Kirst Hans Hellmut -- Prawo Fausta.pdf

(756 KB) Pobierz
Kirst Hans Hellmut - Prawo Faus
Hans Helmut Kirst
Prawo Fausta
 
W roku 1945 istniało w Afryce Północnej kilkadziesiąt obozów dla jeńców
wojennych pod brytyjskim nadzorem. Ich wygląd nużył monotonią: nieskończenie
długie rzędy namiotów ustawionych na zagłębieniach w piasku, podzielone na tak
zwane „klatki” (cages), nazywane przez fachowców również „compound”. Świat
drutów kolczastych dławiący beznadziejnością.
Mimo to mówiło się - po cichu, lecz prawie zawsze z uśmiechem - o
kontrowersyjnym obozie specjalnym w rejonie Kairu, który znacznie wykraczał poza
wypróbowane ramy wojskowej rutyny. Kluczowym elementem był tu niejaki
pułkownik Nelson określany mianem „zastanawiająco niedostosowanego cywila”, i
to na dodatek przez niektórych swoich podwładnych, co nieuchronnie musiało
prowadzić do komplikacji.
Ów pułkownik Nelson - wysoko ustosunkowany dżentelmen o silnie cywilnych
skłonnościach - postawił sobie najwidoczniej, „w obliczu przewidywalnego rozwoju
sytuacji w przypuszczalnie nieodległej przyszłości”, dość nieograniczone zadanie
posługiwania się możliwie nowoczesnymi, a właściwie jawnie demokratycznymi
metodami. Nawet wobec członków byłego niemieckiego Wehrmachtu.
Rezultat był zdumiewający i to pod wieloma względami. Także wśród
brytyjskich żołnierzy wielkodusznie pozbieranych z najprzeróżniejszych jednostek
wojskowych, którzy usiłowali na swój sposób wykorzystać nadarzającą się wyjątkową
okazję. Jednak efekt końcowy nie był całkowicie pomyślny. A zadbał o to jeden
osobnik.
Nazywał się Faust* *[niem. - pięść. Gra słów w tytule oryginału Faustrecht -
prawo pięści.]
Szybko pojawiły się dykteryjki i wesołe opowieści na jego temat. Lecz prawda
była daleko bardziej fantastyczna.
 
- Dąąąć! Waalić w bębny! - rozlegał się jasny, śpiewnie skowyczący glos. -
Daaać z siebie wszystko!
Bladoniebieskie niebo, ku któremu wznosił się ten mocno zachrypnięty głos,
przypominało mocno naprężony gigantyczny żagiel w przytłaczająco jednostajnym
kolorze. Nieskończenie odległe, nierealne chmury otaczał rozedrgany, ociężały żar.
Zdawać by się mogło, że nic więcej nie istnieje na tym świecie - przynajmniej na
razie.
A potem znów ten przenikliwy, wyrzucony jak pod ciśnieniem, głos komendy
- czysto brytyjski produkt koszarowy, w języku niemieckim.
- Weźcie się w garść, do ciężkiej cholery! Pokażcie, co potraficie! Bo inaczej
pojeździmy na łyżwach, po pustyni!
Głuche, rytmiczne odgłosy wznosiły się teraz ku niebu - wydawane przez
intensywne bębnienie w błony rozpięte na obręczach. To drummers wkroczyli do
akcji.
Po kilku sekundach przyłączyły się do nich chropawe, lecz wesoło jazgotliwe
dźwięki piszczałek - instrumentów zwanych kobzami. To pipers głośno
demonstrowali swoją obecność.
W tym głucho dudniącym i przypominającym wycie syren hałasie można było
usłyszeć coś w rodzaju melodii, podobnej do szkockiej piosenki o jeziorze Loch
Lomand w okolicach Glasgow. Było to samotne jezioro, pięknie położone wśród
soczyście zielonych łąk, na których pasły się owce leniwie smakując trawę w
otoczeniu prastarych drzew gęsto pokrytych listowiem.
Coś takiego tutaj - pośrodku pustyni, w tym krajobrazie bladoniebieskiej,
jaskrawożółtej, srebrnobiałej monotonii.
Wygrywane przez niemieckich jeńców wojennych.
***
Było ich jedenastu - sześciu drummersów i pięciu pipersów. Brnęli przez
piach bębniąc i trąbiąc z wysiłkiem, ale i wyczuwalnym zaangażowaniem, między
przycupniętymi klockami baraków krytych blachą falistą. W krótkich powiewających
szortach i szeroko porozpinanych, bawełnianych koszulach.
Wyprzedzał ich mężczyzna jak chodząca szafa dębowa - potężny, barczysty,
olbrzymi twór ludzki. W czystym, starannie dopasowanym, brytyjskim mundurze z
 
dystynkcjami sierżanta. Jego szeroka twarz wyrażała skupione nasłuchiwanie i
skwapliwą nadzieję.
- A teraz chłopcy - krzyknął sierżant zachęcająco - My Home!
Nie oglądając się w przeświadczeniu, że może być absolutnie pewny swojej
drużyny, krzyknął zduszonym, lecz przenikliwie donośnym głosem nawykłym do
komend: - My Home , chłopcy! Po chwili dodał dla zachęty w udawanym dialekcie
berlińskim:
- A teraz pokażcie, na co was stać! Damy teraz wszystkim popalić, chłopcy!
Ale z uczuciem! Padnie każdy, kto ma jeszcze odrobinę serca!
Szybko zmieniła się melodia - pomijając kilka zduszonych, lecz szybko
zanikających popiskiwań kobz. Zaczął rozbrzmiewać prawie uroczysty rytm
wygrywany na bębnach w ciągłym dynamicznym stopniowaniu. Do niego dołączyły,
jak po rozmyślnej obliczonej na efekt pauzie, sentymentalne głębokie dźwięki
pipersów, którzy w chwilę potem zapiszczeli przeraźliwie. Nie udało im się jednak
uchwycić rytmu wybijanego przez drummersów - raczej groziło im uwikłanie się w
przerażająco nabrzmiały zgiełk.
- Chłopcy! - silny wojskowy głos sierżanta pełen był szczerego przerażenia.
Stanął nagle jak wryty. Sztywno odwrócił się na pięcie. Prawie z niedowierzaniem
przebiegł wzrokiem po swoich ludziach, którzy także się zatrzymali: - Cooo to miało
być?
Jedwabne niebo ponad nimi, szarożółty piasek pod nimi, pagórki baraków z
blachą falistą, jak kopczyki krecie, wokół nich - ich świat, ich od wielu miesięcy
codzienny świat. A w nim ten sierżant, który zwał się Ken McKellar. Jedenastu
mężczyzn ze szkockimi instrumentami gapiło się na niego niemo.
Ten jednak potrząsnął swoim potężnym łbem, spojrzał zmartwiony i zapytał: -
Czy wy chcecie mnie koniecznie rozczarować, i to tak brutalnie?
Tego nie chcieli i usiłowali to pokazać. Było ich tutaj dwunastu wybranych
spośród tysiąca dwustu jeńców wojennych. Wybranych osobiście przez sierżanta
Kena McKellara. Mieli mu wiele do zawdzięczenia - specjalne racje żywnościowe,
uprzywilejowany rodzaj pracy i stosunkowo mile wypełniony czas wolny. Za to
musieli jedynie bębnić i dmuchać. A on zawsze uważał to zajęcie za dobre i
stosowne.
- Ale tak dalej być nie może, chłopcy! Ken McKellar, starszy sierżant tego
obozu, oficjalnie odpowiedzialny za jego „porządek wewnętrzny”, spojrzał z
 
niepokojem na swój z takim trudem ćwiczony w muzykowaniu oddział. - Brakuje mi
przy wykonywaniu My Home żywego udziału pierwszego pipera. Gdzie on jest?
Pierwszym piperem był niejaki Faust. Nie należał on z pewnością do
muzycznych geniuszy - nie w opinii McKellara - lecz był całkiem chętnym i
wrażliwym, uzdolnionym chłopakiem, a przy tym z pewnym wyczuciem harmonii.
Brakowało teraz bardzo jego prowadzenia.
- Gdzież więc jest ten Faust?
Ken McKellar zmuszony był dwukrotnie zapytać nie otrzymując żadnej
odpowiedzi. Jego drummersi i pipersi, przyuczani przez niego tygodniami żmudną,
szczegółową pracą, stali wokół bez słowa. Co prawda bez zachowania postawy
wojskowej, lecz z wyczuwalną uległością. Milczeli, ostrożnie wyczekując.
Po raz kolejny McKellar zapytał o Fausta - znowu nie otrzymując odpowiedzi.
Wskazał więc wyciągniętą ręką na drummera Schulza, byłego niemieckiego feldfebla,
który -jego zdaniem - zasługiwał na pewne zaufanie.
- Gdzie się ten chłopak podziewa? - zażądał od niego informacji.
- Sierżancie - odpowiedział feldfebel Schulz, zwany Liskiem, z rozmyślną
ostrożnością - wiem tylko tyle: zanim domaszerowaliśmy do rogu przedostatniego
baraku Faust jeszcze był obecny.
- A gdzie jest teraz?
- Skąd mam to wiedzieć? - feldfebel Schulz zapewnił poczciwie i po
koleżeńsku w międzynarodowym tonie związkowców średniego personelu
urzędniczego. Brzmiało to jak życzliwa rada, gdy dodał: - Możliwe, że Faust oddalił
się tylko na krótko za potrzebą.
- I nie odmeldował się u mnie?
- Może mu się bardzo śpieszyło? - pomagał dalej ochoczo feldfebel Schulz, ni
mniej, ni więcej tylko pierwszy drummer w „Scotish-Bavarian-Highlanders”, jak
starszy sierżant zwykł mówić o swoim oddziale specjalnym.
- Zupełnie możliwe, że mu się nagle zrobiło niedobrze. Coś takiego jest tutaj
prawie nie do uniknięcia; mam oczywiście na myśli klimat.
- Stać cicho! - krzyknął nagle McKellar zaalarmowany. - Nie ruszać się z
miejsca! Jak lalki! Jak wryci! A pan, Schulz, przejmuje za to odpowiedzialność! I
niech dobry Bóg ma pana w swej opiece, jeżeli ten Faust - może i z pana pomocą -
znowu zaryzykował jedną ze swoich ucieczek. Jeżeli to prawda, to jest pan
skończony.
 
Zgłoś jeśli naruszono regulamin