Miasto czaszek.doc

(144 KB) Pobierz
Miasto czaszek

Miasto czaszek

L. Speague de Camp

Lin Carter

 

Conan pozostaje w turańskiej służbie przez prawie dwa lata, stając się doskonałym jeźdźcem i łucznikiem oraz podróżując przez bezkres­ne pustynie, góry i dżungle Hyrkanii, aż po granice Khitaju. Jedna z tych wypraw doprowadza go do legendarnego królestwa Meru, stosun­kowo nieznanej krainy graniczącej od południa z Vendhyą, od północy i zachodu Hyrkanią, a na wschodzie z Khitajem.

 

1

Czerwony śnieg

 

Wyjąc jak wilki, horda przysadzistych, brązowoskórych wojowników runęła na turański oddział ze zboczy Gór Talakma, w miejscu, gdzie pagórki przechodziły w szeroki, pusty step Hyrkanii. Atak nastąpił pod wieczór. Szkarłatne proporce przysłoniły zachodni horyzont, zaś na południu gas­nące słońce zabarwiło na czerwono śniegi wyższych szczytów.

Przez piętnaście dni turański oddział przemierzał równinę, by, przekroczywszy zimne wody rzeki Zaporoski, zagłębiać się coraz dalej i dalej w bezkresne przestrzenie Wschodu. Później, bez ostrzeżenia, nadszedł atak.

Conan pochwycił Hormaza, gdy ten osuwał się z konia; w gardle porucznika tkwiła drgająca jeszcze, czarna strzała. Młody Cymeryjczyk położył ciało na ziemi, po czym z głośnym przekleństwem wyrwał z pochwy szablę o szerokiej klin­dze i ruszył wraz z towarzyszami na spotkanie szarżujących jeźdźców. Już od ponad miesiąca przemierzał pyliste równiny Hyrkanii jako członek eskorty. Monotonia tego zajęcia już da­wno zaczęła go nużyć, a dusza barbarzyńcy tęskniła za jakimiś gwałtownymi wydarzeniami, które odpędziłyby nudę,

Jego ostrze spadło na złocony bułat pierwszego jeźdźca z ta­ką silą, że klinga tamtego pękła przy samej rękojeści. Szczerząc zęby w wilczym uśmiechu, Conan ciął na odlew przez brzuch krzywonogiego wojownika. Wyjąc jak potępiona dusza na rozpalonym do czerwoności dnie Piekieł, jego przeciwnik ru­nął w zbroczony krwią śnieg.

Conan obrócił się w siodle, by osłonić się tarczą przed cio­sem innego wroga. Odbił spadające ostrze w bok i pchnął szablą w skośnooką, wyszczerzoną w złowrogim grymasie żół­tą twarz, która natychmiast zmieniła się w krwawą maskę.

W następnej chwili napastnicy wpadli na nich z całym im­petem. Tuziny małych, ciemnoskórych wojowników w wymy­ślnych, bogato zdobionych kubrakach z lakierowanej skóry, wysadzanych złotem i błyszczącymi kamieniami, zaatakowało ich z demoniczną wściekłością. Brzęczały cięciwy, trzaskały lance, a miecze błyskały i uderzały ze szczękiem.

Przez pierścień otaczających go napastników Conan dojrzał swojego towarzysza, Jumę - gigantycznego czarnego wojo­wnika z Kush, walczącego pieszo; jego koń padł od strzały na początku starcia. Kuszyta utracił swoją futrzaną czapkę i złoty kolczyk z jego uchu błyskał w gasnącym blasku dnia; lecz nie wypuścił włóczni. Za jej pomocą przebił kolejno trzech napastników, wysadzając ich z siodeł, jednego po dru­gim.

Za Jurną, na czele kolumny doborowych wojowników kró­la Yildiza, dowódca eskorty, siedzący na wielkim ogierze ksią­żę Ardashir gromko wykrzykiwał rozkazy. Zataczał koniem tam i z powrotem, starając się osłonić przed wrogiem eskor­towany skarb. Była nim córka Yildiza, Zosara. Oddział kon­wojował księżniczkę udającą się na ślub z Kujulą, Wielkim Chanem kuigarskich nomadów.

Nagle Conan zobaczył, jak książę Ardashir gwałtownie chwyta się za okrytą futrem pierś. Jak za dotknięciem czaro­dziejskiej różdżki z jego wysadzanego klejnotami napierśnika wyrosła długa, czarna strzała. Książę spojrzał na nią z osłupie­niem, po czym, sztywny niczym posąg, runął z konia, a jego inkrustowany, spiczasty hełm potoczył się po zbroczonym krwią śniegu.

Później Conan był zbyt zajęty, by widzieć cokolwiek prócz nacierających na niego z wyciem wrogów. Chociaż Cymeryjczyk był zaledwie młodzieńcem, miał niemal dwa metry wzrostu. W porównaniu z tym muskularnym olbrzymem śniadoskórzy napastnicy wyglądali jak karzełki. Otaczając go wirującym, warczącym i wrzeszczącym pierścieniem, wyglądali jak stado psów usiłujących rozszarpać królewskiego tyg­rysa.

Bitwa przetoczyła się po uboczu w górę i w dół, jak suche liście niesione podmuchem jesiennego wichru. Konie wierz­gały, kwiczały i stawały dęba, wojownicy rąbali, przeklinali i wyli. Tu i ówdzie para zmęczonych przeciwników kontynu­owała walkę. Ciała mężczyzn i wierzchowców leżały w strato­wanym błocie i śniegu.

Conan, z oczyma zasnutymi czerwoną mgłą bitewnego sza­leństwa, jak szalony wywijał szablą. Wolałby jeden z tych cięż­kich, obosiecznych mieczy używanych na Zachodzie, do jakich był bardziej przyzwyczajony. Mimo to, w czasie pierwszych kilku chwil potyczki jego szabla dokonała krwawego dzieła zniszczenia. Błyszczące stalowe ostrze w jego ręku utworzyło wokół lśniący krąg śmierci. Nie mniej niż dziewięciu żółtolicych wojowników w lakierowanych kubrakach skoczyło na barbarzyńcę, aby bez głów lub z rozprutymi brzuchami spaść ze swych koników. Walcząc, krzepki Cymeryjczyk ryczał bo­jową pieśń swego prymitywnego ludu; jednak niebawem stwierdził, że brakuje mu tchu, bowiem walka stawała się co­raz bardziej zacięta.

Zaledwie siedem miesięcy wcześniej, Conan był jedynym wojownikiem, który wyszedł cało z nieszczęsnej ekspedycji ka­rnej, jaką król Yildiz wysłał przeciw buntowniczemu satrapie północnego Turanu - Munthassem Chanowi. Za pomocą cza­rów satrapa zniszczył wysłane przeciw niemu wojska. Do­szczętnie zniszczył - jak sądził - całą nieprzyjacielską armię, od jej szlachetnie urodzonego generała, Bakry z Akiru, do ostat­niego szeregowego najemnika. Tylko Conan wyszedł cało. Przeżył, po czym dostał się do miasta Yaralet, udręczonego rządami oszalałego satrapy i zgotował straszną śmierć Munt­hassem Chanowi.

Powróciwszy zwycięsko do wspaniałej stolicy Turanu - Aghrapuru, Conan został w nagrodę przydzielony do gwardii. Z początku musiał znosić przytyki towarzyszy wytykających mu nieumiejętność konnej jazdy i kiepskie posługiwanie się łukiem. Jednak kpiny szybko ustały, gdy inni gwardziści nau­czyli się respektu dla potężnych pięści Cymeryjczyka, a ciągłe ćwiczenia udoskonaliły jego umiejętności jeździeckie i łuczni­cze.

Teraz Conan zaczął się zastanawiać, czy udział w tej wy­prawie można było rzeczywiście nazwać nagrodą. Lekka, skó­rzana tarcza na jego lewym ramieniu była posiekana na strzę­py; odrzucił ją od siebie. Strzała wbiła się w zad jego konia. Kwicząc, zwierzę pochyliło łeb i wierzgnęło tylnymi nogami. Conan wyleciał z siodła; wierzchowiec pomknął przed siebie i zniknął mu z oczu.

Oszołomiony i potłuczony Cymeryjczyk podniósł się z ziemi i walczył dalej. Szable wrogów zerwały z niego płaszcz i po­przecinały ogniwa kolczugi. Rozcięły też skórzaną koszulę i barbarzyńca broczył krwią z tuzina powierzchownych ran.

Jednak walczył nadal, szczerząc zęby w pozbawionym we­sołości uśmiechu i ręcząc wokół bezlitosnym spojrzeniem nie­bieskich oczu, błyszczących w twarzy okolonej grzywą czar­nych, prosto przyciętych włosów. Jeden po drugim jego to­warzysze padali, aż w końcu tylko on i czarnoskóry olbrzym, Juma, pozostali na nogach, oparci plecami o siebie. Kuszyta z nieartykułowanym rykiem wywijał trzonkiem włóczni jak maczugą.

Nagle ogarniętemu bitewnym szałem Conanowi wydało się, że potężny młot walnął go w czaszkę ciężka maczuga z trzas­kiem uderzyła w bok jego hełmu, wgniatając i rozbijając metal na skroni. Kolana ugięły się pod nim i Cymeryjczyk upadł. Ostatnią rzeczą, jaką usłyszał, był przenikliwy, rozpaczliwy krzyk księżniczki, gdy krępi, roześmiani wojownicy wyciągali ją z palankinu na czerwony śnieg pokrywający zbocze. Później uderzył twarzą o ziemię i nie czuł już nic.

 

2

Puchar Bogów

 

Tysiąc czerwonych diabłów waliło rozżarzonymi do czer­woności młotami w czaszkę Conana i przy każdym ruchu dźwięczało mu w głowie jakby była kowadłem. Powoli odzyskawszy przytomność, Cymeryjczyk stwierdził, że podtrzymuje go czarnoskóry olbrzym - Juma, który uśmiechnął się, ujrzawszy, iż towarzysz wrócił do życia i pomógł mu sta­nąć na nogi. Pomimo potwornego bólu głowy Conan stwier­dził, że może stać o własnych siłach. Zdumiony, rozejrzał się wokół.

Tylko on. Juma i księżniczka Zosara zostali przy życiu. Re­szta orszaku - włącznie ze służącą Zosary, trafioną strzałą stali się żerem dla wygłodniałych, szarych wilków hyrkańskiego stepu. Znajdowali się na północnych stokach Talakmy kilka mil na południe od miejsca bitwy. Otaczali ich krępi, śniadzi wojownicy w lakierowanych kubrakach; wielu z nich nosiło bandaże. Conan stwierdził, że ręce ma skute potężnymi kajdanami, połączonymi ze sobą grubym łańcuchem. Księżni­czka, ubrana w jedwabny kaftan i spodnie, również była skuta; jednak jej kajdany były znacznie lżejsze i zdawały się być z czy­stego srebra.

Juma był także spętany i na niego kierowała się cała uwaga zwycięzców. Tłoczyli się wokół Kuszyty, dotykając jego skó­ry, a potem spoglądając na swoje palce i sprawdzając, czy schodzi z niego farba. Jeden nawet zwilżył kawałek szmaty w śniegu, a potem potarł nią o wierzch dłoni czarnego. Juma uśmiechnął się szeroko i zachichotał.

- Chyba nigdy nie widzieli takiego człowieka jak ja - po­wiedział do Conana.

Dowodzący oficer wydał rozkaz. Jego ludzie wskoczyli na koń. Księżniczkę zapakowano z powrotem do palankinu.

W łamanym hyrkańskim języku oficer powiedział do Jumy i Conana:

- Wy dwaj iść!

I poszli, poganiani częstymi ukłuciami włóczni przez Azwerów, jak nazywali siebie ich zwycięzcy. Palankin księżniczki kołysał się, zawieszony między dwoma koniami na przedzie kolumny. Conan zaważył, że dowódca azwerskiego oddziału traktował Zosarę z szacunkiem; wyglądało na to, iż nie wy­rządzono jej żadnej fizycznej krzywdy. Wódz zdawał się nie żywić wcale urazy do Conana i Jumy za rzeź, jakiej dokonali wśród jego ludzi, za śmierć i rany, jakie zadali.

- W diabelnie dobrzy wojownicy! - powiedział szcze­rząc zęby.

Z drugiej strony, nie pozostawił jeńcom żadnej szansy ucie­czki ani nie pozwolił, aby zwolnili tempo marszu oddziału. Musieli maszerować w szybkim tempie od świtu do zmroku, a każda próba pozostania w tyle spotykała się z dźgnięciem włócznią. Conan zacisnął zęby i postanowił się na razie pod­porządkować temu.

Przez dwa dni podążali krętym szlakiem przez górskie bez­droża. Przechodzili przełęcze, gdzie musieli brnąć po pas w śniegu nie stopniałym po minionej zimie. Z trudem łapali oddech na zawrotnych wysokościach, a gwałtowne wichry tar­gały ich poszarpanym odzieniem i smagały twarze kłującymi drobinami deszczu i śniegu. Juma szczękał zębami. Czarno­skóry znosił zimno o wiele gorzej od Conana, który wychował się w północnym klimacie.

W końcu dotarli do południowych zboczy Talakmy i ujrzeli wspaniały widok - rozległą, zieloną dolinę rozpościerającą się u ich stóp. Wyglądało to tak, jakby stanęli na krawędzi osza­łamiająco wielkiego naczynia. W dole kłęby chmur przepływa­ły nad całymi siejami gęstej, zielonej dżungli. Pośrodku tej dżungli ogromne jezioro czy też śródlądowe morze odbijało lazur czystego, bezchmurnego nieba.

Za tą wodą dywan zieleni ścielił się w dal, aż niknął w pur­purowej mgiełce. Zaś nad tą mgłą, poszarpane i białe, wyra­źnie widoczne na tle nieba, wznosiły się szczyty potężnych Gór Himelijskich, leżących setki mil na południc. Te góry tworzyły przeciwległą krawędź wielkiej niecki, którą od pół­nocy otaczał półokrąg Talakmy, a od południa Góry Himelijskich.

Conan zapytał oficera:

- Co to za dolina?

- Meru - odparł wódz. - Ludzie nazywają ją Pucharem Bogów.

- Zejdziemy tam?

- Tak. Wy iść do wielkiego miasta - Shamballah.

- A co potem?

- To zależeć, co rimpoche, król-bóg zdecydować.

- Kto to taki?

- Jalung Thongpa, Postrach Ludzi i Cień Niebios. A teraz ruszaj się, białoskóry psie! Nie ma czasu na gadanie!

Conan warknął głucho, gdy ostrze włóczni ukłuło go w ple­cy, popędzając do marszu i w duchu poprzysiągł, że pewnego dnia nauczy tego króla-boga, co oznacza słowo stracił. Zasta­nawiał się, czy boskość przyda się władcy na coś, gdy we­pchnie mu w brzuch stopę stali... Jednak ta radosna chwila pozostawała na razie pieśnią przyszłości.

Zaczęli schodzić zapierającą dech w piersi stromizną. Powie­trze stało się cieplejsze, a roślinność bujniejsza. Poci koniec dnia przedzierali się przez parną bagnistą dżunglę, która zwie­szała się nad ścieżką gęstym baldachimem ciemnej zieleni, przetykanej barwnym kwieciem kwitnących drzew. Jaskrawo ubarwione ptaki śpiewały i ćwierkały. W koronach drzew jaz­gotały małpy. Owady bzyczały i gryzły. Węże i jaszczurki umykały przed idącymi.

Conan po raz pierwszy zetknął się z dżunglą i nie spodobała mu się. Owady dokuczały mu i pot lał się zeń strumieniami.

Juma wprost przeciwnie - z uśmiechem przeciągnął się i na­brał tchu w piersi.

- Zupełnie jak w domu - powiedział.

Fantastyczny krajobraz zielone] dżungli i parnych bagnisk odebrał Conanowi mowę. Był niemal gotów uwierzyć, że ta rozległa dolina Meru istotnie była ojczyzną bogów, w której zamieszkiwali od zarania dziejów. Jeszcze nigdy nie widział tak ogromnych drzew jak te kolosalne sagowce i sekwoje, któ­rych wierzchołki ginęły w chmurach. Zastanawiał się, jak taka tropikalna dżungla może istnieć pośród szczytów okrytych wiecznym śniegiem.

Raz na ścieżce przed nimi pojawił się bezszelestnie niepraw­dopodobnie wielki tygrys - potwór długi na trzy metry, o kłach jak sztylety. Księżniczka Zosara zauważywszy go ze swego palankinu, krzyknęła przeraźliwie. Azwerowie szybko zwarli szeregi i z. grzechotem nastawili włócznie. Tygrys, naj­widoczniej uznawszy, że oddział jest dlań zbyt silny, wśliznął się w dżunglę równie cicho. Jak przyszedł.

Później ziemia zadrżała pod ciężkimi krokami. Z głośnym chrząknięciem z gąszczu rododendronów wyłoniło się ogrom­ne zwierzę i przebiegło im drogę. Szare i okrągłe jak górski głaz przypominało nieco wielką świnię o pofałdowanej, grubej skórze. Nad jego pyskiem sterczał spory, zakrzywiony róg długości trzydziestu centymetrów. Stwór stanął, spoglądając głupawo na kawalkadę mętnymi, świńskimi oczkami; później ponownie chrząknął i z trzaskiem wpadł między krzewy.

- Nosoróg - rzekł Juma. - Mamy takie w Kush. Dżungla stopniowo ustąpiła miejsca wybrzeżu wielkiego, błękitnego jeziora czy też śródlądowego morza, które Conan widział z góry. Przez pewien czas podążali wzdłuż brzegu tej nieznanej wody, którą Azwerowie nazywali Sumeru Tso. W końcu, po drugiej stronie zatoki dojrzeli mury, kopuły i wieże miasta z czerwonego kamienia, wznoszącego się wśród pól i dróżek biegnących między dżunglą a morzem.

- Shamballah! - wykrzyknął dowódca Azwerów.

Jak jeden mąż, jego ludzie zsiedli z koni, uklękli i dotknęli czołami wilgotnej ziemi, podczas gdy Juma i Conan wymie­niali zdumione spojrzenia.

- Tam mieszkają bogowie! - powiedział wódz. - Teraz wy maszerować, szybko. Jeśli przez was się spóźnimy, obedrą was żywcem ze skóry. Pospieszcie się!

 

3

Miasto czaszek

 

Wrota miasta były odlane z brązu, zaśniedziałego ze starości i uformowanego na podobieństwo gigantycznej ludzkiej czaszki zwieńczonej rogami. Kwadratowe, okratowane okna nad porta­lem stanowiły jej oczy, podczas gdy zębata krata bramy szczerzy­ła się do przybywających jak zęby pozbawionej ciała paszczęki. Dowódca małych wojowników zadął w kręcony, mosiężny róg i krata podniosła się. Wkroczyli do nieznanego grodu.

Wszystko tam było wykute i wyrzeźbione z różowoczerwonego kamienia. Architektura była bogata, obfitująca w płasko­rzeźby i freski rojące się od demonów, potworów i wielorękich bóstw. Gigantyczne twarze z czerwonego kamienia spog­lądały ze ścian wież, które pięły się piętro za piętrem ku stoż­kowatym kopułom.

Wszędzie gdzie spojrzał, Conan widział rzeźby w kształcie ludzkich czaszek. Były osadzone w nadprożach domostw. Zwieszały się na złotych łańcuchach z żółtobrązowych karków Meruwian, których jedynym odzieniem, zarówno mężczyzn jak i kobiet, była krótka spódniczka. Widniały na puklerzach strażników przy bramie i zdobiły przody ich hełmów z brązu.

Oddział podążał swoją drogą szerokimi, dobrze zaprojek­towanymi alejami tego fantastycznego miasta. Półnadzy Meruwianie schodzili im z drogi, rzucając przelotne, pozbawione ciekawości spojrzenia na dwóch więźniów i palankin z księż­niczką. Wśród tłumów półnagich mieszkańców poruszali się, jak szkarłatne cienie, kapłani o wygolonych głowach, odziani od stóp po szyje w obszerne szaty z jakiegoś cienkiego, czer­wonego materiału.

Pośród kępy drzew obsypanych szkarłatnym, niebieskim i złotym kwieciem wznosił się pałac króla-boga. Składał się z jednego gigantycznego stożka czy kopuły, wznoszącej się z niskiej, okrągłej podstawy. Zrobione w całości z czerwonego kamienia, owalne ściany wieży wznosiły się spiralnie ku górze, jak niektóre dziwne, stożkowate morskie muszle. Na każdym kamieniu spiralnej budowli był wyrzeźbiony wizerunek ludz­kiej czaszki. Paląc wyglądał jak ogromna piramida usypana z trupich czaszek, Zosara na ten widok ledwie zdołała opano­wać drżenie i nawet Conan ponuro zacisnął zęby.

Przez następną bramę-czaszkę weszli do środka, a tam, przez wielkie komnaty o kamiennych ścianach dotarli do sali tronowej króla-boga. Azwerowie , brudni i utrudzeni drogą, pozostali w tyle, podczas gdy uzbrojeni w halabardy strażnicy pochwycili trojkę więźniów i poprowadzili ich do tronu.

Tron, stojący na postumencie z czarnego marmuru, był wy­kuty z jednego olbrzymiego bloku nefrytu i ozdobiony rzeź­bami przedstawiającymi łańcuchy i sznury czaszek, wymyślnie poplątane i splecione ze sobą. Na tym zielonkawo białym fo­telu zasiadał półboski monarcha, za sprawą którego sprowadzono więźniów do tego nieznanego świata.

Mimo powagi położenia Conan nie zdołał powstrzymać uśmiechu. Jak na rimpoche Jalung Thongpa był bardzo niski i tłusty, o chudych i krzywych nóżkach, które ledwie sięgały do podłogi; Ogromny brzuch miał opięty nabijaną klejnotami szarfą ze złotogłowiu. Nagie, tłuste ramiona opinał tuzin zło­tych naramienników, a na grubych paluchach lśniły i migotały wielkie pierścienie.

Łysa głowa tkwiąca na tym niekształtnym ciele była niesłychanie brzydka - o obwisłym podgardlu, opuszczonej dolnej wardze i krzywych, poczerniałych zębach. Głowę wieńczył stożkowaty hełm czy też korona z litego złota, skrząca się od rubinów. Jej ciężar zdawał się przytłaczać noszącego,

Gdy Conan przyjrzał się uważniej Jalung Thongpie, zauwa­żył, że król-bóg był dziwnie zniekształcony. Jedna strona jego twarzy nie pasowała do drugiej. Ciało po jednej stronic luźno trzymało się kości, a oko miało puste, zamglone spojrzenie. podczas gdy w drugim oku błyszczała złośliwa inteligencja.

Dobre oko monarchy spoczęło teraz na Zosarze, ignorując dwóch towarzyszących jej gigantycznych wojowników. Obok tronu stał wysoki, chudy człowiek w szkarłatnych szatach meruwiańskiego kapłana. W gładko wygolonej głowic tkwiła pa­ra lodowatych, zielonych oczu spoglądających na otoczenie z zimną wzgardą. Król-bóg obrócił się do niego i powiedział coś wysokim, piskliwym głosem. Nauczywszy się kilku meruwiańskich słów od pilnujących ich Azwerów, Conan zrozu­miał, że wysoki kapłan był głównym czarodziejem króla - Wielkim Szamanem imieniem Tanzong Tengri.

Z fragmentów podchwyconej rozmowy Conan odgadł rów­nież, iż szaman dzięki swym czarom przewidział zbliżanie się oddziału eskortującego księżniczkę Zosarę do jej kuigarskiego narzeczonego i ukazał tę wizję królowi-bogowi. Owładnięty zwykłym, ludzkim pożądaniem gibkiej turańskiej dziewczyny, Jalung Thongpa wysłał oddział azwerskich jeźdźców, aby ją pochwycili i sprowadzili do jego seraju.

Tyle tylko Conan chciał wiedzieć. Przez kilka dni, od chwili gdy został schwytany, popychano go, szturchano i przeklinano. Niemal schodził sobie nogi i był bliski wybuchu.

Towarzyszący mu dwaj strażnicy stali zwróceni twarzami do tronu i ze spuszczonymi z szacunkiem oczami, całą uwagę kie­rując na władcę, który w każdej chwili mógł wydać jakiś rozkaz. Conan nieznacznie złożył na pół łańcuch spinający okowy na jego nadgarstkach. Żelaza były zbyt mocne, aby je zerwać; próbował tego pierwszego dnia niewoli i nie udało mu się.

Cicho złożył dłonie razem, tak że łańcuch zwisał z nich luź...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin