Życie po habicie.doc

(73 KB) Pobierz
Życie po habicie

1

 

http://religia.onet.pl/publicystyka,6/zycie-po-habicie,35232,page1.html

 

Życie po habicie



Walczę. Jestem po maturze, muszę znaleźć pracę, mieszkanie, muszę sama się utrzymać. Życie zaczynam od zera. Nie mam dosłownie nic i jestem zdana na siebie. To wszystko mnie przeraża. Mam lęki i obawy, ale wiem, że to jest moja droga. Mam dwadzieścia pięć lat, sześć lat byłam w klasztorze – pisze w przejmującym liście była zakonnica.

 

Z listu od S.:

Wcześniejsza decyzja była dla mnie o wiele łatwiejsza. Jak się jest na fali uczuć i zachwytu, to się zrobi wszystko żeby pójść, pokona się każdą trudność. Ale co jeśli, człowiek jest zrezygnowany i ma już tego wszystkiego dość? Tak, jak ja dzisiaj. Walczę. Jestem po maturze, muszę znaleźć pracę, mieszkanie, muszę sama się utrzymać. Życie zaczynam od zera. To wszystko mnie przeraża. Mam lęki i obawy, ale wiem, że to jest moja droga. Mam dwadzieścia pięć lat, sześć lat byłam w klasztorze.

 

I dalej:

Dlaczego to piszę? Bo wydaje mi się, że to temat przemilczany. Sporo sióstr rezygnuje z życia zakonnego, jedne przed ślubami, inne w czasie junioratu, a jeszcze inne po ślubach wieczystych. W moim roczniku zaczynało nas dwanaście, po sześciu latach zostają cztery, ile dotrwa do końca, to wie tylko Pan... Różne są to odejścia. Ja czuję się normalną dziewczyną, nie uciekam z klasztoru z facetem, a już dziś wiem, że dużo ludzi spojrzy na mnie i będzie miało w głowie swoją wersję zdarzeń. Chcę kontynuować studia, ale będę musiała wytłumaczyć wszystkim na uczelni dlaczego na salę wykładową wchodzę "po świecku". Nie w habicie.

 

S. nie zgadza się na to, żebym podał jej imię, ani nawet na to, żebym napisał z jakiego miasta pochodzi. Nie chce ujawnić nazwy zgromadzenia zakonnego, do którego należała, a właściwie wciąż należy, bo S., nadal czeka na zwolnienie ze ślubów. Nie chce też, żeby tekst był wymierzony w Kościół, w jego nauki, a tym bardziej w Boga. "Nie chcę rezygnować z relacji z Bogiem. Nie rozstaję się z Nim, opuszczam tylko zgromadzenie. Wiele się tam nauczyłam, ale widzę, że mój czas się wypełnił. Wiem, dla sióstr nie będę istniała, ale w Jego sercu pozostanę na zawsze!" – pisze S.

Powołanie

Miała szesnaście lat i modliła się podczas kolejnej już pielgrzymki na Jasną Górę, kiedy pierwszy raz pomyślała o powołaniu. Przelotna myśl, że habit to droga właśnie dla niej, choć zaraz zagłuszyć próbowała ją inna myśl – przecież ja się nie nadaje. Ziarno jednak już zostało zasiane. Myśl o wstąpieniu do zakonu nie dawała już jej spokoju.

Najpierw była rozmowa z księdzem, z jedną zakonnicą, potem z kolejną. Powołanie to łaska, trzeba ją dobrze rozeznać – słyszała nastolatka. O tym, że ma "iść tą drogą" usłyszała dopiero podczas wakacyjnych rekolekcji, na które zaprosiły ją siostry zakonne.

- Miałam wielkie nadzieje na życie dla Boga, a z Nim, dla innych. Bardzo się zaangażowałam. Co jakiś czas jechałam na skupienie do sióstr, było fajnie i miło. Przez cały okres liceum właściwie nie brałam pod uwagę innej drogi, niż wstąpienie do klasztoru. Teraz widzę to tak, jakbym już wtedy zamknęła się na inne możliwości. Maturę zdałam dobrze, na studia jednak nie poszłam. Moje serce mówiło: idź do klasztoru już teraz – pisze w swoim liście S.

Dopięła swego. Wstąpiła do klasztoru, na rok wyjechała na wieś. Ona, wtedy dziewiętnastolatka z dużego miasta, pracowała w ogrodzie i na polu. Było bardziej zabawnie, niż uciążliwie. Po roku – nowicjat. Dwa lata w odosobnieniu, pod ochroną mistrzyni, właściwie z utrudnionym kontaktem z innymi siostrami, tymi już po ślubach. Nowicjuszki miały czerpać tylko z jednego źródła. Po trzech latach w klasztorze – pierwsze śluby.

S: - Gdy dzisiaj wspominam ten dzień, to nawet nie umiem powiedzieć, czy był to dzień radości. Chyba bardziej cieszyłam się, że skończy się zamknięcie i w końcu wyjdę do ludzi, czego prawdziwie mi brakowało i za czym tęskniłam.

Posłuszeństwo

Pracowała w kuchni, jeździła do chorych w szpitalach. Z księdzem z parafii organizowała spotkania dla młodzieży. Stale było jednak coś nie tak. Z kuchni przełożona przeniosła ją do furty, z furty do biura, z biura do przedszkola, z przedszkola wyznaczyła do opieki nad starszymi, potem przeniosła do jadalni. I tak w kółko. Przez dwa lata. Pretensje nie milkły – przełożona wciąż była niezadowolona. S. a to za długo była w parafii, za późno wracała do klasztoru, za dużo brała na siebie. Siostra sugerowała nawet, że ma romans z księdzem. W końcu przeniosła ją do innego miasta, bo taka była "boża wola".

- W klasztorze wszystko może stać się wolą Boga. Często miałam i nadal mam wrażenie, że przełożone zasłaniają się tym wyrażeniem jak tarczą i stale go nadużywają, by "przepchnąć" swoje racje i pomysły, czasem nieracjonalne. Ale na tę wolę Boga zgadzać musiałam się nie jeden raz. Przecież ślubowałam posłuszeństwo – pisze S.

Magdalena (imię zmienione), której opowiadam o liście S., kiedy siedzimy nad kubkiem gorącej kawy kiwa tylko głową. Kobiety nie znają się, są w różnym wieku, w innym momencie swojego życia, ale to właśnie Magdalena, jak nikt inny może zrozumieć, to o czym pisze S. W zakonie spędziła ponad trzy lata. Chciała być bliżej Boga, oddychać Nim każdego dnia. Odeszła z nadszarpniętą wiarą, którą długo musiała odbudowywać.

- Jeszcze w klasztorze zastanawiałam się, jak może Bogu podobać się taka hipokryzja. Takie wysługiwanie się Jego wolą, Jego imieniem. Właściwie wszystko co mówiła mistrzyni, było wolą Boga. Mistrzyni doskonale wiedziała, czego chce Pan. Kiedy mam uprać bieliznę, kiedy umyć głowę, w jaki sposób jeść jabłko, czy jak siedzieć na krześle. To co nie podobało się mistrzyni, było złamaniem bożej woli – wspomina Magdalena.

Magdalena: - Dawałam sobie czas, żeby się przełamać, wmawiałam sobie, że potem będzie normalnie, ale im dłużej byłam w zakonie tym było trudniej.

Właściwie już w szkole średniej myślała o klasztorze, ale chciała dać sobie czas. Poszła na studia, ale zanim zdobyła dyplom była już przekonana, że wstąpi do zakonu. Wybór padł na klaryski. Na forum internetowym dla byłych duchownych, którzy zrzucili sutanny lub habity Magdalena napisała, że kilkuletni pobyt w zakonie kontemplacyjnym to prawdziwa szkoła życia. Napisała też, że "nigdzie tak szybko, jak w klauzurze, nie można stracić wiary".

- Dużo w pani żalu – pytam, a raczej mówię od siebie, kiedy rozmawiamy w cztery oczy. Magdalena szybko wyprowadza mnie z błędu.

- To nie jest żal, to nie są pretensję, czy utyskiwanie na formacje zakonne. Znam piękne i dobre wspólnoty, gdzie przede wszystkim liczy się człowiek. To co mówię, to raczej rozczarowanie. Nie byłam zauroczoną nastolatką, która wstąpiła do zakonu pod wpływem impulsu, tylko dwudziestokilkuletnią kobietą, po studiach i z jakimś tam życiowym bagażem. Myślałam, że będę bliżej Boga, że wejdę w środowisko, z którego wartościami będę się utożsamiać, że po ludzku będę szczęśliwa, że spełnię się jako kobieta, jako człowiek. Tym bardziej byłam rozczarowana, kiedy okazało się, że nic z tych rzeczy – tłumaczy Magdalena.

Pokusy i pokuty

To rozczarowanie swoim wyborem, bo właściwie nie było nikogo, kto powiedział - super Magda, świetna decyzja. Bliscy raczej odradzali, ale ona tego nie słuchała. To też rozczarowanie tym, że tak długo wahała się ze zrzuceniem habitu. Pierwsze wątpliwości pojawiły się szybko, po miesiącu, góra dwóch od przekroczenia progów klasztoru. Mistrzyni jednak tłumaczyła, że to pokusy, podszepty szatana, żeby zostawiła formację, odeszła. Mówiła, że Magda musi je zwalczyć, żarliwiej się modlić, ciężej pracować, że dopiero w obliczu śmierci będzie mogła powiedzieć, że zwyciężyła pokusy.

Magdalena: - Dawałam sobie czas, żeby się przełamać, wmawiałam sobie, że potem będzie normalnie, ale im dłużej byłam w zakonie tym było trudniej. Ponad trzy lata czekałam na ten moment, kiedy się przełamię. Myślałam, że będą to obłóczyny. Ale nawet w ich czasie czułam, że oszukuje siebie i Pana Boga.

To jednak przede wszystkim rozczarowanie klasztorną codziennością, relacjami panującymi zza murami zakonu, gdzie właściwie wszystko zależało od humoru mistrzyni. To strach przed rekreacją, czyli czasem gdy siostry mogły rozmawiać na forum, nigdy po kątach. Która nic nie mówiła, trafiała na dywanik, bo skoro nie odzywa się, to musi coś ukrywać, musi mieć nieczyste sumienie.

To rozczarowanie główną zasadą wpajaną każdego dnia – nie ufaj nikomu, bądź podejrzliwa. Tropienie, śledzenie, podsłuchiwanie, przeglądanie celi, szafki, sprawdzanie, czy pod habitem siostra nosi ciepłe majtki.

To pokuty, za wszystko albo za nic, za pomoc innej siostrze, bo przyjaźnie też były zakazane. Najgorsza ta na osła, na środku refektarza. Upokarzająca.

Magdalena opowiada, jak wyglądała taka pokuta: - Siostra, bez welonu na głowie, je obiad klęcząc na podłodze, a na szyi ma zawieszony sznur i tym sznurem przywiązana jest do nogi stołowej. Gra rolę osła. Z tego, co wiem, w niewielu klasztorach pozostał zwyczaj tych pokut, w moim - był. I wiedziałam o tym wstępując, tylko nie byłam świadoma, za co pokuty są nakładane. Dziś wiem, że ani w ten sposób nie pozbędziesz się pychy, ani nie dowiesz się prawdy o sobie.

Odeszła po ponad trzech latach, wypuszczona przed świtem, bez słowa pożegnania, bocznymi drzwiami, którymi wyrzuca się śmieci, albo wyprowadza zwłoki zmarłych sióstr. Poczuła ulgę i znów strach. Tym razem przed życiem na zewnątrz, przed światem, którego tak naprawdę musiała nauczyć się na nowo. Bankomaty, telefony komórkowe, internet – wszystko było nowe. Do tego ciekawskie spojrzenia sąsiadów, ukrywany wstyd rodziny, plotki i zaniżone poczucie własnej wartości.

- Długo nie chodziłam na msze do swojej parafii. Bałam się wścibskich spojrzeń, szeptów. Długo, naprawdę długo wracałam do siebie. Kilka miesięcy minęło zanim bez strachu wyszłam na ulicę, kilka lat minęło, zanim moje emocje wróciły do równowagi. I dziś rozumiem, naprawdę rozumiem każdego, kto odchodzi. Czy to z kapłaństwa, czy z zakonu. Rozumiem rozterki, wątpliwości, strach. Rozumiem lęk przed szukaniem pracy, przed pisaniem CV i pytaniami, co pani robiła po studiach – mówi Magdalena, dziś szczęśliwa żona i matka dwójki dzieci.

- Czy się boję – pyta S. w swoim liście. - Decyzja o odejściu była dla mnie o wiele trudniejsza niż ta o pójściu do klasztoru. Ale w końcu przyszedł ten dzień. Odważyłam się przed sobą uznać, że to nie dla mnie. Kosztowało mnie to wiele nieprzespanych nocy, wiele łez, trudnych rozmów. Pojechałam na rozmowę do wyższej przełożonej. Jedno co było dla mnie przykre, to fakt, że zostałam potraktowana jak tania siła robocza. "Musi siostra zostać do końca roku, bo praca…" - usłyszałam. Nikt nie zapytał, czy nie potrzebuję jakiejś duchowej pomocy, czegokolwiek.

Nie mam dosłownie nic i jestem zdana na siebie. Mam lęki i obawy, ale wiem, że to jest moja droga. Życie przede mną.

 

Maciej Stańczyk

Zgłoś jeśli naruszono regulamin