135 - Podróż w żałobie.pdf

(505 KB) Pobierz
Flash
Ewa wzywa 07... Ewa wzywa 07
Zofia Kaczorowska
Podróż w żałobie
721780237.001.png
I
Stefan Karkowiak wysiadł z pociągu na skąpo oświetlonej podwarszawskiej stacji i szybkim krukiem
skierował się ku wyjściu, prowadzącemu bezpośrednio na drogę. Mimo panującego w ciągu ostatnich dni
ciepła, sierpniowy wieczór był chłodny, pełen ostrych podmuchów' wiatru, wciskających się nieprzyjemnie
za kołnierz marynarki. Karkowiak przystanął, włożył wiatrówkę; którą przezornie zabrał ze sobą. i starannie
zapiął wszystkie guziki. Ostatniej zimy. w czasie stałych dojazdów do pracy, nabawił się zapalenia płuc i od
tej pory zaczął dbać o swoje zdrowie. Zresztą Wira Zawsze pamiętała o tym. żeby był ciepło ubrany.
Wtapiając się w ciemność panującą wokół stacji mimo woli pomyślał o niej z rozczuleniem. W ciągu
trzech lat ich małżeństwa nie zdążył się jeszcze przyzwyczaić do cudu. jakim było posiadanie tej kobiety,
powolnej, oddanej, okazującej mu tyle przywiązania i uczucia. Na pewno nie zasłużył sobie na tyle szczę-
ścia, toteż fakt. że Wira zgodziła się zostać jego żoną, wydawał mu się stale niespodziewanym uśmiechem
losu.
Szedł dobrze znaną sobie drogą szybkim i pewnym krokiem, mimo że mrok rozpraszały tylko z rzadka
rozstawione latarnie, sączące mdławe. żółtawe poblaski. Na jego twarzy, nawykłej do panowania nad
wszelkimi odczuciami, rysował się spokój, ale wewnątrz, gdzieś w okolicy serca, czuł ucisk, spowodowany
niejasnym, ale od dawna w nim zagnieżdżonym podejrzeniem, że w Spółdzielni Pracy „Szlachetny Szlif, w
której od dziesięciu przeszło lat sprawował funkcję prezesa zarządu. nic dzieje się dobrze. Wprawdzie po-
zornie praca szła sprawnie, zamówienia wykonywano terminowo, rachunkowość prowadzona przez wykwa-
lifikowaną główną księgową. Barbarę Matycką. nic wykazywała nadzwyczajnych strat ani nadmiernych
zysków, rzutujących niekorzystnie na bilans zakładu, ale Karkowiak podświadomie wyczuwał, że wokół
niego rozgrywają się sprawy, które nie powinny mieć miejsca, i na które jako rzetelny i dbały o dobre imię
firmy kierownik nie powinien był pozwolić. Na przykład stwierdzonym faktem było, że kilku pracowników
bez jego wiedzy i zgody zostaje po godzinach na terenie zakładu i mimo zwróconej im uwagi kontynuuje te
praktyki. Domyślał się, że chodzi im najprawdopodobniej o prywatne „fuchy", gdyż ani wysokość planu,
który w tym kwartale był już w osiemdziesięciu procentach wykonany, ani realna wysokość zamówień ko-
operujących ze spółdzielnią kontrahentów, nie uzasadniały pracy w godzinach nadliczbowych, a tym bar-
dziej nocnych. Na tego rodzaju niesubordynację i łamanie regulaminu służbowego Karkowiak nie mógł i nie
chciał się godzić wiedząc, że dalsze tolerowanie takiego stanu rzeczy podkopie jego autorytet w oczach rady
spółdzielni. Na razie nie wiedział o tym nikt oprócz niego i dozorcy Staszaka. który właśnie poinformował
co niedawno, że „panowie pracują W nocy, palą papierosy i jeszcze ogień zaprószą, a on za to nic myśli
odpowiadać".
Tego wieczoru Karkowiak postanowił naocznie sprawdzić, co się dzieje na terenie zakładu. Pojechał
pociągiem, chociaż zwykle dojeżdżał do pracy własnym „maluchem", na eksploatację którego nawet nie
wykorzystywał przysługującego mu ryczałtu. Ten ,,maluch" był przedmiotem drwin całego personelu, jako
że zaopatrzeniowiec miał dużego fiata, nie mówiąc już o kierowniku technicznym, który był właścicielem
srebrnej skody. Dzisiaj Wira poprosiła go o samochód, gdyż wybierała się na spotkanie z koleżanką ze
szkolnej ławy, więc musiał skorzystać z publicznego środka lokomocji.
W miarę zbliżania się do spółdzielni, której budynek zaczynał już zarysowywać się pośród nielicznych
drzew i krzaków, Karkowiak czuł coraz bardziej rosnący w nim gniew i niezadowolenie. Nie znosił, kiedy
podlegli mu pracownicy postępowali samowolnie, lekceważąc ustalone przez niego rygory. Był kierowni-
kiem władczym i apodyktycznym, ale we własnym przeświadczeniu sprawiedliwym i dbałym nie tylko o
interes publiczny, ale i o dobro zatrudnionych ludzi. Wszelkie jednak przekroczenia natury dyscyplinarnej
budziły w nim bezwzględny sprzeciw, nieomal raniąc jego ambicję. Choć zdawał sobie sprawę, że tego ro-
dzaju postępowanie wyrobiło mu wśród pracowników' renomę śmiesznego pedanta, chorującego na przerost
odpowiedzialności, nie chciał i nie umiał zachowywać się inaczej. Od dawna Już, od chwili, kiedy rozpoczął
„nowe życie" — porządek i dyscyplina zaczęły odgrywać dominującą rolę we wszelkich jego poczynaniach,
przesłaniając niekiedy rzeczywisty obraz rozgrywających się wokół niego spraw. Spółdzielnię „Szlachetny
Szlif” uważał po trosze za swoje własne, starannie wychowane i wypielęgnowane dziecko, którego należy
strzec i bronić za każdą cenę, aby nie dopuścić do obniżenia jej rangi w spółdzielczym światku.
Dzięki niemu został wybudowany len duży. prostokątny budynek, zapewniający godziwe warunki pra-
cy, umożliwiające przestrzeganie przepisów bhp; rozszerzono bazę socjalna,; wyposażono hale produkcyjne
w zagraniczne narzędzia i maszyny z importu. W przyległym małym pawilonie o białych ścianach założono
poradnię profilaktyczno—zachowawczą. zainstalowano gabinet dentystyczny, a nawet — za zgodą przy-
chylnej poczynaniom prezesa jednostki nadrzędnej zakupiono w Górach Świętokrzyskich niewielki obiekt
zamieniony na bazę turystyczno—wypoczynkową dla zespołu pracowniczego. O wszystko to zadbał Kar-
kowiak osobiście, choć niejednokrotnie musiał walczyć jak lew. Robił to z całym samozaparciem. Jednego
tylko wymagał: załoga musiała być twarda, zahartowana w pracy i wysiłku, a jednocześnie karna i sumien-
na.
— Dobry wieczór, panie prezesie —dozorca Staszak wysunął się z mroku jak zjawa, przygniatając po-
spiesznie obcasem niedopałek papierosa. — Znowu są tutaj — dodał konfidencjonalnie. — Dobrze, że pan
prezes przyszedł. to sam zobaczy.
—Dawno są?
— Jakieś dwie godziny.
Karkowiak wszedł przez, mały kantorek, w którym wisiały zegary kontrolne, do dużej, pustej i ciem-
nej hali. Nikogo tu nie było. ale w przyległym pomieszczeniu paliło się światło i rozlegał się świst, charakte-
rystyczny dla pracy szlifierek. Karkowiak zobaczył trzech mężczyzn pochylonych nad stołami. —A więc
Wilczek, Kazjer i Podkowa" — pomyślał.
— Co to znaczy, moi panowie?! — powiedział, podnosząc głos. aby przekrzyczeć wibrujące maszyny.
— Dlaczego przebywacie o tej porze bez mojego zezwolenia na terenie zakładu?!
Trzech mężczyzn drgnęło odruchowo. Pierwszy podniósł głowę Wilczek, wysoki, przystojny blondyn
o szerokich barach i muskułach napiętych pod roboczym, niebieskim fartuchem. Pracownik len sprawiał
Karkowiakowi najwięcej kłopotu spośród całej załogi. Świetny fachowiec, któremu — o ile tylko chciał —
robota paliła się w rękach, miał bezczelny i arogancki sposób bycia. Ponadto często zaniedbywał się w pracy
i nic stronił od kieliszka. Przez kilka lat przebywał w Nigerii, gdzie musiał się nieźle dorobić i dlatego być
może traktował swoje obowiązki w spółdzielni z dużą dozą nonszalancji. Karkowiak już niejednokrotnie
nosi! się z zamiarem zwolnienia go z pracy, gdyż uważał, że to on właśnie wprowadza ferment wśród ludzi,
stanowiących na ogól zgrany zespól; jednak w gruncie rzeczy nie było to łatwe zadanie; Wilczek był człon-
kiem spółdzielni, a więc należało go najpierw pozbawić członkostwa za aprobatą rady spółdzielni. Tymcza-
sem cieszył się on popularnością w całym zespole, głównie dzięki hojności, z jaką sypał pieniędzmi, dzięki
umiejętności zjednywania sobie kumpli.
Teraz tez wyszczerzył duże. białe zęby w uśmiechu.
— Witamy, prezesie! Wykańczamy zamówienia dla ,,Jubilera" przed terminem. Wie pan — taka mała
niespodzianka dla pana, a dla nas okazyjka do podłapania dodatkowej premii. A pan jak zwykle zaraz: „hu-
zia", ładnie tak traktować spółdzielców?
— Proszę bez takich uwag. Wilczek... — Karkowiakowi ze zdenerwowania słowa grzęzły w gardle.
— Wie pan doskonale, że trzeba uzyskać zgodę zarządu na pracę w godzinach nocnych. Wikt od was nie
wymagał lakiej inicjatywy. Plan już jest i tak prawie wykonany.
— Niech pan będzie ludzki, prezesie. Za pracę pan gani? Słowo daję. z panem nic wiadomo, jak po-
stępować. Raz mi pan zarzuca lenistwo, a raz nadgorliwość.
Dosyć, Wilczek! Niech pan pamięta, że pana także, jak wszystkich, obowiązuje regulamin pracy, i
że dopuścił się pan ewidentnego jego przekroczenia. A pan. panie Kazjer, co ma do powiedzenia na ten te-
mat? — zwrócił się do drugiego mężczyzny, który spokojnie porządkował swoje stanowisko i czyścił narzę-
dzia. Kazjer był niemal tego samego wzrostu co Wilczek, również blondyn, ale cięższy w ruchach, mało-
mówny, a nawet mrukliwy. Pochodził z Francji i w dokumentach miał dwa nazwiska: Piotr Kazjer vel Pierre
Casier. Matka jego była Polką i po rozejściu się z mężem wróciła do Polski z małym dzieckiem, ojciec jego
zaś ponoć nadal mieszkał w Paryżu. Kazjer miał opinię solidnego pracownika, choć pracującego w nieco
zwolnionym tempie.
— Ja? Tak samo jak Wilczek — powiedział, jakby ważąc każde słowo — chciałem więcej zarobić.
— Niech mu się pan nie dziwi, panie prezesie, chłop niedawno się ożenił. Potrzebuje pieniędzy na kiec-
ki dla żony. Pan wie, jakie są kobiety...
— W każdym razie należało to ze mną uzgodnić — mruknął Karkowiak.
Nagle ogarnęło go zniechęcenie. Nie wiedział, jak się w takiej sytuacji zachować. Nic chciał się
ośmieszać dalszą indagacją, ale arogancja Wilczka wprawiła go w stan niezwykłego rozdrażnienia.
— Pan Kazjer może sam mówić, nie potrzebuje adwokata — dorzucił. — l proszę na przyszłość o za-
niechanie tego rodzaju samowoli, bo będę zmuszony wyciągnąć poważne konsekwencje służbowe.
Do trzeciego mężczyzny, Stanisława Podkowy, nawet się nie zwracał. Powszechnie było wiadomo, że
cierpi on na pewien niedorozwój psychiczny i ślepo spełnia polecenia swoich bezpośrednich zwierzchni-
ków.
— Nie chce pan obejrzeć rezultatu naszej pracy? — Wilczek wysypał na stół garść skrzących się w
świetle elektrycznym błękitnych akwamaryn i zielonych chryzolitów. — Cudowny szlif, szefie! „Jubiler"
będzie zadowolony.
— Obejrzę jutro — Karkowiak odruchowo spojrzał na zegarek. Pomyślał, że Wira już pewno dawno
wróciła do domu z kawiarni i czeka na niego z kolacją. — W każdym razie proszę panów o zgłoszenie się
jutro przed południem w moim gabinecie. Być. może trzeba będzie pomyśleć o innym przydziale pracy dla
waszej brygady.
Wilczek raz jeszcze błysnął zębami i ukłonił się z przesadną uniżonością.
Idąc spiesznie drogą wiodącą na stację Karkowiak nie mógł pozbyć się wrażenia, że obaj mężczyźni
kłamali i że w całej tej sprawie mają zamiar wystrychnąć go na przysłowiowego „dudka". Odczuwał przy
tym niesmak i niezadowolenie z siebie samego. Oczywiste dla niego było, że ani jednemu, ani drugiemu
pracownikowi nie zależało na niewielkiej w gruncie rzeczy premii, którą zarząd przyznawał za efektywność
gospodarowania, a przede wszystkim za ponadplanowe wykonanie produkcji. Obydwaj byli dobrze sytu-
owani, otrzymywali wysokie pobory. Wilczek dorobił się na posadzie w Nigerii, a Kazjer podobno często
otrzymywał paczki od ojca z Francji.
„Muszę koniecznie zbadać, co w tym wszystkim tkwi" — zdecydował wsiadając do wagonu.
II
Adwokat Teresa Molnicka z przyjemnością popijała drobnymi łykami świeżo parzoną, czarną kawę,
siedząc w kawiarni hotelu „Victoria" naprzeciw swojej koleżanki szkolnej, Wiry Karkowiakowej. Sala była
duża, dobrze przewietrzona, metalowe lampy, wiszące u sufitu, rozsiewały przyjemne, nie męczące oczu
światło, a wygodna kanapka wprawiała ją w stan rozleniwienia. Słowem odpowiednie miejsce dla małego
relaksu po hałaśliwym dniu pracy w sądzie i w zespole adwokackim, nastrajające do snucia nic kończących
się wspomnień i do intymnych zwierzeń. Wprawdzie Wira należała do „starszych", gdyż chodziła do wyż-
szej klasy, ale jednak miały sobie wiele do powiedzenia. Zazwyczaj Teresa w owych szczenięcych latach na
sali podczas pauzy, czy w ogródku szkolnym gapiła się w nią jak w tęczę, gdyż jej subtelna, niecodzienna
uroda zawsze robiła na niej wielkie wrażenie. Pamiętała ją jako dziewczę wiotkie, kruche, o porcelanowej
cerze i oczach barwy topazu, z falą złocistych włosów spływających na ramiona, żyjącą w jakimś pozaziem-
skim świecie, jej tylko znanym i dostępnym. Przynajmniej tak sobie wyobrażała Teresa, gdyż Wira na ogół
izolowała się od otoczenia, nie flirtowała z kolegami, którzy wodzili za nią tylko zachwyconymi spojrze-
niami, ale nie mieli odwagi jej „podrywać", traktując jako istotę stworzoną do „wyższych" celów. Wira spa-
cerowała przeważnie sama (albo z grubą Małgosią o tłustych, czarnych włosach, stanowiącą całkowite jej
przeciwieństwo), poruszając się z wdziękiem, prawie fruwając nad ziemią, a każdy jej ruch był samą w so-
bie poezją i harmonią. Wówczas stanowiła dla Teresy niedościgniony wzór piękna i wywoływała w niej
ambiwalentne uczucia miłości i nienawiści, a może i zazdrości jednocześnie. Trudno by to było zdefinio-
wać". Chara klery styczne było, że w owych pensjonarskich czasach oczy Wiry pełne były zawsze zadumy i
powagi, a nawet kiedy się uśmiechała — pozostawał W' nich cień smutku, czyniąc ją tajemniczą i zagadko-
wą. Krążyły pogłoski, w które trudno było prawie uwierzyć, że matka jej jest samotną, skromnie zarabiającą
urzędniczką, w związku z czym powodzi im się nad wyraz kiepsko. Tymczasem spiczaste pantofelki Wiry,
białe skromniutkie bluzeczki i obcisłe paletka wyglądały jak modele z paryskiego domu mody. nawet o ile
bywały naprawdę nicowane, jak twierdziły złośliwe koleżanki.
To wszystko działo się dwadzieścia lat temu. Teraz vis a vis Teresy siedziała kobieta, której właściwie
nie ubyło uroku, choć rysy jej powlokła ledwo zauważalna patyna czasu. Złote włosy, upięte w gruby węzeł
niedbale, jakby od niechcenia, ale w sposób zwracający uwagę, delikatnie zarysowane nozdrza, cera figurki
z sewrskiej porcelany, lekko zamglone oczy z topazu... Ta sama wysublimowana uroda, narzucająca poetom
romantyczne skojarzenia z różanym świtem, opalizującą perłą albo płatkiem róży. skąpanym w rosie — Ca-
therine Deneuve w polskim wydaniu, wspaniały, ale nie wykorzystany materiał dla Bunuela. Dziwny był ten
Zgłoś jeśli naruszono regulamin