Jack Higgins -- Żelazny tygrys.doc

(1094 KB) Pobierz

 


 


 


 


Tytuł oryginału The Iron Tiger

Projekt okładki Maciej Sadowski

© Harry Patterson 1966

© for the Polish edition by Ad Novum

ISBN 83-900080-2-5


dla Brendy Godfrey, która lubi ciekawe opowieści

„Śmierć jest żelaznym tygrysem"

przysłowie afrydyjskie


1

Kraina ciszy

Niebo nad górami było szafirowoniebieskie, a wschodzące słońce jarzyło się złociście na taflach lodowych. Poniżej leżały ciemne i ciche doliny, słychać było jedynie delikatne buczenie silnika beavera kierującego się labiryntem kotlin ku Tybetowi.

Jack Drummond był zmęczony, dokuczał mu tępy ból na dnie prawego oka. Zbyt wiele zarwanych nocy, za dużo whisky, a poza tym robił się coraz starszy. Zbyt stary, by ryzykować latanie na szesnastu tysiącach stóp w nieher-metyzowanej kabinie, w najgorszej przestrzeni lotniczej na świecie.

Skrzywił twarz w uśmiechu zwracając się do Cheunga:

              Pod twoim siedzeniem jest czarny termos z kawą. Napiłbym się trochę.
Jego towarzysz był Chińczykiem z wyraźną domieszką europejskiej krwi.

Miał zaskakująco błękitne oczy w oprawie brunatnej, czerstwej twarzy, zaś usta wykrzywiał mu grymas ironicznego, dobrego humoru.

Choć ubrany był w kożuch i karakułową czapkę drżał, gdy otwierał termos, by nalać kawy do plastykowego kubka.

              Zawsze jest tu tak zimno?
Drummond przytaknął:

              Wiatry wieją prosto z Mongolii i niegdyś rwały na strzępy kadłuby
samolotów.

Cheung wpatrzył się w poszarpaną dolinę pod nimi.

        Co by się stało, gdyby zgasł teraz silnik? Drummond skrzywił się cierpko.

        Oczywiście żartujesz. Cheung westchnął.

              Z każdą minutą potwierdza się, że zasługujesz na te pieniądze, które
dostawałeś w ciągu ostatnich sześciu miesięcy.

              A może na nieco więcej?
Chińczyk uśmiechnął się uprzejmie.

              Jack, mój drogi, utrzymujemy się w Formosie niemal wyłącznie dzięki
dobrej woli naszych amerykańskich przyjaciół. Gdyby nie ich hojność, nie
moglibyśmy sobie pozwolić nawet na tak skromne gesty, jak ta tybetańska
impreza.

Drummond wzruszył ramionami.

              Wszystko mi jedno. Jeszcze parę wycieczek i kończę z tym. Zbyt często
brałem w nich udział. Żyję na kredyt.

7


Cheung skrzywił się.

        Ależ, Jack, mamy tylko ciebie. Co zrobimy, gdy odejdziesz?

        Zawsze ktoś jeszcze się znajdzie — odrzekł Drummond. — Odszukasz go w którymś z barów w Kalkucie. Mnóstwo tam typów z RAF-u, co to nie mogą się ustatkować lub potracili swoje licencje na lotach handlowych. Polecą wszędzie, jeśli tylko się im dobrze zapłaci.

Lecieli przez pustą krainę przypominającą księżycowy krajobraz. Wielkie, ośnieżone szczyty wznosiły się po obu stronach, a Drummond prowadził samolot z genialną zręcznością. Raz wpadli w dziurę powietrzną, aż Cheung poczuł żołądek w gardle, za chwilę lecieli kanionem tak wąskim, że końce skrzydeł zdawały się szorować po kamiennych ścianach. W końcu przeskoczyli nad ośnieżoną granią i znaleźli się na otwartej przestrzeni.

Pod nimi olbrzymia dolina opadała na dziesięć tysięcy stóp. Jej dno było aż czarne od zalegającego cienia, purpurowozłociste, poszarpane pasma migoczą­cych chmur ciągnęły się wzdłuż zboczy. Po drugiej stronie, siedem lub osiem mil dalej, rysowała się ostatnia mroźna granica pomiędzy Balpurem i Tybetem.

Odgłos pracy silnika wydał się nagle dziwnie stłumiony i Cheung westchnął w tej niesamowitej ciszy.

        Najpiękniejszy widok, jaki kiedykolwiek widziałem.

        Kraina Ciszy, tak zwą to miejsce — odrzekł Drummond. — Kiedy jeszcze chodziły tędy karawany, potrzebowały dwóch dni na jej przebycie.

Beaver zdawał się szybować przez kolosalne sklepienie niebieskie, dryfując poprzez cienie, a później wypadli nagle w złociste promienie słońca i wyrosła przed nimi następna bariera.

Drummond pociągnął za drążek i beaver wzniósł się, szum silnika przeszedł w niski warkot, a pomiędzy szczytami ukazała się głęboka dolina.

              Przełęcz Sangong — zawołał, przekrzykując ryk maszyny.

Niby złotoczerwony liść spłynęli w korytarz, migocząc na tle ciemnych ścian, a zmarznięta ziemia podniosła się im na spotkanie. Drummond dał pełny gaz i ściągnął drążek pod same żebra. Cheung wstrzymał oddech czekając na katastrofę, gdy koła prawie dotknęły skalnego rumowiska i raptem znaleźli się nad pagórkowatą poświatą przecinającą w poprzek zimny lodowiec. Dalej ciągnęły się po horyzont sfałdowane stepy, złociste w porannym słońcu.

Drummond skrzywił twarz w lekkim uśmiechu.

              Teraz już wiesz, dlaczego żądam dwa tysiące za jedną wycieczkę.
Cheung wytarł pot z czoła wierzchem rękawicy i z trudem zdobył się na słaby

uśmiech.

       Zaczynam rozumieć. Daleko jeszcze?

       Dziesięć, dwanaście mil. Przygotuj się lepiej.

Chińczyk sięgnął za siebie po lekki karabin maszynowy, zarepetował go i położył na kolanach. Gdy beaver zniżył lot, mógł dojrzeć strumień przecis­kający się przez porozrzucane kamienie, rozszerzający się niżej w płytkie jezioro. Sto jardów w lewo, osłonięte urwiskiem skalnym, wyrastały ruiny klasztoru z domkami rozłożonymi u jego stóp.

Drummond wskazał płaski, piaszczysty kawał terenu na drugim końcu jeziora.

8


              Oto gdzie lądujemy, gdy dostaniemy sygnał.

        A jeśli nie?

        Wiejemy stąd jak wszyscy diabli.

Zniżył lot, zataczając kolo nad jeziorem, a Cheung w podnieceniu wyciągnął

rękę.

              Tam w dole są ludzie, stoją przy brzegu na płyciźnie.

              Kobiety robią pranie — odrzekł Drummond przelatując nad wioską

i zawracając od skalistego urwiska i poczerniałych od ognia ruin klasztoru.

        Co wydarzyło się tutaj? — dopytywał się Cheung.

        Klasztor był siedzibą dowództwa lokalnego ruchu oporu w 1950, kiedy to chińscy czerwonoarmiści pierwszy raz najechali Tybet. Przez kilka dni trwało oblężenie, lecz wkrótce obrońcy padli. Sprowadzono parę polowych dział i gdzie trzeba było, tam porozwalano ściany.

        A potem?

        Oszczędzono wszystko, co mogło się na coś przydać — Drummond wzruszył ramionami. — Następnie podłożono ogień, wypalono to miejsce do cna i stracono kilkuset mnichów.

        Innym na zachętę?

Drummond skinął głową i skierował beavera wdzięcznym łukiem na drugą stronę jeziora.

              Nie na wiele im się to zdało. Na tym obszarze kontrolują jedynie miasta.
Znowu zawrócił beavera w kierunku wioski i Chińczyk szybko położył dłoń

na ramieniu.

              Czy to ten sygnał?

Trzy flary wystrzelone w nierówny trójkąt rozpaliły się kilkanaście metrów nad ziemią tryskając gwałtownym ogniem, ciągnąc w zimnym powietrzu pióropusze białego dymu. Drummond przytaknął, zwolnił, zawrócił maszynę pod wiatr i osadził ją gładko na solidnym, piaszczystym brzegu jeziora.

Kobiety piorące ubrania kilka jardów dalej powychodziły na brzeg w swoich długich, wełnianych szubach zatkniętych za pasy i, zbite w ciasną gromadkę, obserwowały samolot.

Cheung sięgnął do klamki drzwiczek, lecz Drummond potrząsnął głową.

              Zaczekaj, musimy być pewni.

W tym momencie jeździec, galopujący grzbietem zbocza ponad nimi, skierował rumaka na dół, ku samolotowi. Drummond wyłączył silnik uśmiecha­jąc się w nagłej ciszy.

              Oto i nasz człowiek.

Gdy otworzywszy drzwiczki zeskoczył na ziemię, jeździec ściągnął cugle małego, tybetańskiego konika, wyskoczył z siodła i ruszył w ich stronę. Był wysoki i muskularny, z mocno spaloną słońcem twarzą i sterczącymi wysoko, jak u Mongoła, kośćmi policzkowymi. Nosił długą szatę z szerokimi rękawami i owczą szubę odsłaniającą nagą pierś oraz buty do kolan z niegarbowanej skóry. Włosy splecione miał w warkocz, a głowę przykrytą czapką z baraniego futra.  - Nie najlepiej włada angielskim — Drummond rzekł do Cheunga, gdy jeździec się zbliżył. — Rozmówimy się po chińsku i, na Boga, traktuj go należycie. To człek szacowny, a oni są na to bardzo wyczuleni.

9


Tybetańczyk wyszczerzył zęby w uśmiechu i wyciągnął dłoń. Z tyłu, za nim, tuzin następnych jeźdźców galopowało w dół stoku, ku brzegowi jeziora.

              Dobrze cię widzieć znowu, mój przyjacielu. Masz dla nas więcej
karabinów?

Drummond przytaknął ściskając mu rękę.

              Twoi ludzie mogą je rozładować tak szybko, jak tego zapragną. Nie
chciałbym siedzieć tu dłużej niż to konieczne.

Tybetańczyk wydał rozkaz, po czym oddalili się w trójkę.

              Moro, to jest pan Cheung — odezwał się Drummond. — Jest przed­
stawicielem Chińskiego Rządu Narodowego na Balpur i reprezentuje ludzi,
którzy przeze mnie zaopatrywali was w karabiny i amunicję przez ostatnie sześć
miesięcy.

Moro ciepło uścisnął dłoń Cheunga.

              Zanim dostojny Budda sprowadził ten kraj-na drogę pokoju, Tybetań-
czycy byli wojownikami — powiedział. — Wasze karabiny pomogły nam
dowieść komunistom, że możemy być nimi znowu. Napijecie się ze mną herbaty,
nim odlecicie?

Chińczyk spojrzał na Drummonda.

        Mamy czas?

        Nie widzę przeszkód — Drummond poczęstował Tybetańczyka papiero­sem. — Kręcili się tu ostatnio jacyś czerwoni?

        Jeden patrol — odrzekł Moro. — Piętnastu ludzi. Pokazali się tydzień temu.

 

        I co się stało? Moro wykrzywił usta.

        Zobaczycie, gdy podejdziemy do wsi.

Przeszli przez skarpę i skierowali się w stronę domostw, Tybetańczyk z wędzidłem końskim przewieszonym przez ramię.

        Pan Cheung musi sporządzić specjalny raport dla swoich władz w For-mosie o tym, jak się tu sprawy mają — powiedział Drummond. — Miał nadzieję, że będzie mógł się przyjrzeć wszystkiemu osobiście.

        Jakie są siły czerwonych na tym terenie? — zapytał Cheung.

        Najbliższy silny oddział znajduje się w mieście Juhma, około stu mil stąd — odrzekł Moro. — Pół regimentu piechoty, nie więcej jak setka ludzi. W większych wioskach, jak Hurok trzydzieści mil na wschód równiną, trzymają szwadrony konnicy. Pomiędzy wioskami nic nie znaczą.

        Nie było żadnych większych ruchów wojska, żadnych robót drogowych w strefie przygranicznej?

        Tu nie, ale dalej na wschód, w kierunku Aksai Chin i Ladakhu, gdzie pobili Hindusów w 1962, pobudowali wiele dróg — Tybetańczyk wyglądał na zaskoczonego. — Do czego tutaj byłyby im potrzebne drogi?

 

        Rcszczą sobie prawo do Balpuru — zwyczajnie odrzekł Cheung. Moro roześmiał się pokazując białe, mocne zęby.

        Roszczą sobie prawo do całego świata, czy nie tak?

Doszli do skraju wsi — małej, nędznej mieściny, składającej się z par­terowych lepianek ciągnących się wzdłuż jednej ulicy. Kilkoro dzieci wybiegło

10


im naprzeciw i w podnieceniu podążało za nimi utrzymując stosowny dystans. Gdy któreś zbliżyło się zanadto, Moro strzelał z bicza zwisającego mu z lewego nadgarstka.

Przystanęli przed domem leżącym w centrum wioski, wyraźnie większym od pozostałych. Moro otworzył ciężkie, drewniane wrota prowadząc ich do wnętrza. Nie było tam żadnych okien i w półmroku Drummond mógł tylko wyczuć gliniany tynk ścian i owcze skóry porozkładane na podłodze. Pośrodku, na palenisku z kamieni, żywo buchały płomienie ogniska, a stara Tybetanka kruszyła prasowaną herbatę do kociołka z gotującą się wodą.

Przycupnęli w milczeniu na owczych skórach przy ogniu, tak jak tego wymagał obyczaj, podczas gdy stara, dodawszy masła i szczyptę soli do wrzącego naparu, napełniła trzy metalowe kubki. Moro pociągnął łyczek, skinął z aprobatą głową i wtedy wypili.

Jak zawsze, napój był w niezwykły sposób odświeżający i Drummond wyciągnął kubek po więcej.

              Jak sprawy stoją ogólnie?
Moro wzruszył ramionami.

        Nie pobijemy ich tutaj, nie mamy nadziei osiągnąć aż tyle, ale możemy im trochę uprzykrzyć życie.

        Co z uzbrojeniem — rzucił Cheung. — Potrzebujecie go więcej?

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin