MAREK ORAMUS Kankan na wulkanie 2009 trident Wydanie polskieData wydania: 2009 Ilustracja na okladce:Selahattin BAYRAM/Istockphoto Projekt graficzny okladki: Pawel Panczakiewicz Wydawca: Proszynski Media Sp. z o.o. 02-651 Warszawa, ul. Garazowa 7 www.proszynski.pl ISBN 978-83-89325-18-1Wydanie elektroniczne Trident eBooks Wszyscy dzisiaj tanczymy kankana na wulkanie. Marek Hlasko I Kobieta, ktora siedziala przede mna, mogla miec pare lat ponad trzydziestke. Blondynka o jawnie slowianskich rysach, ladna, odziana w turkusowe sari. Jej czolo zdobila ciemnoczerwona jak wlot kuli plamka (potem dowiedzialem sie, ze to tilaka), a na smaglych ramionach podzwanialy liczne bransolety. Miala jeszcze okulary przeciwsloneczne, ale je zdjela i zlozone trzymala w palcach, celujac nimi we mnie, jakby chciala mi je podac.-Prosze powiedziec, kiedy widziala pani meza po raz ostatni - polecilem, gdy juz zakonczylismy wymiane uprzejmosci. -W zeszla srode. Maz wybieral sie do Krakowa i nie wrocil. Nie odezwal sie z drogi ani z miejsca przeznaczenia. -Do kogo jechal w Krakowie? -Nie mam pojecia. Zdaje sie, ze udal sie w jakichs sprawach zawodowych. - Okulary w jej reku drgnely. - Dlaczego pan nie notuje? -Jako czlowiek niepismienny lepiej posluguje sie pamiecia. Zapamietam wszystko, co trzeba. Widzialem, ze zastanawia sie, jak ma rozumiec to wyznanie. W koncu postanowila przejsc nad nim do porzadku dziennego. -Dlugo panstwo jestescie malzenstwem? -Od dwoch lat. Kontrakt na piec, z mozliwoscia przedluzenia. -Czym zajmuje sie maz? - spytalem, wpatrujac sie w zdjecie przystojnego Hindusa o siwiejacych skroniach. -Jest konstruktorem silnikow spalinowych, konsultantem znanych firm, glownie samochodowych. Nie brakuje nam pieniedzy, jesli o to pan pyta. -Nie o to. Ale skoro wyjechal w sprawach zawodowych, jego znikniecie moglo wiazac sie z tym, nad czym pracowal. Moze orientuje sie pani, co to bylo? -Nie wtajemniczal mnie w swoje sprawy - powiedziala prawie z pretensja w glosie. - I tak bym nic nie zrozumiala. -Maz uzywal komorki? Skinela glowa. -Ale jej numer od srody nie odpowiada. -Uzywal do pracy komputera? -Oczywiscie. Wyobraza pan sobie, ze kreslil tuszem na kalkach? Puscilem te uwage mimo uszu. -W zgloszeniu bylo, ze maz wyjechal samochodem. -Nie, skad. Zle panu to przekazali. To znaczy mial taki plan... chcial sie przejechac tym pasem z automatycznym naprowadzaniem. Ale nie lubil tej drogi, od kiedy zostala sprywatyzowana. Ostatecznie pojechal pociagiem. W Krakowie jak wszedzie indziej samochod zostawia sie na rogatkach. A poniewaz we czwartek mial wracac... -Rozumiem. - Chodzilo jej o to, ze zgodnie z prawem ekologicznym kolejnego dnia musialby odstawic samochod. - Dlaczego tak pozno zglosila pani zaginiecie? -Bo nie dopuszczalam mysli, ze cos sie stalo. Takie rzeczy zdarzaja sie innym, ale nie nam. Liczylam, ze w kazdej chwili sie odezwie... sama kilka razy dzwonilam... do niego i po znajomych. -Czesto przedluzal swoje wyjazdy? -Raz czy dwa. Ale zwykle dzwonil, gdy musial gdzies zostac dluzej. -Pani Krishnamurti - popatrzylem na nia spode lba. - Nie chce urazic pani uczuc, ale moze w gre wchodzi inna kobieta? Prychnela, jakbym powiedzial niezly zart. Prawie ja rozbawilem. -Te sprawy nigdy nie zaklocaly naszego zwiazku. Jak mial ochote na inna, przyprowadzal ja sobie do domu i spedzal z nia godzine albo dwie. Ja w tym czasie zajmowalam sie szydelkowaniem. -To znaczy? -Czasem przynosilam im cos do picia. Albo siadalam obok, zeby im cos poczytac. Maz to lubil, ale te panny szybko sie nudzily. Chetnie bym kontynuowal wymiane mysli na ten temat, ale niestety nie bylo to spotkanie towarzyskie. Zgloszenie wplynelo, czlowiek rozwial sie w powietrzu, nalezalo dzialac. -Maz dojezdzal do pracy? -Mial jednoosobowa firme, pracowal w domu. Czasem wyjezdzal, gdy trzeba bylo cos obejrzec albo wziac udzial w probach. O Boze! - zaslonila usta reka. -Co sie stalo? -Zaczynam o nim mowic w czasie przeszlym. Moja podswiadomosc juz go uznala za straconego! -Prosze sie opanowac. Ludzie to nie guziki, nie gina z dnia na dzien - powiedzialem bez przekonania. - Prosze - podsunalem jej kartke. - Niech pani sporzadzi liste znajomych pani i meza, z ktorymi mieliscie kontakt przez ostatni tydzien albo dwa. Jesli obok jakiegos nazwiska znajdzie sie telefon, bede bardzo zobowiazany. Okulary w jej reku zatoczyly szeroki luk, nim spoczely na stole. -Przeciez pan i tak tego nie odczyta. -Mamy tu ludzi ze znajomoscia tej trudnej sztuki - zapewnilem. - Zreszta numerki czytam biegle. Bez tego w dzisiejszym swiecie ani rusz. Podczas gdy trudzila sie przepisywaniem numerow z komorki, polaczylem sie z technika. -Jest Janczak? Na akcji? Czy ten czlowiek nigdy nie spi? To kogo mozecie mi dac? Nowy? Od kiedy pracuje? Od wczoraj? - Zastanawialem sie krotko, bo w gruncie rzeczy nie mialem wyboru. - No dobra, dawaj. -Waldek Choinka - uslyszalem w sluchawce i juz wiedzialem, ze znowu zatrudnili czarnego z Nigerii albo innej Ghany. - Zna sie pan jako tako na komputerach graficznych? -Nieszczegolnie. - Jego polski byl znosny, ale czego wymagac po rocznym kursie. - A w czym problem? -Trzeba zajrzec do jednego komputera. -Stad? -Jak to stad? - spytalem glupawo, zanim dotarlo do mnie, ze gosc pewnie byl hakerem. Zwineli go za wlamania i zamiast wsadzic do pierdla, zaproponowali robote dla policji. - Pojedziemy na miejsce. -Wlasciciel wyraza zgode? O tym nie pomyslalem. -Wlasciciel gdzies sie ulotnil i wlasnie go szukamy. Jest jego zona. Nie sadze, by miala cos przeciwko. Kartke z telefonami schowalem do kieszeni i po niedlugiej chwili jechalismy we troje jednym z nieoznakowanych samochodow policji, ktore tego dnia mialy zezwolenie na wyjazd. Waldek Choinka okazal sie Murzynem o pogodnym obliczu, usmiech nie schodzil mu z ust, ale z oczu trudno bylo cokolwiek wyczytac. Wydzielal won ciezkiego balsamu, ktora blyskawicznie wypelnila wnetrze auta. Przemieszczalismy sie gladko; tylko w jednym miejscu droge zagrodzila nam manifestacja. Kilkadziesiat osob, przewaznie mezczyzn, same mlode twarze. PRECZ Z FASZYZMEM EKOLOGICZNYM - odczytalem jeden z transparentow. Panstwo Krishnamurti mieszkali bardzo zacnie w przyjemnie usytuowanej fortecy na dolnym Mokotowie, konkretnie na Sardynskiej, gdzie po wyburzeniu starych blokowisk zrobilo sie troche miejsca. Zgodnie z moda ostatnich lat, wynikla z koniecznosci stawienia czola wichurom, dom przypadl do ziemi. Caly byl utopiony w bluszczach, zbrojac sie nimi przeciw wiatrom jak sierscia. Przez specow od aranzacji ogrodow zostal obsadzony iglakami, ktore okazaly sie malo odporne na upal. Soczyscie zielone igly zachowaly sie juz tylko na niektorych drzewach, ustepujac miejsca zrudzialym kisciom, prawie czulem, jak osypuja sie w rytm naszych krokow. U wejscia pani Krishnamurti machnela tylko okularami i wyrzekla haslo, ktore brzmialo "Otwieraj, Aniela, to ja". Drzwi zastanawialy sie przez chwile, po czym weszlismy do klimatyzowanego wnetrza. Od klimatyzacji naliczano wysoki podatek i mnie na przyklad nie bylo na nia stac, ale tu zamoznosc gospodarzy bila z kazdego kata. Po drodze do gabinetu pana domu mozna bylo sie o nia doslownie potknac, poczawszy od mebli wzietych jakby wczoraj z palacu radzow, po male slonie z nefrytu, ktorymi usiana byla trasa. Natomiast sam gabinet urzadzono bez przepychu, jakby nic nie mialo prawa odwracac uwagi od pracy. Na mniejszym biurku pod sciana walaly sie ksiazki; jedna z nich, najciensza, spoczywala w pozycji rozwartej, grzbietem do gory. Drugie biurko zajmowal ekran ze cztery razy wiekszy od normalnego, ale pudelko komputera nie sprawialo wrazenia potwora obliczeniowego. Wskazalem Waldkowi Choince krzeslo przed ekranem i machinalnie zarejestrowalem, jak wciaga na swe pulchne dlonie biale gumowe rekawiczki. Sam poszedlem zobaczyc, jakim to lekturom oddaje sie pan domu. -Czego mam szukac? - zapytal Waldek Choinka. -Czegokolwiek. Zacznij od poczty. -Ten duzy sluzy do pracy i w zwiazku z tym nie jest podlaczony do sieci - zauwazyla pani Krishnamurti. - Do tego uzywamy przewaznie komorek. - Jej sari szelescilo jak zmeczony swierszcz. -Aha - powiedzialem. - To gorzej. -Moze byc potrzebne haslo - mruknal Choinka, ale poslusznie wlaczyl komputer. Potem wstal i zajrzal za biurko, na ktorym stal ekran. Odwrocil skrzynke procesora od sciany, wyjal z kieszeni srubokret, jakby wczesniej spodziewal sie, ze akurat taki bedzie mu uzyteczny, odkrecil tylna scianke i patrzyl do srodka przez dluzsza chwile. Potem zrobil krok do tylu, w zaklopotaniu trac brode. -Nazywam sie Soyinka. Walde Soyinka - powiedzial jak gdyby do siebie. Znowu zajrzal za biurko. - Nie ma jednostki centralnej, czyli twardego dysku - oznajmil wreszcie z wysilkiem. - Ktos musial go wyjac. -W porzadku - powiedzialem. - Tez bym tak zrobil, udajac sie w podroz. Moglem teraz podejsc i sprawdzic tytul ksiazki na mniejszym biurku. John le Carre "Ludzie Smileya". Nic mi to nie mowilo. II Sroda zapowiadala sie pracowicie, ale asek - automatyczny sekretarz - w ostatniej chwili odebral wezwanie na egzamin obywatelski. Byla to nowosc ostatnich miesiecy, wprowadzona ustawowo jako antidotum na indyferentyzm polityczny spoleczenstwa. Coraz mniejszy odsetek wyborcow uczeszczal karnie do urn wyborczych, coraz mniejsze zainteresowanie towarzyszylo targom w Sejmie, a nawet aferom z udzialem poslow i senatorow - a klasa polityczna nie lubi obojetnosci kibicow. Od teatralizacji zycia politycznego nie bylo odwrotu, a skoro byli aktorzy i spektakle, musieli znalezc sie i widzowie. Znaczylo to, ze mam sie stawic na test i rozmowe.Paradoksalnie, idei egzaminu obywatelskiego przysluzyli sie tez imig...
Scorpik