137 - Akcja mleczna.pdf

(540 KB) Pobierz
Flash
Ewa wzywa 07... Ewa wzywa 07
Wojciech Wiktorowski
Akcja mleczna
721780023.001.png
Rozdział 1
Kapitan Andrzej Zawadzki, inspektor Biura Kryminalnego KGMO, siedział bezczynnie za biurkiem.
Przez kilka godzin udało mu się załatwić jeden telefon, napisać nikomu niepotrzebne sprawozdanie i odbyć
dwie nieistotne rozmowy. To było wszystko.
Kapitan bał się.
Obojętny wyraz twarzy, spokojny, opanowany ton głosu były tylko pozbawionymi znaczenia pozorami.
Podobnie zresztą, jak starannie ogolona twarz, czysta koszula, świeżo odprasowany garnitur. Podobnie jak
demonstracyjne chwalenie się brakiem poważniejszych kłopotów i zmartwień. Bał się. Przypominał mu o
tym bezustannie mdlący smak, który czuł w przełyku, i wilgotniejące dłonie. Bał się. By! przerażony.
Wypił łyk kawy. Pomogło. Niestety, tylko na chwilę. Tego dnia zawodziły go wszystkie środki zarad-
cze, które stosował w podobnych wypadkach. Trzy filiżanki kawy, prawie pół paczki papierosów, a nawet
dwa kieliszki koniaku, którym usiłował ratować się rano — wszystko można było spisać na straty.
Zaczęło się to jeszcze w nocy. Koszmarne sny dręczyły go prawie do rana. co spowodowało, że obu-
dził się zupełnie roztrzęsiony. Gdy usiłował się ogolić, zauważył, że cała twarz pokrywa lepki pot: maszyn-
ka zacinała się raz po raz. szczypiąc go boleśnie w policzki. Nawet nie pamiętał, co było na śniadanie i o
czym rozmawiał z żoną. Kieliszek, do którego nalewał koniak, nagle pękł — sam nie wiedział, jak się to
mogło stać. Wszyscy ludzie, których spotykał w drodze do pracy, wydawali się okropnie przygnębieni.
Tramwaj wlókł się jak nigdy dotąd.
To wszystko.
Odsunął krzesło od biurka, oparł ręce na kolanach i zgięty wpół zaczął wpatrywać się w podłogę. Tak
było znacznie lepiej. „Kończę się — pomyślał. — Oto całe wytłumaczenie"
Siedział przez kilka minut. Potem wyprostował się i rozejrzał dookoła.
Czyste, białe ściany, nowoczesny, metalowy segregator, elektryczna maszyna do pisania, świeżo umy-
te okna, nowe firanki. Najlepszy pokój w całym gmachu. Do tego sąsiad zza biurka, który nie narzuca się
nigdy ze swoim towarzystwem i swoimi problemami. Lepiej być nie mogło. Najlepszy pokój dla najlepsze-
go inspektora.
Uśmiechnął się kwaśno. Najwyższy czas pomyśleć o przeprowadzce.
Znowu poczuł w gardle mdlący smak. Wrócił więc do poprzedniej pozycji i siedział nieruchomo przez
dłuższą chwilę. Przeszło.
„Muszę stąd wyjść — pomyślał. — Byle gdzie".
Wstał i wyjął z kieszeni płaszcza portfel z pieniędzmi. Postanowił pójść do bufetu. Miał ochotę zna-
leźć się w towarzystwie, a w tym miejscu i o tej porze mógł na nie z pewnością liczyć.
Długi, ciemny koniarz wydawał się na pierwszy rzut oka prawie pusty — ledwo jednak wyszedł z po-
koju i zamknął za sobą drzwi, nie wiadomo skąd pojawiło się kilku pracowników komendy. Ukłony, nie-
szczere uśmiechy, pozbawione sensu pogawędki, wreszcie znaczące spoglądanie na zegarek i inne gesty
wskazujące, że bardzo mu się spiesz, sprawiły, że jeszcze nigdy droga do bufetu nie wydawała się tak długa.
Gdy wreszcie dotarł do celu i usłyszał dochodzący z małego pomieszczenia gwar głosów kolejnych prześla-
dowców, zatrzymał się niezdecydowany. W końcu samotność nie była taka zła... Zastanawiał się przez
chwilę, wreszcie zdecydowanym ruchem pchnął drzwi i wszedł do środka.
Przed bufetem stała długa kolejka. Na oka dwadzieścia minut oczekiwania. „Co najmniej o dwadzie-
ścia minut za mało" — pomyślał i starając się nie zwracać na siebie uwagi ustawił się na samym końcu.
Miał pecha. Nie zdążył nawet przesunąć się do przodu o metr, gdy usłyszał wypowiadane na głos swoje
imię, a jednocześnie ktoś przy kasie zamachał do niego ręką i zapytał głośno:
— Co dla ciebie zamówić?
Poprosił o herbatę. Zaniósł szklankę do stolika, który mu wskazano, usiadł i z ogromnym skupieniem
zaczął wpatrywać się w przeciwległą ścianę. Niestety, rozmowy nie udało się odwlec.
— No, jak tam? — zaczął bezlitośnie znajomy kapitan z innego wydziału, Kalicki. — Nie wyglądasz
na zadowolonego.
— Nie?
— Wcale. Numer pierwszy. Najlepszy pracownik. Ba, as atutowy! Czy tak ma wyglądać człowiek
sukcesu?
Uśmiechnął się blado. Uwagi kapitana ani go nie bawiły, ant nie napawały dumą. Były mu najzupeł-
niej obojętne. Wypił łyk herbaty. Skurcze żołądka ustąpiły na chwilę, ale zaraz potem wróciły ze zdwojoną
siłą. Z przerażeniem zauważy], że zaczyna mu drżeć ręka, w której trzymał szklankę z herbatą.
— Źle się czujesz?
Zastanawiał się długo nad odpowiedzią, jakby pytanie w ogóle nie dotyczyło jego osoby.
— Nie nadzwyczajnie — odparł wreszcie.
— Masz coś nowego?
— Nic.
— Coś się stało?
Pokręcił przecząco głową. Zastanawiał się, czy nie wyjść pod byle pretekstem. W końcu zrezygnował.
Wracać do pustego pokoju i czekać biernie, aż coś się wydarzy, czy zostać i słuchać jakichś bzdur — w
końcu było to zupełnie wszystko jedno.
Jego rozmówca zamilkł. Może nareszcie zrozumiał, że coś jest nic tak? Niestety!
— Wiesz co, Andrzej, chciałbym złożyć ci gratulacje...
— Doprawdy?
— Te dwie ostatnie sprawy... Prawdziwy majstersztyk!
Nic nie odpowiedział.
— Ostatnio coraz częściej mówi się o twoim awansie. Major wspominał mi nawet...
Kiwnął głową parę razy, uśmiechnął się, udał, że słucha uważnie, ale nie docierało do niego zupełnie
nic. Wyłączył się. Nie mógłby powtórzyć ani jednego zdania, które wypowiedział Kalicki. Czuł tylko rosną-
ce przygnębienie i coraz częściej myślał, że dobrze byłoby wrócić już do siebie.
Doskonale wiedział, jak się to wszystko odbędzie. Otworzy drzwi, wejdzie do środka i usiądzie na
krześle. Zaczeka. Kilka minut, godzinę, może jeszcze dłużej. Nieważne. Usiądzie i zaczeka tak długo, jak
będzie trzeba.
Kalicki rozgadał się na dobre. Żartował, plótł trzy po trzy, opowiadał jakieś stare dowcipy. Koszmar!
A wiec, zaczeka... Gdy minie godzina, dwie godziny i zacznie mieć nadzieję, że może znowu tym ra-
zem się uda, wtedy zadzwoni telefon. A może przyjdzie sekretarka... I wszystko zacznie się na nowo.
Znowu ten mdlący smak. Może to wina lury, którą podawano w bufecie?
Co będzie tym razem? Dochodzenie spaprane przez kolegów, którzy nie chcą przyznać się do błędu,
czy coś zupełnie nowego? Seria pomyłek, czyjeś niedopatrzenie czy istotnie jakaś wyjątkowa sprawa?
Co oni znowu wymyślą?
Przez kilkanaście lat przekonał się, że ludzka pomysłowość w dziedzinie zabijania jest nieograniczona.
Makabryczne zagadki, jakie szykowali dla niego różnego rodzaju maniacy, zboczeńcy albo ludzie bez-
względnie dążący do celu, stawały się coraz wymyślniejsze; coraz bardziej ohydne i odrażające. Coraz trud-
niej było też połapać się w tym wszystkim. Postęp... Jak się okazywało, nie ominął również i tej dziedziny.
A może — zastanowił się — to tylko złudzenie? Prosta konsekwencja awansu i kariery zawodowej? Tego,
że obecnie styka się już niemal wyłącznie z najbardziej wyrafinowanymi przypadkami?
Jakkolwiek by było, na samą myśl o kolejnej „sprawie" chodziły mu po plecach ciarki. Najzwyczajniej
w świecie bał się. Na domiar złego orientował się doskonale w zapatrywaniach majora, znanego z niechęci
do szafowania zdolnościami swoich podwładnych. Od dwóch tygodni praktycznie nie miał nic do roboty. Po
tylu dniach, po tak długim oczekiwaniu można było spodziewać się czegoś naprawdę wyjątkowego.
— Panie kapitanie...
Podnieśli głowy. Obok stolika stała pani Krystyna, sekretarka majora.
Zamknął oczy i mocno zacisnął zęby. To było po prostu niemożliwe.
— Panie kapitanie...
Otworzył oczy. Pani Krystyna stała tam. gdzie poprzednio.
— Panie kapitanie, major polecił mi natychmiast pana odszukać i poprosić do siebie. Powiedział, żeby
pan się pospieszył i że sprawa jest bardzo poważna.
A więc stało się!
Rozdział 2
Dziewczynka mogła mieć dziesięć lat albo troche mniej. Zapewne przywieziono ją niedawno, bo miała
na sobie tylko zwykłą bieliznę, a długie, jasne włosy były starannie uczesane i zaplecione w dwa warkocze.
Pomimo zastygłej w bezruchu, białej jak papier twarzy i zamkniętych oczu sprawiała wrażenie przytomnej.
Od przegubu ręki odchodziły cienkie przewody kroplówki. Dwaj lekarze obsługujący jakąś skomplikowaną
aparaturę stojącą obok łóżka wyglądali na bardzo poruszonych.
— Co z nią?
— Stan bardzo ciężki, ale ma pewne szanse — lekarz ze Stołecznego Ośrodka Ostrych Zatruć popa-
trzył w swoje notatki. — Niestety, wyjechała do rodziny za miasto i mieliśmy kłopoty z jej odszukaniem.
Chcecie wiedzieć o niej coś więcej?
Odpowiedzi nie było. Lekarz śliniąc palce przerzuci! kilka kartek.
— To zdaje się będzie ta... Mariola Olszowska, 9 lat... Zamieszkała... Oczywiście, adres taki jak u
wszystkich.
— Przepraszam, panie doktorze — wtrącił stojący obok inspektora Zawadzkiego kapitan z komendy
stołecznej — zdaje się. że będzie wykonywany jakiś zabieg, prawda?
— Owszem. Przeprowadzimy hemodializę po-zaustrojową. Chodzi o oczyszczenie krwi z substancji
szkodliwych — dodał widząc niepewną minę kapitana. — Sztuczna nerka.,. Słyszą! pan zapewne...
Inspektor Zawadzki skrzywił się 7 niesmakiem. Miał najzupełniej dosyć rozmów z przemądrzałym
doktorem. Okoliczności sprawiały, że podobne popisy fachowej wiedzy wydawały się wprosi obrzydliwe.
— Jak pan ocenia szanse? Wzruszenie ramion.
— Chce pan wiedzieć naprawdę? No więc, do tej pory, mała ma już za sobą płukanie żołądka i jelit.
Dostała ponadto dawkę surowicy — lekarz znowu popatrzył w papiery. Teraz, jak pan widzi, jest na kro-
plówce: sterydy, glukoza, witaminy, antybiotyki, plazma. Staramy się, panie...
— Kapitanie.
— Właśnie. Robimy wszystko, co w naszej mocy. A co z tego wyniknie... No cóż — lekarz roześmiał
się i rozłożył ręce tego nigdy nie wiadomo.
Taka odpowiedź nie mogła oczywiście zadowolić kapitana. Popatrzył na swojego kolegę jakby pro-
sząc o pomoc, lecz obojętny wyraz twarzy inspektora wyraźnie wykluczał nadzieję na jakiekolwiek popar-
cie.
Zgłoś jeśli naruszono regulamin