Kirst Hans Hellmut -- Kamraci 2.rtf

(606 KB) Pobierz
Hans Hellmut Kirst

HANS HELLMUT KIRST

 

 

 

 

 

 

 

 

 

KAMRACI


Tom 2

 

7. Co jest warte życie ludzkie?

- Panie komisarzu! - zawołał inspektor policji kryminalnej Sand, ujrzawszy naprzeciwko siebie Tantaua. - Jakże się cieszę, że znowu pana widzę!

- Daj pan spokój tym operom - powiedział Tantau ciepło. - Jestem przecież, jak panu wiadomo, osobą najzupełniej prywatną.

- Dla mnie - oświadczył Sand uroczyście - pozostanie pan na zawsze moim starym nauczycielem i wielce szanownym komisarzem policji kryminalnej.

Tantau uśmiechnął się i wyraźnie zadowolony powiedział:

- Zapewne, zapewne, kiedyś, bardzo dawno temu, byłem pańskim nauczycielem, ale pan już od dawna nie jest moim uczniem; w gruncie rzeczy nie był pan nim nigdy. I to, ściśle rzecz biorąc, wyszło panu nawet na dobre. Jesteśmy produktami dwóch całkowicie odrębnych generacji. Ja należę do wymierających już pełnych fantazji poetów kryminalistyki, pan natomiast jest wyraźnie człowiekiem wiedzy ścisłej.

- A co byłoby syntezą ich dwóch, panie komisarzu?

- Panie Tantau - sprostował Tantau stanowczym tonem.

- Syntezę fantazji i wiedzy uważam za niedościgłe marzenie. Nikt nie jest chodzącą doskonałością.

Sand przysunął Tantauowi najlepsze w biurze krzesło, a sam usiadł demonstracyjnie na zwykłym stołku, jakby chciał w ten sposób podkreślić zależność uczeń-nauczyciel. Spoglądał na Tantaua z oddaniem.

- Jestem niesłychanie ciekaw - rzekł Sand.

- Czego ciekaw? - zapytał Tantau.

- Wiem tylko tyle - powiedział Sand - że jeżeli już pan bierze jakąś sprawę w swoje ręce, to musi ona pana interesować. A więc może tu chodzić jedynie o coś niezwykłego. Bo inaczej czyżby był pan teraz u mnie?

- Drogi panie Sand - rzekł Tantau - jak wiadomo, czasy się zmieniają, a wraz z nimi nasze skłonności i przyzwyczajenia. Pamiętam jeszcze dni, było to chyba jakieś piętnaście lat temu, kiedy całe moje zainteresowanie skupiało się na bochenku chleba, odrobinie kartofli i tłuszczu. Dziś, jak panu chyba wiadomo, pracuję dorywczo dla różnych agentur, i to tylko po to, aby dorobić sobie parę groszy do skromnej emerytury.

- To brzmi wręcz rozczulająco - powiedział Sand - ale nie dla mnie. Pan nigdy by się nie zadowolił pracą wymagającą jedynie rutyny.

- Zapewniam pana solennie, że wówczas po prostu szalałem za drobiazgową, precyzyjną robotą.

- Tak, ale tylko wówczas, gdy mógł pan przy tym natrafić na ślad przestępstwa zakrojonego na wielką skalę.

- Nie jesteśmy w Berlinie - powiedział Tantau.

Sand skinął potakująco głową i zawołał:

- Komu to pan mówi?! Nikt nie ubolewa nad tym bardziej niż ja. Urzędnik policji kryminalnej kiśnie tutaj, butwieje.

- Marzy pan o jakimś małym i niezbyt skomplikowanym morderstwie, co?

- A pan nie? Kiedy się dowiedziałem, że pan przyszedł, od razu postawiłem sobie pytanie: Co się nadzwyczajnego w moim rejonie stało? Bo mówiąc szczerze, o niczym takim nie wiem.

- Ja również - zapewnił go Tantau.

Na twarzy Sanda pojawił się wyraz nieufności i rozczarowania.

- Tego nie rozumiem - powiedział.

- Nie zrozumie pan również i wtedy, kiedy panu powiem, dlaczego tu jestem.

- Niech pan mówi!

- A więc - zaczął Tantau - potrzebuję pańskiej pomocy. Czy może pan polecić urzędnikowi, który w pańskim rejonie zajmuje się meldunkami hotelowymi, by udzielił mi każdej informacji, jakiej tylko zażądam?

- I co dalej? - niecierpliwił się Sand.             

- To wszystko.             

- Oczywiście, że udzielimy panu wszelkich informacji. Wystarczy zatelefonować. Ale po co to? Dlaczego wprzęga pan w to mnie? Wystarczy kilka trików, a zna je pan wszystkie, i bez mojej pomocy otrzyma pan każdą informację.

- Dlaczego mam stosować triki - powiedział wesoło Tantau - kiedy mam stosunki.

- Co się za tym kryje? - zapytał szczerze Sand. W twarzy jego nie było teraz nic z podziwu oddanego ucznia, czuł się wyprowadzony w pole i sprowokowany. Znowu jak przed dwudziestu laty czuł deklasującą przewagę tego człowieka, który wówczas celowo, z ołówkiem w ręku, wprawiał ich raz za razem w oszołomienie. To był kompleks Sanda, potęga mistrza przyprawiała go o cierpienie. Czy jeszcze cierpiał z jej powodu? Czy już od dawna nie sądzi, że się z tego wyzwolił? - No więc - powtórzył - co się za tym kryje?

- Gdybym to już teraz wiedział - rzekł Tantau skromnie i potulnie - to nie siedziałbym chyba tutaj. Ale zgódźmy się tymczasem na takie sformułowanie: Spróbujmy być przygotowani na to, że coś się może za tym kryć.

 

Zaanonsowano mi już pana telefonicznie! Niestety nie było już czasu na wywieszenie napisu powitalnego. Kierownik komisariatu Brahmvogel przywitał Tantaua jak starego, bardzo szanowanego znajomego. Choć nie był poinformowany o jego przeszłości, polecenie Sanda było wyraźne i stanowcze. - Mamy instrukcje, żeby spełniać w miarę naszych możliwości każde pańskie życzenie.

- Na razie - rzekł Tantau grzecznie - chciałbym tylko przejrzeć meldunki hotelowe. Da się to zrobić?

- Ależ oczywiście - zapewnił go ochoczo Brahmvogel. Sam zajmował się Tantauem, młodsi rangą policjanci trzymali się, pełni respektu, w cieniu. - Czy chodzi panu o wszystkie hotele w okolicy, czy o jakiś jeden konkretny hotel? Meldunki za jaki okres czasu? Czy szuka pan jakiegoś określonego nazwiska?

- Chciałby pan to wiedzieć, co? - zapytał Tantau rozpromieniony. - Żeby móc potem złożyć poczciwemu Sandowi szczegółowy raport, co?

- Zgadza się - powiedział Brahmvogel, zachwycony taką lotnością umysłu gościa. I mrugając porozumiewawczo, dodał:

- Ale pan będzie miał oczywiście dosyć możliwości, aby mnie nie zorientować, prawda?

- Na przykład jakie?

- Przypuśćmy, że interesuje pana jeden hotel. W takim razie będzie pan udawał zainteresowanie dla wielu. Przypuśćmy dalej, że szuka pan określonego człowieka. Wtedy będzie pan dowiadywał się o kilku ludzi. Mam rację?

- Ma pan. Proszę o wyszukanie meldunku niejakiego Michela Meinersa. Przed kilkoma dniami zamieszkał w hotelu Am Alten Postamt.

- A do diabła! To zupełnie nowy trik. Co pan przez to zamierza osiągnąć? Niech mi pan to wyjaśni.

- Może kiedyś później - odparł Tantau z uśmiechem. - Mogę teraz dostać ów meldunek, o który prosiłem?

- W tej chwileczce! - Brahmvogel rzucił się do kartoteki. Wyraz jego twarzy zdradzał, że mimo intensywnego myślenia kierownik komisariatu nie doszedł do zadowalającego rezultatu. Szybko znalazł to, czego jego zdaniem Tantau rzekomo szukał.

Tantau wziął formularz meldunkowy do rąk, przeczytał go wolno i dokładnie i zapamiętał go słowo w słowo. Z miejsca zorientował się, że za jednym zamachem zbliżył się do celu. Wszystko się zgadzało: Nazwisko Michel Meiners, data urodzenia, miejsce urodzenia, nawet pismo wyglądało na takiego Meinersa, jakiego sobie Tantau wyobrażał.

- Może mnie pan zaanonsować u portiera - zapytał Tantau uprzejmie - i poprosić go, żeby mi udzielił kilku informacji?

- Aha! - zawołał Brahmvogel z wyraźnym uczuciem ulgi. - A więc to tak! Zapytuje pan o określonego człowieka, by otrzymać dostęp do całego hotelu. Krótko mówiąc: szuka pan pretekstu. To także niezły sposób. Oczywiście pomogę panu. Może pan iść tam z całkowitym spokojem: z portiera będzie się lało jak z wodospadu.

 

Ów portier miał tyle lat co hotel i jego wnętrze. Nie miał w sobie nic z wodospadu, przeciwnie: był powolny i pełen ojcowskiej godności. Tantau zademonstrował jeden ze swych największych przymiotów: cierpliwość. Przerzucał, zdawałoby się, bez określonego celu przedłożone mu dokumenty. Gawędził jednocześnie o tym i owym, o tym lub owym gościu, na którego nazwisko natrafił. Tylko o niejakim Meinersie nie było mowy ani przez chwilę.

Tantau znał z komisariatu policji wszystkie ważne szczegóły - z wyjątkiem numeru pokoju. Ale na wykazie portiera widniała obok nazwiska Meinersa cyfra 21; żeby to stwierdzić, wystarczyło jedno szybkie spojrzenie. Następne spojrzenie padło na tablicę z kluczami. Tantau zmrużył przy tym nieznacznie oczy - klucza od pokoju 21 nie było na tablicy.

- Właściwie wedle powszechnie obowiązującego zwyczaju - rzekł Tantau, przerzucając dalsze karty meldunkowe - gość oddaje klucz, jeśli wychodzi z hotelu, prawda?

- Taki jest zwyczaj - odparł portier. - Tak się powinno robić ze względu na możliwość kontroli, czystość i porządek.

- Widzę na tablicy parę luk, na przykład osiemnaście, dwadzieścia jeden, trzydzieści cztery. Czy to oznacza, że ci goście są teraz w swoich pokojach?

- Owszem, tak właśnie jest.

- To niezwykłe. Teraz, późnym przedpołudniem?

- Zapewne - odparł portier usłużnie. Pochlebiało mu, że może przed tak uważnym słuchaczem popisać cię swą wiedzą fachową. - Nie jest to wprawdzie reguła, ale nie ma w tym też nic nadzwyczajnego, zwłaszcza gdy zna się dziwactwa i zwyczaje swych gości, co należy do zadań dobrego portiera. Na przykład pan z numeru trzydzieści cztery będzie spał do obiadu; mówiąc w zaufaniu, spędził noc na hulance.

- A numer osiemnaście?

- To pewna dama. Przyjechała w odwiedziny do swego męża, który przejściowo zajęty jest na poczcie przy pracach montażowych. Ta dama w dzień prawie nie opuszcza pokoju, a wieczorem przychodzi jej mąż. Mają pokój dwuosobowy. Pan rozumie...

Tantau rozumiał. Udawał żywe zainteresowanie. Po chwili powiedział z uznaniem:

- Trzeba przyznać, że się pan doskonale we wszystkim wyznaje. A jak wygląda sprawa z numerem dwadzieścia jeden?

- Wyjątkowo sympatyczny pan - zapewnił go z miejsca portier. Oczywiście Tantau dobrze wiedział, co musi robić gość, aby w oczach służby hotelowej uchodzić za sympatycznego.

Sądząc po tym, co portier powiedział, Meiners musiał być gościem spokojnym i skromnym, gościem, który nie miał żadnych specjalnych zachcianek, dawał napiwki i rano mówił uprzejmie dzień dobry.

- Dlaczego jest teraz w swoim pokoju? Czy on również , spędził noc na hulance?

- Prawdopodobnie pracuje. Część naszych gości robi to od czasu do czasu, zwłaszcza komiwojażerowie. Dla tych panów pokój hotelowy musi być często biurem.

- A nad czym pracuje pan z dwudziestego pierwszego pokoju, tego pan nie wie, prawda?

- Pan z dwudziestego pierwszego pokoju porządkuje zapewne swoje papiery. Musi to nie być takie proste! Wie pan, co on tu robi? Jeżeli się nie mylę, inkasuje stare rachunki.

 

Potem Tantau spotkał owego człowieka, który był Michelem Meinersem.

Aby do tego spotkania doszło, Tantau potrzebował jedynie czekać. Klucz wisiał na tablicy, południe się zbliżało, po całym hotelu rozchodziły się zapachy z kuchni. Tantau skracał sobie czas rozmówką z portierem. Ale i teraz wszystko, co czynił, miało sens i znaczenie, poszczególne słowa były tylko manewrami odwracającymi uwagę portiera.

Tantau liczył się z tym, że portier będzie później wypytywany przez Brahmvogla, a ten z kolei przez Sanda. Co taki portier mógłby im powiedzieć? Tantau postawił mu przezornie szereg precyzyjnych, ale dla niego samego zupełnie bezwartościowych pytań na temat gości, których nazwiska na chybił trafił wyczytywał z wykazu.

Tuż przed dwunastą ujrzał Tantau wreszcie Michela Meinersa, schodzącego po małych, wąskich schodkach do maleńkiego holu. Tantau poznał go od razu.

Meiners odpowiadał niemal dokładnie owemu powiększonemu zdjęciu, które Tantau nosił przy sobie. Trzeba było tylko uwzględnić pewną poprawkę, jeśli idzie o lata: sieć zmarszczek pod oczyma, bardziej zacięte i węższe usta, skóra nie mająca nic wspólnego z młodością. Uderzająco nie zmienione były tylko oczy: wielkie, barwy zbielonego lazuru letniego nieba, śmiertelnie znużone - odblask słońca prażącego za dalekimi, białoszarymi chmurami.

- Dzień dobry, panie Meiners - rzekł portier przyjaźnie.

- Dzień dobry - odparł Meiners. Głos miał chropawy i całkiem bezbarwny, miało się wrażenie, że mówienie przychodzi mu z trudem. Tantau, który patrzył obojętnie przed siebie, zauważył na szyi Meinersa szeroką, kiedyś zapewne bardzo głęboką szramę, jeszcze nie zabliźnioną i różową. Biegła od lewego ucha, tuż koło arterii, aż gdzieś głęboko za kołnierz.

- Niestety nie było żadnej poczty, panie Meiners - powiedział portier z ubolewaniem i wziął podany mu przez Meinersa klucz od jego pokoju.

- Żadnej poczty nie oczekuję - odparł obojętnie Meiners. Był uprzejmy, ale bez przesady. Patrzył poprzez portiera i Tantaua gdzieś w próżnię. Uśmiechał się przy tym; w uśmiechu tym był smutek bezbronnego dziecka.

Tantau popatrzył w ślad za nim. Zauważył, że Michel Meiners niepewnie posuwa się naprzód, jakby się obawiał, żeby się nie potknąć. Szedł zgarbiony, przechylony nieco na lewy bok, miało się wrażenie, że jego lewe ramię porusza się bezwładnie jak wahadło zegara.

- Wyjątkowo sympatyczny pan - zauważył portier.

- Miejmy nadzieję, że się pan nie myli. - Tantau popadł w głęboką zadumę. - Prawie żaden człowiek nie wygląda na takiego, jakim jest w istocie.

 

- Powiedz mi prawdę! Przecież jestem twoim bratem. - Karl Schulz sądził, że będzie to dla Ewy najmocniejszy argument. Ciągle go używał - bo od ubiegłej nocy, kiedy to Ewa, na którą czekał z niecierpliwością, przyszła bardzo późno do domu, dręczył ją i męczył: Powiedz mi prawdę! Ale nie powiedziała mu jej. W ogóle nic nie powiedziała.

Przeszła noc. Dał jej możność przespania sprawy. Mimo to rezultat był równy zeru. Nalegania jego do niczego nie doprowadziły.

- Droga Ewo - powiedział tak łagodnie, jak tylko potrafił - nie myśl, że nie mam zrozumienia dla ciebie i natury w ogóle. Od lat zżywałem się z myślą, że ujrzę cię kiedyś przed sobą jako kochającą żonę i matkę.

- No to wszystko w porządku. - Ewa spojrzała na brata z promienną wdzięcznością. - Mogę więc wrócić do swojej roboty. Zrobić ci filiżankę kawy?

- Droga Ewo - rzekł Schulz, nagle zaniepokojony - do tak zwanej miłości potrzeba zawsze dwojga i od tych dwojga cała rzecz zależy. Ciebie znam, wiem, co jesteś warta, jestem absolutnie pewien, że z twojej strony wszystko jest czyste i bez zarzutu. Ale on? Przecież go nie znam.

- Poznasz go - powiedziała Ewa- jak się wszystko wyjaśni.

- Jak się co wyjaśni?

Ewa znowu uchyliła się od odpowiedzi. I Schulzowi wydało się to bardzo podejrzane.

- Czy to człowiek jakiegoś rzetelnego formatu i o jakimś nazwisku? Ma coś, umie coś, jest kimś? Wiesz doskonale, że nie stawiam wygórowanych wymagań. Ostatecznie zawód nie gra roli, dochody również, a pochodzenie jest mi obojętne. Ale czy to przyzwoity chłopak?

- Myślę, że tak.

- Co tu znaczy myśleć! Musisz być tego pewna, musisz mieć na to dowód! Kim jest ten młodzik, z którym spacerujesz po nocach?

- Polubisz go już choćby dlatego, że go kocham.

- A on kocha cię również?

- Oczywiście. Możliwe tylko, że sam tego jeszcze dobrze nie wie. I dlatego uważam, że trzeba mu dać czas, że nie wolno tu nic przyśpieszać.

- Słuchaj, Ewa, musimy to wszystko pchnąć na normalne tory. Po co ta cała tajemniczość? To podejrzane włóczenie się po nocach! Proponuję, żebyś go do nas zaprosiła. Przyjmę go jak członka rodziny z całą życzliwością. Cóż ty na to?

- Nie teraz - odparła z łagodnym uporem. - Jeszcze nie.

- Co, u diabła, czy wstydzisz się pokazać mi tego ananasa?

Ewa potrząsnęła przecząco głową.

- Mam wrażenie, że go ponosi, kiedy mowa o rodzinie i jej członkach, jest na tym punkcie uczulony. Zdaje się, że ma w tej dziedzinie bardzo smutne doświadczenie. Trzeba mieć w stosunku do niego wiele cierpliwości. I ja ją mam.

Karl Schulz zerwał się z krzesła i zagrodził jej drogę.

- Ewo - rzekł rozkazującym tonem - wszystko to jest dla mnie niesłychanie podejrzane. Nie podoba mi się to i położę temu kres. Od tej chwili, od zaraz, nie będziesz już więcej wychodziła z domu po zapadnięciu ciemności, chyba w moim towarzystwie albo w towarzystwie kogoś zaufanego, na przykład Hirscha. A jeżeli ten młodzik czegoś od ciebie chce, niech się łaskawie zamelduje przedtem u mnie.

 

- Jest pan dla mnie bardzo miły - rzekła Brygitta. - Nie wiem naprawdę, jak mam panu za to dziękować.

- Moje drogie dziecko - rzekł Gisenius tonem zdecydowanie ojcowskim - nie musi mi pani dziękować. Uważam, że powinienem troszczyć się o moich bliźnich, zwłaszcza wówczas kiedy sądzę, że ma to sens.

Gisenius przyglądał się siedzącej przed nim dziewczynie z życzliwością. Siedziała na brzegu krzesła w odległości jakiegoś metra od niego. Jej okazały biust wspaniale wypełniał trawiasty pulower.

Gisenius przyjął ją oczywiście w swoim biurze, bo jakież miejsce mogło być bardziej naturalne? Tu, jego zdaniem, wszelkie nieporozumienia były wykluczone.

Serdecznie było mu jej żal. Zaraz za pierwszym razem, kiedy ujrzał ją na podium tej wątpliwej kawiarni Paris, zapragnął zająć się nią, to znaczy ustrzec ją od tego, by demonstrowała przed tłumem gapiów w ewolucjach tanecznych swoją dziewczęcą niewinność.

- Każdy człowiek - oświadczył - musi mieć prawo do zachowania swej godności. Społeczeństwo powinno dążyć do osiągnięcia tego. To państwo jest najlepsze, które pozwala na swobodny rozwój jednostki. Oto, chyba wolno mi tak powiedzieć, cel, dla którego żyjemy.

- Jak pięknie! - zawołała Brygitta z przekonywającą naiwnością.

Od jej widoku tajało mu serce. Bo serce to biło między innymi i dla młodzieży, w której rękach spoczywała przyszłość.

- Winniśmy spróbować - powiedział, kładąc na moment swą rękę na jej kolanie - znaleźć odpowiednią drogę, która umożliwiałaby pani, drogie dziecko, ukształtowanie możliwie jak najprzyjemniejszej i najpomyślniejszej przyszłości.

- To byłoby pięknie - powiedziała Brygitta, przysuwając się nieco bliżej. - Mam do pana takie zaufanie!

- Tak, właściwie mógłbym być pani ojcem - rzekł Gisenius z godnością w głosie.

- Ale nie jest pan nim - odparła Brygitta z rozbrajającą trzeźwością.

Gisenius kiwnął głową niemal automatycznie - inna reakcja nie przyszła mu w danym momencie do głowy. Potem znowu położył rękę na kolanie Brygitty - było to jej lewe kolano. To dotknięcie, przeciwko któremu nie protestowała, trwało o wiele dłużej niż pierwsze.

- A teraz, moje dziecko - powiedział - zastanówmy się nad tym, co można dla pani zrobić. Myślała pani już o tym kiedyś? Musi pani zacząć zupełnie od nowa, moje dziecko.

- Zrobię to chętnie, skoro pan tego chce! Nie wiem tylko, co sobie pan przez to wyobraża. Ja przecież niczego się nie uczyłam. Umiem tylko trochę tańczyć. Wiem, że to niewiele, ale można z tego żyć. Cóż mogę robić innego, niech mi pan powie.

- No cóż - rzekł Gisenius z namaszczeniem - jest cała masa możliwości, chodzi tylko o to, czy byłaby pani gotowa mi zaufać.

- Ależ tak! - zapewniła go Brygitta. - Panu można zaufać z całym spokojem, czuję to przez skórę.

- Niech mi pani pozwoli chwilę się zastanowić - rzekł Gisenius pod wpływem tak rozbrajającej ufności. - Na przykład mogłaby pani spróbować pracować tutaj w biurze pod moim osobistym kierownictwem. Podobałoby się to pani?

- Nie wiem dobrze - odparła Brygitta, pochylając głowę. - Mam wrażenie, że jestem bardzo głupia.

- No cóż, są jeszcze inne możliwości.

- Najchętniej uczyłabym się, uczyła bez końca, i to we własnym mieszkanku. To takie praktyczne! Nie uważa pan?

- Zobaczymy - rzekł Gisenius, spojrzawszy na stojący na biurku zegarek. Najwyższy czas iść do dyrektora Kerze - nie może nie wziąć udziału w tej wielkiej dla niego godzinie. Ujął rękę dziewczyny, mocną, zdecydowaną w gorącym uścisku, i powiedział: - Czuję, że mi pani ufa, drogie dziecko. Nie pożałuje pani tego.

- Jestem tego pewna - odparła Brygitta.

 

Czy mogę mówić z panią Kerze? - zapytał Tantau z wyraźnym respektem. - Z panią dyrektorową Kerze? - Przykro mi - odparła pani Brandstadter, zachowując dystans. - Jestem tu jedynie gospodynią.

- Bardzo przepraszam. Myślałem...

- Nie ma tu żadnej pani Kerze - oświadczyła pani Brandstadter z rezerwą.

Tantau oczywiście o tym wiedział - był prawie zawsze zorientowany w stosunkach rodzinnych swoich klientów. Należało to do jego zasad. Tantau wiedział również, że Kerzego nie było w tej chwili w domu, że znajdował się w fabryce. Dlatego właśnie Tantau się tu pojawił. Bennicken czekał na niego przy wejściu w swojej taksówce.

- A to rzeczywiście szkoda. - Tantau spoglądał na panią Brandstadter dobrotliwymi, niemal psimi oczyma. - Trzeba pani wiedzieć, że zbieram dla pana Kerzego informacje. Nazywam się Tantau, Heinrich Tantau.

- Niechże pan wejdzie do środka - rzekła pani Brandstadter nie bez zainteresowania. - Jeżeli ma pan ochotę, może wypić pan ze mną filiżankę kawy.

- Pewnie parzy pani świetną kawę - powiedział Tantau z nadzieją w głosie. - Takie mam wrażenie. I dlatego nie mogę pani odmówić.

W trzy minuty później Tantau siedział już w kuchni: chrom, lakier, wszystko ze srebrnym połyskiem i śnieżnobiałe. Te niemal całkowicie zautomatyzowane kuchnie stawały się coraz bardziej podobne do semaforów ulicznych albo do lodówek. Sale operacyjne. Odblask Hollywood plus Ford-Company.

Tantau zaczął beztroską pogawędkę. Pani Brandstadter słuchała uważnie. Mógł z tego wywnioskować, że brak jej w tym domu okazji do interesujących rozmów. Przyjął to do wiadomości z zadowoleniem, bo pani Brandstadter musiała odczuwać potrzebę wygadania się przed kimś. Aby ją do mówienia pobudzić, Tantau stworzył najpierw atmosferę zaufania. Zastosował przy tym taktykę podwójną. Po pierwsze, dał pani Brandstadter do zrozumienia, że uważa ją za osobę niezwykłą - jest świetną gospodynią, patrz kawa, i wartościowym człowiekiem, patrz zmysł gościnności. Po drugie, uświadomił ją, że jest dobrze poinformowany, a więc zasługuje na zaufanie. W tym celu mówił o Giseniusie, o pannie Karen Kerze i o Hirschu - wprawdzie w sposób raczej aluzyjny, ale tak, że można było przypuszczać, iż doskonale orientuje się w sprawach rodzinnych, a nawet intymnych. Pani Brandstadter odtajała wyraźnie i zaczęła się wiosennie uśmiechać.

- Tak, z młodzieżą ma się zawsze zmartwienia i kłopoty. A tej biednej Karen zabrakło matki.

- Ale była przecież szanowna pani.

- Cóż ja mogłam zrobić dla tej dziewczyny? - rzekła pani Brandstadter żałośnie. - Była przeważnie u obcych ludzi. A mnie coraz bardziej pochłaniał dom. Co się zaś tyczy dyrektora Kerze, to on zawsze myśli tylko o swojej pracy, niestety nie ma zrozumienia dla uregulowanego życia rodzinnego.

- No cóż, to prawdziwy mężczyzna! Ale czasem daje się to we znaki, prawda?

- Pan się pewnie nieźle w tym wyznaje, co?

- Ależ oczywiście. Może pani mówić ze mną zupełnie otwarcie, jestem dyskretny. Proszę liczyć na moje całkowite zrozumienie i mówić dalej.

 

Wybrałem ciemnogranatowy garnitur wieczorowy - rzekł Kerze. - Jest...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin