TRANSFORMEJSZEN - REDLINSKI EDWARD.txt

(317 KB) Pobierz
REDLINSKI EDWARD





TRANSFORMEJSZEN





EDWARD REDLINSKI





Warszawskie

Wydawnictwo



Literackie



MUZA SA





Projekt okladkiJanusz Stanny

Projekt graficzny serii

Maciej Sadowski

Redakcja

Anna Jutta-Walenko

Redakcja techniczna

Zbigniew Katanasz

Korekta

Magdalena Szroeder

(C) by Edward Redlinski

(C) for this edition by MUZA SA, Warszawa 2002

ISBN 83-7200-967-8

Warszawskie Wydawnictwo Literackie MUZA SA

Warszawa 2002



Niespodzianka

Sygnal o tej symbolicznej konfrontacji znalazlem w mojej macierzystej gazecie, na kolumnie krajowej. Szansa na cos wiekszego, pomyslalem -zadzwonilem do naszego korespondenta wojewodzkiego w S, i juz nazajutrz po paru przesiadkach, doslownie za piec dwunasta wysiadlem na przystanku autobusowym w Pegerowie *.

* Nazwy miejscowosci zmienione.

Kilkanascie brzydkich domow-klockow przy czterech ramionach skrzyzowania szosy krajowej z jakas gminna asfaltowka. I to co najwazniejsze: po obu stronach asfaltowki, naprzeciwko siebie, kontrowersyjna budowa okolona wysokim trzymetrowym parkanem z blachy i jednopietrowy dom-klocek z czarnego siporeksu. Na pietrze, wypisane na murze miedzy oknami, czerwone kulfony ukladaly sie w szyld.

Najwyzej: BAR,

nizej: bigos,

nizej: golonka,

najnizej: schabowy.

Firanki i kwiaty w oknach wskazywaly, ze pietro sluzy jako czesc mieszkalna. Na parterze okna i



drzwi opatrzone byly zaluzjami, o tej porze dnia podciagnietymi.

Ruszylem w kierunku wejscia.

Parking przed barem, wylozony spekanymi plytami betonowymi (kaluze!), byl pusty.

Wszedlem - w zaduch gotowanej kapusty i miesa.

Za kontuarem siedziala nastolatka. W glebi, przy garach, krzatala sie duza otyla kobieta, na oko czterdziestoletnia.

W czesci jadalnej przy szesciu stolikach nie bylo nikogo.

-Dzien dobry - przywitala mnie dziewczyna,

wstajac.

Uderzylo mnie, ze jest bardzo wysoka i bardzo szczupla, ale jeszcze bardziej to, ze odlozyla ksiazke (podrecznik angielskiego) na polke - obok (sic!) wczorajszej gazety.

Zdecydowalem sie na wariant jawny, bez zabaw w incognito. Przedstawilem sie. Kobieta natychmiast wyprostowala sie. Wytarla rece i podeszla do kontuaru.

-Ach, to pan napisal? - Siegnela po gazete, puknela palcem w informacje.

-Nie. Nasz korespondent w S. Ja przyjechalem... - to powiedzialem nie bez pewnej dumy - z Warszawy. I chcialbym napisac cos wiekszego. Pani jest wlascicielka?

-Ja... - Zawahala sie. - A wlasciwie maz. Tylko ze maz jest, jak by tu powiedziec... - Spojrzala na dziewczyne. - Chory.



-Zawolam - powiedzialo dziewcze.

-Lepiej nie! - odrzekla kobieta, jakby ze strachem.

-Mamo! - sprzeciwilo sie dziewcze rezolutnie. - Rozmowa z panem redaktorem wyrwie go z apatii.

-Moze masz racje... - zastanawiala sie. - Dobrze! Tylko powiedz, zeby sie... ogolil. Dopilnuj. Aha, wez gazete i powiedz, ze pan jest z tej gazety...

Dziewcze poszlo w glab kuchni, za przepierzenie i gdzies dalej, a kobieta zaproponowala mi "cos do zjedzenia, moze do picia".

Zamowilem bigos i spytalem, co planuja w zaistnialej sytuacji. Wzruszyla ramionami, niepewnie, zajela sie nakladaniem jadla.

Zwazyla porcje.

-Nie wiemy - mruknela zza wagi. - Maz bardzo

przezywa... Zastanawiamy sie.

Tymczasem dalo sie slyszec dudnienie w glebi budynku.

-Schodzi! - szepnela lekliwie. Sprobowalem bigosu.

-Znakomity! - pochwalilem.

-Naprawde?

-Naprawde. W tym momencie zza przepierzenia wylonil sie

wielki brzuchaty drab. Od razu rzucily mi sie w oczy rozczochrane resztki wlosow na skroniach i potylicy, kilkudniowy zarost i oczywiscie postura: dwa metry wzrostu i ze sto piecdziesiat kilo zywej



wagi. Byl w niedopietych dzinsach i rozchelstanej koszuli od pizamy.

-Nie bedzie zadnych artykulow... - zaczal chrapliwym, przepitym glosem. Wtem urwal i wlepil we mnie poldzikie spojrzenie. Nagle wycelowal we mnie reka. - To on! - wychrypial do kobiety.

-Kto? - przestraszyla sie kobieta.

-On! - powtorzylo drabisko i z niespodziewana zrecznoscia i szybkoscia - roztraciwszy wrota od zaplecza - rzucilo sie na mnie.

Odskoczylem - ale drab chwycil mnie juz za pole kurtki - szarpnalem sie - trzasnelo - on runal pod stoliki - ja wypadlem na zewnatrz - drab za mna! Bieglismy - mialem nad nim okolo pietnastu metrow przewagi, ktorej nie pozwolilem sobie odebrac.

Gdy minelismy przystanek, sapanie i kroki za moimi plecami ucichly. Zatrzymalem sie.

-To jakies nieporozumienie! - krzyknalem po

jednawczo.

W oddali, pod barem, staly kobieta i corka. Z domkow wyszli i wygladali zza plotow gapie.

-A prywatyzacje Befadywy pamietasz? - wy

chrypialo drabisko, dyszac.

-Jakiej Befadywy? - zdziwilem sie, tez dyszac.

Drabisko trzymalo w garsci kawal tkaniny,

spojrzalem po sobie: brakowalo mi w kurtce



kawalka poly, wyrwa znajdowala sie bez watpliwosci w reku tego furiata.

-Nie pamietasz? - oburzyl sie. - To spytaj swo

jej fupy*, cha, cha! Ona na pewno nie zapomniala.

* Eufemizm.

-Pan mnie z kims pomylil!

-Co? - dyszal. - A dwadziescia jeden postulatow? - Zarechotal. - Deska?

Teraz, owszem, skojarzylem. Fabryka. Strajk. Sfrustrowana zaloga. Niezrozumienie przemian. Pretensje o uchybienia. Wyladowane na niewlasciwej osobie. Tak, pamietam moja gorycz.

Gorycz czlowieka uczciwego i zarliwego.

-To bylo w drugim koncu Polski! - krzyknalem. - Dziesiec lat temu!

-Ha! - wrzasnal triumfalnie. - Przypomniales sobie, szuju**!

** Eufemizm; J, uzyl epitetu bardziej obrazliwego (na "ch" choc niektorzy pisza go nieprawidlowo przez "h").

Schylil sie i podniosl z pobocza kawalek skruszonego asfaltu.

-Czy to ja was prywatyzowalem?! - krzyknalem.

-Ale od ciebie sie zaczelo, od twego reportazu. "Jak uratowac Befadywe"! - odwrzasnal.

-To byl bardzo dobry reportaz! Dostalem nagrode Stowarzyszenia!

-Bardzo dobry, szuju! I Zlote Pioro od Ministra! Pamietamy... Zjechalo sie potem tych



cudotworcow! Sprrywaty-zowwali, wybawiciele!

I cisnal kanciastym odlamkiem - az zafurczalo mi kolo glowy, ledwo odskoczylem - i schylil sie po nastepny pocisk.

-Won! - Zamierzyl sie znowu. - Czego tu szukasz? Tam pojedz! Opisz! Dwa tysiace pracowalo w Befadywie! Cale miasto z niej zylo! I to dobrze zylo! A dzis co?! Jakies magazyny, przemytnicy, goryle - i czterdziesci procent bezrobocia, syf i nedza w miescie! Tam jedz, pismaku!

-Zaloga, zwiazki - nie dopilnowaly!

-Sam oszust i oszustow na nas sprowadziles!

-Wezwaliscie - przyjechalem znowu! Pomoc! A wy? - Glos mimowolnie zabrzmial mi bolem. - Pobiliscie! Ponizyliscie!

-Won, wypierdku! - wrzasnal. Znowu cisnal -uchylilem sie - zafurczalo. - Czego tu szukasz?! Nowego zeru?! - wrzeszczal chrapliwie. - Dla nowych oszustow?! - Kopnal plastikowa torbe, ktora wiatr przesunal mu pod nogi. - Czy wiesz, szuju, ze musialem stamtad wyjechac?! Ze mi szyby powybijali?

-Za co?

-Za co?! - Zatupal nogami w miejscu. - Smiesz jeszcze pytac, za co?

Ruszyl w moja strone - cofnalem sie adekwatnie.

-Za to, ze ich sprzedalem, szuju!

Teraz go sobie skojarzylem.



Szef Solidarnosci. Wtedy wysoki, wysportowany brunet, z kedzierzawa czupryna, wasikami r la Walesa, kierowca czy hydraulik.

I teraz ta opasla, rozchelstana bestia. Nosorozec! Czy mozliwe? Ha, mnie tez dziesiec lat przybylo, ale przeciez nie zgnusnialem. Wprost przeciwnie. Jogging. Basen. Tenis. Narty. Trzeba dbac o siebie. Dieta... A ten tu?

-A sprzedal pan? - krzyknalem retorycznie.

-Ja?! - oburzyl sie. - Nie sprzedalem! Ale dalem sie wam - redaktorom, ekspertom, Balcerowiczom - nabrac... bo nie podejrzewalem was az o takie kurewstwo! A miasto uznalo, zem zdradzil! On nie mogl byc az taki glupi, zeby to zrobic z glupoty! On musial wziac!

I teraz cisnal z taka furia i tak niecelnie, ze kamien uderzyl w asfalt przede mna i, odbiwszy sie, niestety trafil mnie w golen ponizej kolana. Jeknalem.

-Sciurbalaj *! - wrzasnal drab i odwrocil sie.

* Eufemizm.

Na moje szczescie, bo gdyby scigal, dorwalby

mnie teraz na pewno - nie dalbym rady uciec na jednej nodze. Albowiem druga byla powaznie uszkodzona.

Nadjezdzalo auto - zamachalem reka - udalo sie. Kwadrans pozniej bylem juz w S., na pogotowiu.



Temat na cos wiekszego

Po drodze zdarzylo sie jednakze pare drobiazgow wartych odnotowania.

Uprzejmym kierowca rzezacego fiacika okazal sie wedkarz-emeryt o rozbieganych oczkach w malpiej przestraszonej twarzyczce (zapewne klusownik). Usilowalem - jak kazdy doswiadczony reporter - wciagnac go w rozmowe; taksowkarze, konduktorzy bywaja dla nas nieocenionym zrodlem wiedzy o nastrojach spolecznych. Ten, choc uprzejmy, okazal sie malomowny, czy to z natury, czy z chytrosci.

Ustawiwszy noge tak, aby najmniej bolala, zajalem sie przeto kontemplacja krajobrazu, ktory nie byl interesujacy. Ni to wiejski, ni miejski, z przypadkowa zabudowa. Szopy, chaty, pseudowille, rudery, garaze, budki. A wszystko - przystanki, mury, parkany - obficie zasprejowane napisami, przewaznie wulgarnymi. Powtarzaly sie tez nazwiska politykow, szczegolnie czesto Jacka Kuronia i Leszka Balcerowicza (ktorych niezmiernie cenie) i Lecha Walesy - niestety, w negatywnym kontekscie, "Balcerowitz precz", "Walesa - agent!". Gdy minelismy wielka sciane graffiti, poprosilem kierowce, zeby sie zatrzymal i troche cofnal. Napisy na napisach, kolory na kolorach, stare wybijaly sie spod nowszych, nowe krzyzowaly ze starymi.



"Bush do buszu!", "Gorby jelen!", "Oddajcie socjalizm!", "Kuron - narkozer!". To "narkozer" zdziwilo mnie.

-Dlaczego narkozer? - spytalem wedkarza.

-Bo powiedzial, ze przy zmianie ustroju Bal-cerman operowal jak chirurg, a on zrobil narkoze.

-A kto byl pacjentem?

-A kto? - zdziwil sie. - My, narod!

-Aha...

Inne tez nie byly banalne,...
Zgłoś jeśli naruszono regulamin