Janelle Taylor - Tylko z tobą.pdf

(879 KB) Pobierz
20823913 UNPDF
Janelle Taylor TYLKO Z TOBĄ
Książkę tę dedykuję
dwojgu najmłodszym członkom naszej rodziny i ich rodzicom:
Brandonowi Michaelowi Thurmondowi,
urodzonemu 22 czerwca 1998,
na sześć dni przed moimi urodzinami; cóż za wspaniały prezent!
Jego rodzicom:
naszej córce, Melanie i zięciowi, Jonathanowi
oraz
Jessie Taylor Macintyre, mojej pierwszej wnuczce,
urodzonej 3 kwietnia 1999
i Jej rodzicom:
naszej córce, Angeli i zięciowi, Macowi
Prolog
Listopad
G łosy. Gdzieś w mroku. Niewyraźne głosy.
...całkiem stracił pamięć. Nie mówi...
...może to chwilowe? Nie? Przecież to możliwe?
...dwa razy otworzył oczy i odezwał się. Nie pamięta zupełnie nic. Lekarz mówi, że to się czasem
zdarza przy silnym urazie...
...musi sobie przypomnieć ...musi wyzdrowieć ...O Boże, a co będzie, jeśli nie?
...Nic z tego. Nie będziemy mieli tyle szczęścia...
Pierwszą naprawdę przytomną myślą, jaka przemknęła przez jego mózg, było: umieram! Bolało
absolutnie wszystko. Najpłytszy oddech kaleczył płuca. Żebra, choć miały chronić organy klatki
piersiowej, teraz były jego wrogiem. Bolały wszystkie, co do jednego.
Jego oczy otworzyły się, zanim wydał im polecenie. Pokój wyglądał obco, biały, sterylny. Przez
chwilę leżał bez ruchu, zupełnie ogłupiały. Nie rozpoznawał nawet kobiety, która stała przy oknie,
wpatrzona pustym wzrokiem w mrok za szybą.
Jestem w szpitalu, pomyślał z niedowierzaniem.
Kobieta nagle spojrzała w jego kierunku. Spłoszona, wciągnęła gwałtownie powietrze. On tylko
patrzył na nią. Była jakby... znajoma. Była...
To moja żona.
Za żadne skarby nie mógł przypomnieć sobie jej imienia. Nie potrafił nawet, co zauważył raczej
ze zdziwieniem niż niepokojem, przypomnieć sobie własnego.
- Jarred? - powiedziała z nadzieją.
Jarred Bryant. Trzydzieści osiem lat. Dyrektor Bryant Industries. Syn Jonathana i Noli Bryantów.
Wnuk Hugh Bryanta, łajdaka i kanalii, ale i geniusza, jeśli chodzi o kupno nieruchomości po
śmiesznie niskich cenach. Hugh przekształcał je potem w najbardziej prestiżowe posiadłości na
terenie całego Seattle. Sfinansował też kilka projektów dobroczynnych i prywatny szpital, Bryant
Park. To właśnie tu bez wątpienia leżał teraz jego wnuk.
- Jarred? - powtórzyła, marszcząc cienkie brwi.
Nie mógł mówić. Nie mógł się nawet odezwać. Wysiłek był po prostu zbyt wielki, a on nie miał
ani dość siły, ani chęci, by choćby próbować. Kobieta obserwowała go przez długą chwilę, w końcu
podeszła bliżej łóżka. Najbardziej niesamowite, bursztynowe oczy, jakie w życiu widział, pełne
były niepokoju. Jej skóra była miękka, gładka i niemal prowokująca, by jej dotknąć.
Jego żona? Niemożliwe.
Sięgnęła po coś, co leżało poza zasięgiem jego wzroku. Przycisk. Obserwował jej kciuk, gdy
naciskała guzik, bezgłośnie przywołujący pielęgniarkę.
- Słyszysz mnie? - spróbowała. Gdy nie odpowiadał, cofnęła się pół kroku, obejmując swe
ramiona obronnym gestem.
Widział wyraźnie, jak bardzo jest zdenerwowana. Końcem języka zwilżyła wargi. Miała na sobie
bladoniebieską bluzkę i luźne spodnie koloru khaki. Jej kasztanowe włosy, błyszczące i zadbane,
podwijały się lekko tuż poniżej linii podbródka. Ta piękna kobieta była, według niego, doskonała.
Chwilę później do pokoju weszła pielęgniarka. Jej sceptyczny wyraz twarzy mówił, że nie
pierwszy raz ma do czynienia z wybuchami emocji i że według niej cały świat jest pełen
nadpobudliwych mięczaków. Rzuciwszy okiem na zdenerwowaną kobietę, spojrzała w jego stronę.
- Obudził się - powiedziała. - To dobrze.
- Zawiadomi pani doktora Alastaira? Czy ja powinnam zadzwonić? Jest tu dzisiaj? - Głos kobiety
stał się ostrzejszy, lecz pielęgniarka pozostała niewzruszona.
- Nie w tej chwili. Ale jestem pewna, że będzie wdzięczny za informację. A dyżur ma dziś doktor
Crissman. - Pochyliła swój wielki biust nad mężczyzną. - Jak się pan ma? Był pan nieprzytomny
przez kilka dni. Niedługo zbada pana lekarz. - Poklepała jego dłoń, rzuciła kobiecie obojętne
spojrzenie i wyniosła się.
Jego żona znów podeszła do okna. Ale czy naprawdę była jego żoną? Wydawała się taka chłodna,
daleka. Może to tylko jego pobożne życzenie, żeby ta kobieta była jego.
Ale znał ją. Coś musiało ich łączyć, bo przecież inaczej nie byłoby jej tutaj. Nie mógł tylko
przypomnieć sobie jej imienia. Próbował z całych sił, ale im bardziej się starał, tym większy
odczuwał ból. Usłyszał pomruk, dochodzący skądś poza zasięgiem jego wzroku. Odległy dźwięk,
który wypełnił mu głowę i stopniowo się nasilał. Mimo wysiłków jego oczy zamknęły się, a myśli
zaczęły kołysać się łagodnie na miękkich falach.
Aż jęknął, gdy przebudziwszy się po raz drugi, odetchnął głęboko. Ból ponownie eksplodował w
jego piersi. Zamrugał gwałtownie kilka razy. Pokój tonął w półmroku. Kobiety nie było już przy
oknie.
Kelsey...
No właśnie. Takie proste. Ale nie był w stanie przypomnieć sobie tego, gdy tu była.
Ona jest moją żoną.
Zorientował się, że lewą rękę ma w gipsie, czuł wyraźnie jej ciężar. Twarz była spuchnięta i
gorąca, a kiedy napiął mięśnie, poczuł kolejny wybuch bólu. Nie czuł się na siłach, by poruszyć
nogami, ale fala porażającego strachu opadła, gdy odkrył, że może zginać palce stóp. Nie był
sparaliżowany. A przynajmniej nic na to nie wskazuje.
Tak czy siak, cokolwiek to było, nieźle się urządził.
Pamiętał jak przez mgłę, że badał go lekarz, ale Jarred błądził wtedy po jakimś mrocznym,
nierealnym świecie, który zdawał się nieskończenie bezpieczniejszy od tego prawdziwego. Kelsey
była gdzieś w pobliżu, słyszał jej głos. Ale ton jej głosu był dziwnie bez wyrazu i Jarred miał
uczucie, że wymyka mu się jakaś istotna informacja.
Teraz czuł się bardziej przytomny, ale i ból stał się ostrzejszy. Ostrożnie - och, jak ostrożnie -
odwrócił głowę na poduszce, by wyjrzeć przez okno. Miasto. Światła. Kapryśny, rzadki deszcz
uderzał o szyby nierównomiernymi falami.
Jestem Jarred Bryant.
Otworzył usta i spróbował powiedzieć to na głos, ale wargi miał popękane, a słowa ginęły gdzieś
po drodze, między mózgiem a językiem i strunami głosowymi. Przeszedł go dreszcz. Czyżby nie
mógł mówić?
Spróbował jeszcze raz. Tym razem z jego gardła wyrwało się gniewne „uh”. Już lepiej. Wyglądało
na to, że wszystko da się zrobić, choć może chwilowo niezbyt sprawnie.
Ale ten wysiłek kosztował drogo. Czuł, jak znów ogarnia go ogromne wyczerpanie. Jednak tym
razem nie chciał mu się poddać. Nie wolno mu zasnąć. Musi być przytomny i gotów na wszystko.
Gotów na co?, zastanowił się. Uznał w końcu, że ten niepokój bierze się gdzieś z głębi
podświadomości. Ale ta myśl zatrzymała się zaledwie na chwilkę w jego mózgu i znikła, a Jarred
znów pogrążył się w głębokim śnie.
Gdy obudził się po raz trzeci, czuł, jakby wypływał z głębin czarnej studni. Walczył, szarpał się,
wytężał wszystkie siły, aż przebił się na powierzchnię i zobaczył ją. Swoją żonę. Kelsey Bennet
Bryant. Stała w nogach łóżka, wpatrując się w niego z mieszanymi uczuciami, które, jak
przeczuwał, miały coś wspólnego z jego pobytem w szpitalu.
Odchrząknął. Kobieta wyprostowała się gwałtownie. Zaskoczona, otworzyła usta, bursztynowe
oczy rozszerzyły się. Dziś rano miała na sobie białą jedwabną bluzkę, czarną spódnicę i żakiet.
Wyglądała tak, jakby wybierała się na zjazd bankierów albo pogrzeb. Wciąż nie mógł uwierzyć, że
ta piękna kobieta to jego żona. Wolał nie zastanawiać się nad tym zbyt głęboko, ale czuł, że na nią
nie zasługuje.
- Hej - zdołał powiedzieć. Jego głos był szorstki i skrzypiący, jakby długo nie używany.
Cień przemknął po jej twarzy. I nagle Jarred przypomniał sobie, porzucając próżne nadzieje, że
ona za nim nie przepada. Tak naprawdę jej uczucia oscylowały gdzieś między niechęcią i odrazą.
- Nie mów za dużo. Cieszę się, że już możesz - zapewniła go szybko - ale nie forsuj się. Doktor
Alastair dokładnie opisał twój stan. Zalecał przede wszystkim wypoczynek.
- Co się stało? - wychrypiał.
Zmieszała się, gwałtownie wciągnęła powietrze. Jarred czekał na jakieś wyjaśnienie, ale ona nie
mogła lub nie chciała nic powiedzieć. Zamiast tego podeszła do okien i musiał obrócić głowę, by
móc śledzić jej ruchy. Na zewnątrz i budynki, i niebo były jednakowo szare.
- Och, nie ruszaj się - powiedziała, widząc grymas na jego twarzy. - Proszę cię. Ja... zaraz idę.
Chciałam tylko pomyśleć, co dalej. Twoi rodzice zaraz tu będą. To dla nich ogromna ulga. Są już
spokojniejsi.
- Moi rodzice? - wymamrotał. Czuł, że wszystko w jego głowie pływa, jakby luźne kawałki
obijały się po jej wnętrzu. Ale może to tylko efekt działania środka przeciwbólowego, który z
pewnością podawano mu przez kroplówkę, zamocowaną do prawego nadgarstka.
- Pamiętasz coś? Cokolwiek? - zapytała napiętym głosem, rzucając mu tak spłoszone spojrzenie,
że w odpowiedzi mógł tylko patrzeć na nią.
Narkotyk. To słowo z czymś mu się kojarzyło, ale jakby nie pasowało do sytuacji.
- Czy to był... wypadek samochodowy? - spytał.
Jej ramiona rozluźniły się.
Zawahała się, potem odwróciła w jego stronę, wpatrując się w niego poważnie.
- Doktor prosił, by nie mówić ci, co się stało. Chce, żebyś przypomniał sobie sam - przerwała, po
czym zapytała spiętym głosem: - Wiesz, kim jestem?
...musi sobie przypomnieć ...musi wyzdrowieć ...O Boże, a co będzie, jeśli nie?
...Nic z tego. Nie będziemy mieli tyle szczęścia...
Jarred przełknął ślinę i zaczął się zastanawiać. Skrawki rozmowy, o której może tylko śnił,
dźwięczały w jego mózgu. Czy któryś z tych niewyraźnych głosów należał do niej? Wypełniło go
głębokie, pogrążające uczucie, dziwnie podobne do rozpaczy. Zamknął oczy, odciął się od niej.
Jednak każdą myślą biegł ku niej, chciał błagać, by mu wybaczyła, przytuliła go i zaufała jak
dawniej.
- Idzie doktor Alastair - powiedziała z ulgą. Kroki zbliżały się. - Przyjdę jeszcze wieczorem -
dodała.
Zniknęła jak duch, pozostawiając po sobie tylko ślad zapachu. Rozpoznał te perfumy, mieszane na
zamówienie w jednej z eleganckich drogerii. Nazywał je „Kelsey”, bo kojarzyły mu się z nią
nieodłącznie. Nie lubiła tej pieszczotliwej nazwy, choć nigdy nie powiedziała tego głośno.
- Dzień dobry.
Jarred otworzył oczy i spojrzał w górę. Stał nad nim szpakowaty, blado uśmiechnięty lekarz o
uważnym spojrzeniu.
- Czy wie pan, kim jestem?
- Lekarzem - odpowiedział Jarred po krótkiej chwili.
- Aha. A pan jest pacjentem. Jestem doktor Alastair.
- Jak długo tu leżę?
- Czwarty dzień.
- Czwarty dzień? - zdumiał się, że minęło aż tyle czasu.
- Co pan pamięta z wypadku?
Czarna dziura. Jarred zmobilizował się, by przypomnieć sobie cokolwiek, lecz wysiłek przyprawił
go tylko o ból głowy. Doktor położył delikatnie rękę na jego ramieniu.
- Nic na siłę. To przyjdzie samo. Pamięta pan swoje nazwisko?
Minęła długa, pełna napięcia chwila. Doktor Alastair przyglądał mu się z zawodową ciekawością.
Kelsey nazwała go po imieniu, ale lekarz nie wiedział o tym. Z jakichś niejasnych dla niego samego
powodów Jarred czuł, że powinien jeszcze poudawać. W ułamku sekundy zdecydował, jaki kurs ma
obrać.
- Nie - wyszeptał, rozpoczynając grę.
Rozdział 1
R dzawe liście wirowały jak szalone, drgając ostatnim zrywem nad ziemią, zanim przykleiły się do
mokrego, ciemnego chodnika. Kelsey szła między rosnącymi stertami, nie zauważając, że jej czarne
szpilki ślizgają się wśród liści. Zboczyła z asfaltu i skierowała się w stronę ludzi, zgromadzonych
na szczycie niewielkiego pagórka. Ścieżka, którą szła, była wysypana drobnym, ubitym żwirem.
Jego naturalny wygląd pasował do majestatycznych jodeł i szarych, kamiennych nagrobków,
rozsianych na łagodnym stoku wzgórza. Krople deszczu kłuły ją w policzek, wiatr usiłował
wydrzeć czarny parasol ze zziębniętych dłoni.
Listopad w Seattle, a raczej w Silverlake, małym przedmieściu, przycupniętym poza obrębem
rozrastającego się miasta. Samo Seattle było otoczone wodą: zatoka Puget Sound, Jezioro
Waszyngtona, Jezioro Unii. Gdyby spojrzała w lewo, mogłaby dostrzec połyskujące w oddali Jezio-
ro Waszyngtona, długie na dwadzieścia sześć kilometrów. Na wschodzie i na południu rozciągało
się jezioro Samamish, choć nie mogła go stąd zobaczyć. Gdyby była w stanie myśleć, mogłaby
wyobrazić sobie jego rozmiary.
Ale nie była w stanie myśleć. Jakby gdzieś w głębi jej mózgu powstała potężna luka. A może
wyłączył się cały jej system nerwowy. Z wyjątkiem tej części, która pozwoliła jej iść we
właściwym kierunku i powiedzieć kierowcy taksówki, że chce jechać na cmentarz.
Cmentarz.
Miał też inną nazwę. Coś bardziej stosownego dla zmysłów porażonych tragedią. Ale Kelsey
zawsze nazywała to miejsce po prostu cmentarzem. Wraz z przyjaciółmi z pierwszej klasy
ogólniaka przekradali się tutaj i skakali po grobach, aż coś, westchnienie wiatru czy szept liści,
sprawiało, że dostawali gęsiej skórki i wrzeszcząc wniebogłosy uciekali do bezpiecznych domów.
Jednak dzisiaj nie czuła obecności duchów, jedynie dławiący gardło smutek, który wypełniał jej
piersi i sprawiał niemal fizyczny ból. Najchętniej osunęłaby się na rozmokłą ziemię. Chance nie żył
i nie było sposobu, by go odzyskać. Odszedł. Na zawsze.
I Jarred był temu winien.
W ułamku sekundy gniew rozpalił zmartwiałe nerwy jej mózgu. Jarred Bryant. Jej mąż. Człowiek
odpowiedzialny za śmierć Chance’a.
Chwyciła mocniej zakrzywioną rączkę parasola i zacisnęła stanowczo usta. Od kiedy usłyszała o
katastrofie samolotu tylko jedno trzymało ją przy zdrowych zmysłach. Postanowiła rozwieść się z
Jarredem i zostawić za sobą to pozbawione miłości małżeństwo. Powinna zrobić to już lata temu.
Ale śmierć Chance’a była dla niej impulsem, tak bardzo potrzebnym, by uwolnić się od Jarreda.
- Kelsey...
Martena Rowden wyciągnęła drżącą dłoń. Matka Chance’a. Kobieta, która była przy Kelsey przez
długie lata, gdy dorastała, gdy dziecięca przyjaźń z Chance’em przeradzała się w coś więcej.
Martena zawsze zajmowała ważne miejsce w jej życiu. Przygarnęła Kelsey po tym, jak zmarli jej
rodzice: matka na raka piersi, a ojciec z powodu samotności i utraty woli życia.
Rodzice Chance’a pomogli Kelsey pozbierać się, gdy w wieku szesnastu lat została sama,
zagubiona i zdezorientowana. Zaufała ich miłości i wsparciu, tak jak zaufała Chance’owi. I choć po
ukończeniu średniej szkoły ona i Chance oddalili się od siebie, Kelsey zawsze uważała się za
adoptowaną Rowdenównę. Byli jej rodziną.
Aż zjawił się Jarred Bryant.
- Tak mi żal - mówiła teraz Marlena z oczami pełnymi łez.
Zgłoś jeśli naruszono regulamin