony Patrick skłonił się kardynałowi.

- Dziękuję, Wasza Eminencjo. Udam się teraz na statek Jego Wysokości.

Kiedy się odwrócił, usłyszał przyjazny głos Beatona:

- Sir Patricku, wiem, że jest pan wyjątkowo lojalny w stosunku do Mackenziego, earla Kintail. Wydaje mi się więc, że będziemy mieli okazję jeszcze się spotkać.

Patrick obrzucił kardynała pytającym wzrokiem.

- Nie rozumiem, milordzie. Jeśli Jego Wysokość nie rozkaże mi towarzyszyć mojemu panu, to jako konstabl Eilean Donan z Dunsithe - zamku earla Kintail na Pograniczu - pozostanę na miejscu, żeby wypełniać swoje obowiązki.

- Pomimo to, sir, gdyby kiedykolwiek potrzebował pan przy­jaciela w hrabstwie Stirling, może pan zwrócić się do mnie.

Patrick skłonił się ponownie, nadal niczego nie rozumiejąc.

- Dziękuję i ufam, że nie uzna pan tego za brak szacunku, milordzie, jeśli dodam, że mam nadzieję, iż taka okazja nigdy się nie nadarzy.

Beaton przez chwilę patrzył na niego z nieprzeniknionym wyrazem twarzy, po czym odprawił go skinieniem głowy.

Oszołomiony tą rozmową Patrick zszedł po drabince sznurowej do swojej łodzi i kazał wioślarzom podpłynąć do następnego okrętu. Zaprowadzono go pod drzwi mesy, z której dochodziły głośne wybuchy śmiechu.

Eskortujący go żołnierz otworzył drzwi, blokując mu jedno­cześnie wejście.

- Sir Patrick MacRae - zaanonsował - chce rozmawiać z Waszą Wysokością.

- Niech wejdzie!

Żołnierz usunął się na bok i Patrick wszedł do luksusowo urządzonej mesy. Zastał tam dwóch mężczyzn. Ich bogaty strój przypomniał mu, że jego ubranie już wyszło z mody. Na ścianach wisiały kilimy, na podłodze leżały dywany. Mężczyźni siedzieli przy intarsjowanym stoliku, na którym leżały kości do gry, stała złota flaszka na wino i dwa ozdobne złote puchary.

Chociaż Patrick nigdy przedtem nie widział króla, nie miał trudności z rozpoznaniem, który z nich jest Jakubem, piątym królem Szkotów noszącym to imię. W wieku dwudziestu ośmiu lat król był wysokim, dobrze zbudowanym, przystojnym mężczyz­ną. Miał rude włosy Stewartów i niebieskie oczy. Mówiono, że zbyt wiele pije i zanadto ugania się za kobietami. Patrick zauważył, że królewskie oblicze jest nabrzmiałe, a cera nieświeża. Pomyślał, że Jego Wysokość powinien oddawać się bardziej aktywnym ćwiczeniom niż gra w kości.

Drugi mężczyzna - równie przystojny - był młodszy i szczup­lejszy. Roztaczał wokół siebie aurę wielkopańskiej arogancji, która to cecha była obca Jakubowi.

Patrick złożył królowi głęboki ukłon i nie podniósł wzroku, dopóki nie usłyszał głosu Jakuba.

- Czy earl Kintail poddaje się swojemu królowi? - spytał z uśmiechem Jakub. Mówił używanym na Nizinach angielskim dialektem.

- Tak, Wasza Wysokość - odpowiedział Patrick w tym samym języku.

- To gdzie on jest? - spytał drugi mężczyzna. - Powinien tu być.

Patrickowi nie podobał się jego arogancki ton, ale powstrzy­mał się od ostrej odpowiedzi. Podejrzewał, że to któryś z cie­szących się złą sławą faworytów królewskich, a Patrick nie był głupcem. Panował nad głosem; jego odpowiedź była starannie wyważona.

- Jestem konstablem Eilean Donan i występuję w imieniu earla Kintail. Poddajemy się przeważającym siłom. - Patrick obrócił się lekko, mówiąc teraz tylko do Jakuba. - Mój pan rozkazał mi również zaoferować Waszej Wysokości gościnę. Earl prosi, żeby Wasza Wysokość zechciał spożyć kolację w towarzystwie jego i jego małżonki. Zaprasza na kolację również tych wszystkich, których Wasza Wysokość zechce ze sobą zabrać do zamku. Proponuje też nocleg w wygodnym łóżku.

Jakub roześmiał się cicho, ale wtedy wtrącił się jego towarzysz.

- Pewnie każe nas zamordować w tym łóżku - powiedział. - Nie rób tego, Jakubie!

- Spokojnie, Oliver. - Jakub uśmiechnął się. - Wiesz przecież, że ci górale są o wiele bardziej gościnni niż my. Tak czy inaczej, rod Mackenziech z Kintail był zawsze lojalny w stosunku do Korony.

- Wciąż ci powtarzam, Jakubie, że żadnego górala nie można ani na chwilę spuścić z oczu. Wierzysz, że on tak łatwo się podda?

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin