McNab Andy -- Nick Stone 2 - Stan zagrożenia.rtf

(1156 KB) Pobierz

Andy McNab

Stan zagrożenia

Z angielskiego przełożył

Janusz Skowron

LIBROS

Tytuł oryginału CRISIS FOUR

Projekt okładki i zdjęcie na okładce

Dariusz Szubiak

Redaktor prowadzący

Ewa Niepokólczycka

Redakcja

Jacek Ring

Korekta

Dorota Wojciechowska

Tadeusz Mahrburg

Copyright © 1999 by Andy McNab

Copyright © for the Polish translation by Bertelsmann Media Sp, z o.o., 2001

Warszawa 2005 Bertelsmann Media Sp, z o.o.

KOLONEL

Druk i oprawa Białostockie Zakłady Graficzne S.A.

ISBN 83-7391-894-9 Nr 5164

Pamięci Edwarda CS. Hoopera

ur. 30 X 1979 zm. 15 IV 1999

Wszystkie postaci występujące w tej książce są fikcyjne. Wszelkie podobieństwo do postaci żyjących czy też nieżyjących jest całkowicie przypadkowe.

Październik 1995

Poniedziałek, 16 października 1995

Syryjczycy nie żartują, kiedy uznają, że ktoś narusza ich przestrzeń powietrzną. Parę minut po przekroczeniu ich granicy samolot jest witany przez trzy myśliwce przechwytujące. Trzymają się tak blisko, że można pomachać ręką pilotom, ale oni nie odpowiadają podobnym pozdrowieniem. Przecież przylecieli po to, żeby naocznie rozpoznać sytuację i jak im się nie spodoba to, co zobaczyli, to zestrzelą nieproszonego gościa rakietami powietrze-powietrze.

Oczywiście nie stosują podobnej procedury, gdy na ekranach ich radarów pokazują się punkciki niewinnych samolotów cywilnych, dlatego więc nasza czwórka wybrała tę metodę przeniknięcia na ich terytorium. Jeżeli Damaszek żywiłby cień podejrzenia co do przyszłych wydarzeń na pokładzie lecącego z Delhi do Londynu samolotu British Airways, to ich myśliwce zostałyby poderwane w powietrze już w momencie, gdy nasz boeing 747 opuszczał przestrzeń powietrzną Arabii Saudyjskiej.

Wierciłem się, usiłując znaleźć wygodną pozycję, i brała mnie zazdrość na myśl o tych wszystkich ludziach siedzących na górze za pilotem, którzy pewnie byli już po piątym ginie z tonikiem, oglądali drugi z kolei film i wgryzali się w trzecią porcję boeuf en croûte.

Przede mną znajdował się Reg 1. Miał około metra osiemdziesięciu pięciu wzrostu i posturę szafy dwudrzwiowej, więc pewnie było mu jeszcze gorzej niż mnie w tym ciasnym pomieszczeniu. Wszędzie plątały się jego kręcone czarne, tu i ówdzie siwiejące włosy. Podobnie jak ja, zanim odszedłem ze

służby w 1993 roku, Reg 1 wykonywał zadania dla służb wywiadowczych, również dla amerykańskich; Kongres nigdy by ich nie zaaprobował. Podczas służby w pułku robiłem podobne rzeczy, ale obecna misja była dla mnie pierwszą, odkąd zostałem „K”.

Biorąc pod uwagę, przeciwko komu była skierowana, nikt z nas nie próbował nawet myśleć o tym, czy uda nam się przeżyć do następnego zadania.

Spojrzałem w półmroku na Sarę. Miała zamknięte oczy i nawet w tym bladym świetle widziałem, że nie wygląda na najszczęśliwszą. Może po prostu nie lubiła latać bez obowiązkowego szampana i domowych pantofli. Minęło już sporo czasu, odkąd widziałem ją ostatnio, ale nie zauważyłem, żeby coś się w niej zmieniło oprócz włosów. Nadal były bardzo proste, niemal jak u mieszkanki Azji Południowo-Wschodniej, jednak już nie czarne, lecz kasztanowe. Zawsze miała krótkie włosy, a do tego zadania zrobiła sobie fryzurę z kucykiem i grzywką. Miała zdecydowane, wyraziste rysy twarzy, duże brązowe oczy i wystające kości policzkowe, odrobinę za duży nos i usta, które prawie zawsze były surowo ściągnięte. Na starość nie groziły jej zmarszczki mimiczne. Jej szczery uśmiech, ciepły i życzliwy, najczęściej wyglądał tak, jakby po prostu odgrywała jakąś rolę. Zaskakujące jednak było to, że potrafił ją rozbawić byle drobiazg. Nos zaczynał jej wtedy drgać, a cała twarz rozjaśniała się w promiennym, niemal dziecięcym uśmiechu. W takich momentach wyglądała jeszcze piękniej niż zwykle, może nawet zbyt pięknie. W naszym fachu czasami stanowi to niebezpieczeństwo, gdyż mężczyźni rzadko potrafią sobie darować kolejne spojrzenie, ale przez trzydzieści pięć lat życia nauczyła się wykorzystywać swój wygląd we właściwy sposób. Dzięki temu była jeszcze bardziej pozbawiona skrupułów, niż wydawało się to wielu ludziom.

Wszystko na nic - nie mogłem znaleźć wygodnej pozycji. Tkwiliśmy w samolocie prawie od piętnastu godzin i wszystko zaczynało mnie boleć. Odwróciłem się na lewy bok. Nie mogłem dostrzec Rega 2, ale wiedziałem, że jest gdzieś w mroku po mojej lewej stronie. Bez problemu odróżniłem go od Rega 1, bo był od niego o dwadzieścia pięć centymetrów niższy, a jego włosy

wyglądały jak garść ciemnoblond wełny. Znałem tylko ich służbowe numery i nie wiedziałem o nich nic poza tym, że podobnie jak ja zostali nie dalej niż trzy tygodnie temu obrzezani i że ich bielizna tak jak moja została wyprodukowana w Tel-Awiwie. Było to wszystko, co chciałem o nich wiedzieć, podobnie jak o pozostałych komandosach oznaczonych pseudonimami od Reg 3 do Reg 6, którzy na miejscu już na nas czekali. Nawet fakt, że jednym z nich był mój stary kolega, Glen, nie zmieniał mojego podejścia.

Po chwili znowu leżałem twarzą do Sary. Tarła oczy pięściami jak rozespane dziecko. Postanowiłem się zdrzemnąć i kiedy pół godziny później nadal próbowałem sobie wmówić, że śpię, poczułem kopnięcie w nogę. To Sara uznała, że trzeba mnie obudzić.

Usiadłem w śpiworze i wpatrzyłem się w półmrok. Trzej ładowacze chodzili po luku bagażowym, oświetlając sobie drogę przymocowanymi do kasków lampkami. Żeby nas nie oślepiać, używali lampek o przytłumionej czerwonej barwie światła. Wszyscy mieli na twarzach maski tlenowe, od każdej odchodziła rurka. Dotykali jej instynktownie dłońmi, żeby ochronić tę pępowinę przed przerwaniem albo odłączeniem się od źródła tlenu.

Rozsunąłem suwak śpiwora i od razu poczułem, jak zimne powietrze z ładowni boeinga przenika mój ochronny snajperski ubiór. Żaden z pasażerów ani z członków załogi nie wiedział, że tu na dole upchano ludzi. Nikt też nie znalazłby na liście pasażerów naszych nazwisk.

Złożyłem śpiwór, zostawiając wewnątrz dwa „pojemniki lotnicze”, które napełniłem podczas lotu. Są to plastikowe pojemniki ze zwrotnym zaworem, w które oddaje się mocz. Byłem ciekaw, jak sobie poradziła z tym Sara. Ja sam miałem spore kłopoty, bo mój członek nadal piekielnie bolał, ale kobieta jest jeszcze w gorszej sytuacji podczas długiego lotu, jeśli dysponuje urządzeniem zaprojektowanym dla mężczyzn. Tak samo kobiety kierujące tajną operacją. Postanowiłem, że koniecznie muszę ją o to zapytać. To znaczy, jeśli przeżyjemy i nadal będziemy mieli ochotę ze sobą rozmawiać.

Zupełnie nie mogłem zapamiętać, gdzie jest lewa strona samolotu, a gdzie prawa. Pamiętałem tylko, że jak się popatrzyło na samolot od przodu, to

byliśmy w małej ładowni na tyłach, a drzwi znajdowały się po lewej stronie. Przytrzymałem swoją rurkę tlenową, kiedy przechodził nad nią ładowacz. Zahaczył ją nogą, zsuwając mi nieco maskę z twarzy. Poprawiłem maskę i poczułem mokre, kleiste i nagle oziębione wnętrze.

Wziąłem cara 15, czyli zmodyfikowaną wersję karabinu automatycznego M16 Armalite kalibru 5,56 mm z teleskopową kolbą i skróconą lufą. Przeładowałem broń i zabezpieczyłem. Przerzuciłem przez lewe ramię przywiązaną do broni zieloną linkę spadochronową i przesunąłem karabinek na plecy, lufą do dołu. Na to dopiero miał pójść spadochron.

Wsunąłem dłoń pod snajperski ubiór, żeby wydobyć dziewięciomilimetrową berettę, którą miałem w przytwierdzonej do prawego uda uprzęży. Również ją przeładowałem i odsunąłem o kilka milimetrów zamek, żeby sprawdzić komorę nabojową. Obróciłem broń tak, żeby padło na nią światło lampki jednego z ładowaczy i dojrzałem blask umieszczonego w komorze naboju.

Było to moje pierwsze zadanie „pod obcą banderą” i występowałem w nim jako żołnierz izraelskich oddziałów specjalnych. Poprawiając sobie uprząż na nodze, znowu zacząłem żałować, że nie miałem trochę więcej czasu, by dojść do siebie po obrzezaniu. Nie goiło się tak szybko, jak mówiono. Rozejrzałem się dookoła, wkładając sprzęt, w nadziei, że inni odczuwają przy tej pracy podobny ból.

Nasze zadanie polegało na zdobyciu informacji, co kombinuje w Syrii nowy wróg publiczny Zachodu, saudyjski multimilioner, a od pewnego czasu również terrorysta: Osama bin Laden. Zdjęcia satelitarne zarejestrowały w pobliżu źródeł rzeki Jordan maszyny do prac ziemnych i inne ciężkie urządzenia należące do firmy budowlanej bin Ladena. W dole rzeki leżał Izrael i jeżeli jego główne źródło wody miałoby być przegrodzone, skierowane w innym kierunku lub też w jakiś inny sposób zmienione, to Zachód musiał o tym wiedzieć. Na Zachodzie obawiano się powtórki wojny z 1967 roku, a jeśli w okolicy znajdował się bin Laden, to sprawa nie przedstawiała się optymistycznie. Clinton nie bez powodu nazwał go „wrogiem publicznym Ameryki numer jeden”.

W ramach naszej misji mieliśmy uprowadzić człowieka pełniącego funkcję prawej ręki Osamy, który ze względu na bezpieczeństwo działań operacyjnych znany był nam tylko pod kryptonimem „Źródło”. Jego prywatny samolot odrzutowy dostrzeżono na jednym z pobliskich lądowisk. Stany Zjednoczone chciały wiedzieć, co się dzieje w Syrii i, co jeszcze ważniejsze, w jaki sposób mogą dopaść Osamę. Jak nam powiedział facet prowadzący odprawę, „Bin Laden reprezentuje całkowicie nowe zjawisko: działania terrorystyczne bez poparcia rządowego, wspierane przez bardzo bogatego, kierującego się pobudkami religijnymi przywódcę, który pała wielką nienawiścią zarówno do Zachodu, szczególnie Ameryki, jak i do Izraela oraz laickich środowisk arabskich. Należy go powstrzymać”.

Byliśmy już gotowi, więc po przejściu ładowaczy pozostało nam tylko trzymać się żeber samolotu i czekać. Przez następne kilka minut nie mieliśmy nic do roboty. Mogliśmy tylko marzyć albo opadał nas strach. Każde z nas przebywało we własnym mikroświecie. Przed operacją niektórzy są przerażeni, a inni podnieceni. Co chwila widziałem światło czerwonych lampek odbijające się w oczach moich współtowarzyszy. Przypatrywali się swoim butom albo jakiemuś punktowi przed sobą i myśleli o żonach, dziewczynach lub dzieciach, albo o tym, co będą robić po tej misji. A może rodziło im się w głowie pytanie: Co ja tu, do kurwy nędzy, w ogóle robię?

Sam nie wiedziałem, o czym myśleć. Jakoś nie ruszało mnie, że umrę i już nigdy nikogo nie zobaczę. Nawet mojej żony, kiedy byłem żonaty. Zawsze czułem się jak hazardzista, który nie ma nic do stracenia. Większość ludzi uprawiających hazard gra o wysoką stawkę, ja wiedziałem, że nawet jeśli przegram, to nie zrobię skoku na bank.

Obserwowałem, jak czerwonogłowi pakują nasze rzeczy do wielkich aluminiowych pudeł. Kiedy już wyskoczymy i zamkną z powrotem drzwi, upchną w tych pudłach to, co zostawiliśmy, i będą czekali, aż ktoś się nimi zajmie w Londynie. Dwaj z nich zaczęli systematycznie przeglądać wnętrze ładowni w świetle lampek, aby sprawdzić, czy jest jeszcze coś, co mogłoby zostać wyssane na zewnątrz, kiedy otworzą się drzwi. Wszelkimi sposobami należało nas chronić przed zdemaskowaniem.

Otrzymaliśmy rozkaz, by przestawić się na własny zasób tlenu, odłączyć się od urządzeń samolotu i czekać w pogotowiu. Sara stała przed Regiem 1, który miał wyskoczyć razem z nią. Zawsze mnie zadziwiała. Jako członek Grupy Wywiadu znajdowała się na samym szczycie łańcucha pokarmowego służb wywiadowczych. Tacy jak ona zazwyczaj siedzą cały czas w ambasadach, udając dyplomatów. Ich życie powinno składać się z jednego łańcucha bankietów i co najwyżej powinni rekrutować wtyczki podczas koktajli, a nie miotać się po świecie z karabinem. Jednak Sara zawsze się upierała, że osobiście doprowadzi robotę do końca.

Miała na twarzy maskę i gogle i sprawiała wrażenie, że coś takiego robiła już tysiąc razy. Jednak rzeczywistość przedstawiała się inaczej: pierwszy w życiu skok oddała przed trzema tygodniami, ale podeszła do sprawy tak poważnie, że przeczytała z dziesięć książek na temat swobodnego spadania i znała więcej faktów i liczb na ten temat niż my wszyscy razem wzięci.

Odwróciła się i napotkała mój wzrok. Skinąłem głową na znak, że wszystko w porządku. W końcu opiekowanie się nią stanowiło część mojego zadania.

Ładowacz dał nam znak, byśmy przesunęli się do drzwi. Nasze worki desantowe ze sprzętem ważyły po dwadzieścia kilogramów i zwieszały się z tyłu na uprzęży, sięgając nóg. Brnęliśmy do przodu jak stadko gęsi, przerzucając ciężar ciała z jednej nogi na drugą. Na szczęście worki nie musiały być w pełni załadowane. Jeżeli wszystko pójdzie zgodnie z planem, będziemy na ziemi zaledwie kilka godzin.

Zatrzymaliśmy się na chwilę, gdy ładowacz stojący przy drzwiach nawiązał przez mikrofon kontakt z nawigatorem. Skinął głową i zaczął gmerać przy drzwiach, które wielkością przypominały połowę wrót średniego garażu. Wyciągnął wszystkie dźwignie, przesunął je w kierunku przeciwnym do kierunku ruchu wskazówek zegara i szarpnął uchwyty. Chociaż miałem na głowie kask, usłyszałem potężny ryk powietrza i w tym samym momencie poczułem uderzenie wichru o ciało. W miejscu, gdzie przed chwilą znajdowały się drzwi, widniała tylko czarna dziura. Etykiety na pojemnikach na bagaże trzepotały jak szalone, a mroźny wiatr chłostał nie osłonięte przez maskę fragmenty twarzy. Naciągnąłem na oczy dżokejskie gogle, usiłując oprzeć się wichrowi, i mocno trzymałem się żebra samolotu.

Jedenaście i pół tysiąca metrów niżej rozciągała się Syria - terytorium wroga. Ostatni raz sprawdziliśmy spadochrony. Chciałem już mieć za sobą ten skok, wykonać robotę i następnego dnia rano znaleźć się na Cyprze, popijać herbatę i przegryzać grzankami.

Stłoczyliśmy się przy luku. Ryk powietrza i silników samolotu był tak głośny, że niemal nie byłem w stanie myśleć. W końcu dojrzałem czerwony blask latarki trzymanej w ręku przez ładowacza. Wrzasnęliśmy wszyscy jak najgłośniej: „Czerwone, czerwone!”. Sam nie wiem po co, bo i tak niczego nie było słychać. Po prostu zawsze tak robiliśmy.

Światło zmieniło się na zielone i trzymający latarkę człowiek krzyknął: „Zielone!”.

Odsunął się na bok, a my wszyscy wrzasnęliśmy: „Gotowe!”.

Pochyliliśmy się do przodu, usiłując przekrzyczeć hałas „Uwaga!”.

Kolejne wahnięcie do tyłu i „Naprzód!”.

Wysypaliśmy się na zewnątrz: czworo ludzi z trzema spadochronami, i pokoziołkowaliśmy ku Syrii. Stałem ostatni, więc ładowacz mnie popchnął, żeby między skaczącymi nie było zbyt dużych odstępów.

W obecnych czasach można spadać bez otwierania spadochronu - z samolotu lecącego na wysokim pułapie - wiele mil od celu zrzutu i wylądować z wielką dokładnością. Technika HAHO (skok z dużej wysokości z wczesnym otwarciem spadochronu) wymaga specjalnego ubioru chroniącego przed ekstremalnymi warunkami pogodowymi i maski tlenowej, aby skaczący mogli przeżyć temperaturę minus czterdzieści stopni, zwłaszcza że licząca osiemdziesiąt kilometrów ścieżka spadania może wymagać dwóch godzin lotu. Ta nowa technika w dużej mierze wyparła stary system HALO (skok z dużej wysokości z późnym otwarciem spadochronu), dlatego teraz skoczek może szybować łagodnie ku celowi, siedząc w wygodnej uprzęży, zamiast spadać z piekielną prędkością, co prowadziło do tego, że nie wiedział, gdzie spadnie, a kiedy już wylądował, często nie miał pojęcia, gdzie znajduje się reszta zespołu. Nowa metoda jest oczywiście wygodna, pod warunkiem że jakiś facet w białym fartuchu nie przyciął ostatnio człowiekowi końca fiuta.

Poczułem, jak strumień gazów silnikowych obejmuje mnie i unosi ze sobą. Kiedy samolot przelatuje nad głową z prędkością ośmiuset kilometrów na godzinę, zdaje się człowiekowi, że uderzy w jego ogon, ale w rzeczywistości spada i zderzenie jest wykluczone.

Wydostałem się w końcu ze strumienia gazów i musiałem się pozbierać. Sądząc po sile wiatru i po tym, że nadal widzę światła samolotu błyskające jakieś sto czy sto dwadzieścia metrów nade mną, odkryłem, że lecę głową w dół. Rozłożyłem ramiona i nogi, wyginając przy tym grzbiet, aż osiągnąłem właściwą pozycję.

Rozejrzałem się - podczas swobodnego spadania w zasadzie tylko obracanie głowy jest niemal jedyną rzeczą, która nie wpływa na pozycję ciała - usiłując wypatrzyć, gdzie jest reszta. Obejrzałem jakąś postać po prawej stronie. Nie wiedziałem czyją, ale to nie miało znaczenia. Spojrzałem do góry i zobaczyłem znikające tylne światła boeinga. Pod stopami nie było nic, nawet jednego światła.

Słyszałem jedynie szum powietrza. Podobnie się dzieje, gdy człowiek wystawi głowę z samochodu jadącego z prędkością stu dziewięćdziesięciu kilometrów na godzinę. Pozostało mi teraz tylko utrzymywać właściwą pozycję i czekać, aż AOD (automatyczny aparat otwierający) wykona swoje zadanie. Wpajano nam, że automat powinien zadziałać, ale na wszelki wypadek należy ustawić się we właściwej pozycji do ręcznego otwarcia spadochronu. Pieprzę to, pomyślałem.

Wiedziałem, na jakiej wysokości należy otwierać spadochron - na dziewięciu tysiącach metrów, po dwóch i pół tysiącach metrów spadania. Przesunąłem lewą rękę do góry odrobinę powyżej głowy, a prawą opuściłem do uchwytu wyzwalacza. Trzeba dbać o symetrię. Jeżeli człowiek swobodnie spada i wysunie jedną dłoń, to od razu zaczyna wywijać koziołki.

Spojrzałem na wskazówkę umieszczonego na przegubie wysokościomierza.

Minąłem dziesięć tysięcy metrów. Zamiast czekać na szarpnięcie automatu, nadal patrzyłem na wysokościomierz i dokładnie na dziewięciu tysiącach metrów pociągnąłem uchwyt wyzwalacza. Uniosłem ramiona nad głowę, przechylając się do tyłu po to, by powietrze wypełniło pilocik i wyciągnęło główny spadochron. Poczułem, jak przesuwa się, kołysząc mną nieco z boku na bok, i nagle łup, jakbym trafił w biegu na mur z cegły. Każdy czuje się wtedy jak jedna z tych postaci z kreskówek, którą właśnie przywaliła skała.

Nadal nie przejmowałem się zbytnio tym, w którym fragmencie nieba znajdują się pozostali. Najpierw musiałem sam się pozbierać. Gdzieś niedaleko rozległ się huk innego otwierającego się spadochronu. Spojrzałem do góry, by sprawdzić, czy mam nad głową parasol, a nie wielki wór ze szmatami. Środkowe trzy czy cztery sekcje były wypełnione powietrzem. Chwyciłem za linki hamulcowe, czyli dwa uchwyty przymocowane do linek po obu stronach parasola, i oderwałem od rzepów, które przytrzymywały je na paskach tuż nad moimi barkami, i zacząłem ciągnąć. Spadochron ma siedem sekcji i kiedy pociąga się za linki, wystawia się skrajne sekcje na działanie prądu powietrza, przyspieszając hamowanie.

Rozejrzałem się dookoła, próbując dociec, jaką pozycję zajmuję w stosunku do pozostałych. O kurwa, ale mnie boli fiut- zakląłem w myślach! Uprząż na nogach podsunęła się do góry, przez co czułem się tak, jakby ktoś mi go ściskał obcążkami.

Nad sobą zobaczyłem Sarę i Rega 1. Widocznie skrajne sekcje mojego spadochronu napełniły się z opóźnieniem, gdyż oni powinni być pode mną. Zaczęli spływać spiralą, wyprzedzając mnie. Reg naciągał prawą ręką linkę hamulcową, żeby zająć właściwą pozycję w stawce. Gdy przesunęli się pomiędzy mnie i Rega 2, który był gdzieś jeszcze niżej, zobaczyłem, że Sara wisi na uprzęży jak małe dziecko.

W związku z tym, że byłem ostatni, sprawa była prosta. Po prostu zamykałem szyk. Dopóki trzymałem się czaszy spadochronu pode mną, nie mogłem się zgubić, chyba że Reg 1 i Sara zbłądzili pierwsi. Reg 1 orientował się na Rega 2, który był najniżej, to na nim spoczywał obowiązek nawigowania, a my tylko się do niego dostosowywaliśmy. Gdybyśmy w najgorszym razie się

pogubili, to mogliśmy po prostu krzyczeć do siebie po zdjęciu masek tlenowych.

Reg 2 z pewnością patrzył na wyświetlacz swojego urządzenia do nawigacji satelitarnej. Wystarczyło, żeby wypatrywał pojedynczej kreski na środku ekranu. Technika to jednak wspaniała rzecz. Lecieliśmy z prędkością około sześćdziesięciu kilometrów na godzinę. Na ogół spada się ze spadochronem z prędkością około trzydziestu pięciu kilometrów, ale lecieliśmy z wiatrem, który dodawał nam dwadzieścia pięć.

Sprawdziłem wysokość: trochę powyżej ośmiu tysięcy czterystu metrów. Dobrze. Jeszcze rzut oka na urządzenie do nawigacji satelitarnej. Też dobrze. Wszystko w porządku. Wszystko zostało zrobione: zasilanie w tlen działało, byliśmy ustawieni we właściwym szyku. Pora na odpoczynek. Chwyciłem uchwyty mocujące spadochron do uprzęży i podciągnąłem się, poruszając nogami, żeby dolna część uprzęży znalazła się w połowie ud.

Przez następne trzydzieści minut sunęliśmy w przestworzach, sprawdzając sprzęt i kontrolując wysokość i pozycję. W końcu zacząłem dostrzegać światła. Małe miasteczka i wsie z oświetleniem ulicznym ciągnącym się jakiś kilometr poza teren zabudowany, a potem ciemność. Tylko światła samochodów wskazywały, gdzie biegnie droga.

Spojrzałem na wysokościomierz - około pięciu i pół tysiąca metrów. Postanowiłem odczekać jeszcze kilka minut i zdjąć maskę tlenową. Cholerna maska była niczym wrzód na dupie. Gdybym poczuł objawy niedotlenienia, zawroty głowy, to wystarczy, żebym włożył maskę z powrotem i wziął parę głębszych oddechów. Byłem już nieco poniżej czterech tysięcy ośmiuset, a w ustach miałem pełno śliny. Cała maska kleiła mi się do twarzy. Sięgnąłem prawą ręką do zatrzasku i odpiąłem go. Maska odpadła mi od twarzy i zawisła po lewej stronie.

Poczułem zimno na wilgotnej, osłoniętej do tej pory przez maskę części twarzy. Było piekielnie zimno, ale przyjemnie. Mogłem trochę poruszać szczękami.

Mniej więcej po dziesięciu minutach znowu sprawdziłem wysokość: dwa tysiące metrów, pora zabrać się do roboty. Nałożyłem gogle noktowizyjne, które miałem zawieszone na szyi, i zacząłem się rozglądać za błyskami IR Firefly (urządzenie namiarowe działające na podczerwień). Jest to takie samo migające światło, jakie widuje się na wierzchołku wysokiej wieży, służy do ostrzegania samolotów, ale w tym wypadku jest to po prostu maleńkie, mieszczące się w dłoni urządzenie, które wysyła jasny krótkotrwały błysk światła przepuszczonego przez filtr podczerwieni. Poza nami nikt nie mógł go zobaczyć, no chyba że miał noktowizor. Wpatrywałem się w ciemność. Wiedziałem, że łatwo dostrzegę sygnał. I nagle zobaczyłem go po prawej stronie.

Wchodziliśmy w końcową fazę skoku. Skupiłem się nad zachowaniem właściwej pozycji ponad czaszą spadochronu Rega 1 i nieco z tyłu. Spadochron Rega 1 był większy od mojego, gdyż miał do przeniesienia większy ciężar.

-              W porządku, już za chwilę. Trzymaj nogi ugięte - powiedział Reg 1 tonem przedszkolanki zwracającej się do dzieci. - Masz ugięte nogi?

Sara chyba odparła twierdząco. Zsunąłem z twarzy gogle noktowizyjne.

-              W porządku, podnieś ręce - usłyszałem znowu.

Wyobraziłem sobie, jak podnosi ręce i ujmuje Rega 1 za przeguby rąk trzymających linki hamulcowe. Musiała odsunąć ręce od tułowia, by w razie złego lądowania nie doznać obrażeń.

Nadal nie widziałem ziemi, było o wiele za ciemno, ale usłyszałem: „Uwaga, uwaga. Zaraz siadamy... siadamy... siadamy”.

Worek Rega 1 uderzył z łoskotem o ziemię, a on sam polecił Sarze: „Teraz!”.

Przeleciałem nad załamującą się czaszą jego spadochronu. Kopnąłem zwisający na paskach u moich stóp worek ze sprzętem. Opadł niżej na trzymetrowej lince i gdy tylko usłyszałem, jak uderza o ziemię, napiąłem mięśnie. Wylądowałem, przebiegłem trzy czy cztery kroki, obróciłem się szybko i szarpnąłem za linki, by zgasić czaszę.

Za mną pokazała się jakaś sylwetka. Regowie od 3 do 6 byli na ziemi od pięciu dni, przygotowując misję i obsadzając strefę zrzutu. Diabli wiedzą, jak znaleźli się w tym kraju, i wcale mnie to nie obchodziło.

-              W porządku, stary? - rozpoznałem głos Glena.

Glen, jedyny, którego tam znałem, pełnił funkcję dowódcy zespołu naziemnego. Kiedy się go zobaczyło, człowiek spodziewał się usłyszeć twardy ton Clinta Eastwooda, ale gdy otworzył usta, słyszało się łagodny głos Davida Essexa.

-              Tak. W porządku, stary, w porządku.

-              To ściągamy cały ten syf.

W ciągu paru minut całą nasza uprząż, kombinezony i zestawy tlenowe umieszczono w wielkich pojemnikach, a my znaleźliśmy się w dwóch toyotach previa. Siedzący za ich kierownicami ludzie w goglach noktowizyjnych pruli po nierównym pustynnym gruncie w kierunku przemysłowego osiedla leżącego na przedmieściach miasta oddalonego mniej więcej kilometr od wzgórz Golan i granicy z Izraelem. Wszyscy mieliśmy taki sam strój: zielone, spadochroniarskie ubiory, pod które na wszelki wypadek włożyliśmy cywilne ciuchy, do pasów przytroczyliśmy sprzęt, a na nogi każdy włożył wybrane według własnego uznania buty. Ja zdecydowałem się na parę turystycznych butów Nike, które, jak stwierdziliśmy, można było kupić w każdym sklepie w Tel-Awiwie.

Znaliśmy się z Glenem od dawna. Przeszliśmy razem kwalifikację do SAS na początku lat osiemdziesiątych i poznaliśmy się, kiedy podrywaliśmy tę samą kobietę, z którą on się ożenił. Był w tym samym wieku co ja, czyli dobiegał czterdziestki. Miał krępą budowę ciała i kilka owłosionych myszek na twarzy. Zawsze wyglądał na niedogolonego, a na jego twarzy ciągle widniał uśmiech. Był życiowym optymistą, zakochanym w swojej żonie, dwójce dzieci, pracy, a pewnie nawet w samochodzie i kocie. Przez ostatnie pięć dni przygotowywali się do wysadzenia w powietrze podstacji elektrycznej, żeby odciąć dopływ energii na czas naszego ataku na cel. Wiedziałem, że Glen cieszy się każdą minutą misji.

- Jesteśmy w punkcie wyjścia.

Gdybyśmy musieli rozmawiać, to od tej chwili tylko szeptem. Wysiedliśmy z pojazdu i dałem znak Sarze, żebyśmy zeszli z drogi. Stanęliśmy pod jednym z niewielkich drzewek tworzących gaj oliwny. W świetle gwiazd mogliśmy się poruszać bez obijania o przeszkody. Na Bliskim Wschodzie zawsze

najbardziej podobały mi się właśnie gwiazdy. Patrząc na nie, człowiek się czuje tak, jakby mógł przeniknąć wzrokiem cały wszechświat.

Komandosi wkładal...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin