Dębski Rafał - Gwiazdozbiór kata.pdf

(819 KB) Pobierz
Trident eBooks
Rafał Dębski
Gwiazdozbiór
kata
313019461.001.png
Wydanie polskie
Data wydania:
2007
Okładka:
Sławomir Maniak
Wydawca:
Wydawnictwo Dolnośląskie
ISBN: 978-83-7384-643-2
Wydanie elektroniczne
Trident eBooks
Na lodowym archipelagu nieba
W drodze ku gwiazdom
Właściwie do końca nie wiem – chciałem tego czy nie? Przemyślenia przyszły potem.
Zbyt późno, żeby cokolwiek zmienić. Zresztą w zasadzie i tak nie miało to większego
znaczenia. Jeden raz więcej czy mniej... Miasteczko płonęło, ludzie z krzykiem biegali po
ulicach.
– Zaraza! Zaraza!
Pomyśleć tylko, że tym razem nie miałem najmniejszego zamiaru nieść zniszczenia. Nie
tutaj, a na pewno nie w tym momencie. Zapewne po moim odejściu zmarłoby kilku, może
kilkudziesięciu ludzi, może nawet połowa mieszkańców, bo moi mali przyjaciele są
wszędobylscy i sięgają tam, gdzie ja nie mogę dotrzeć. Jednak samo miasto by ocalało, nie
uległo pożodze. Ale stało się, co się stać miało. Bóg potrafi być złośliwy. A może to wcale nie
Bóg, tylko okrutny grymas wiecznie wykrzywionej twarzy złośliwego losu? Może Boga
wcale nie ma? A jeśli nawet jest, ma w głębokiej pogardzie marną egzystencję swego
najdoskonalszego dzieła? Dzieła, które potrafi posunąć się do najgorszych zbrodni i
największych okrucieństw, aby zapewnić sobie powodzenie, sławę i władzę, owe marne
namiastki boskiej potencji.
Zaczęło się jak zwykle. Zawsze znajdzie się ktoś, kto nie pozwoli obcemu przejść
spokojnie, przepłynąć niezauważonym przez swój skrawek egzystencji.
– Nie podobasz mi się, człeku.
Powiedział pachołek straży miejskiej. Rzecz jasna w pierwszej chwili nie odgadłem, kim
jest – w szarej opończy, z krótkim kordem przy boku wyglądał na zwykłego zabijakę. W
każdym ludzkim skupisku bywają tacy prawie bohaterowie, miejscowe zuchy, dbający o
reputację pierwszej pięści albo pierwszej szabli. Poza tym nie spodziewałem się, żeby w
takiej mieścinie rajcy utrzymywali straż. Widać jednak magistrat opływał tu w jakieś
niespotykane dobra, których postanowił strzec na wszelkie sposoby.
– Odejdź – odrzekłem spokojnie. – Nie wyprowadzaj z równowagi spokojnego
człowieka.
Wtedy szarpnął mnie za ramię. Chwyciłem natarczywą dłoń pod nadgarstkiem, wbiłem
mu kciuk między kości tak, aby – nie wyrządzając krzywdy – zadać jak największy ból.
Jęknął głośno. Wówczas zaniepokojony karczmarz wyjawił, z kim sprawa. Wiele mnie to nie
obeszło. Zbój, charakternik czy ratuszowy sługus, co za różnica?
– Nie szukam zaczepki. – Rozwarłem palce. – Daj mi spokój.
Odskoczył dwa kroki i zaczął rozcierać obolałe miejsce.
– Czego tu szukasz? – warknął. – Dlaczego, posilając się, nie zdejmujesz rękawic?
– Nie twoja rzecz. Czy wasze prawa zabraniają człowiekowi zjeść i napić się, gdy mu
przyjdzie ochota i jak mu wygodnie?
– Nie każden może poczuć się w moim rewirze wytęsknionym gościem. Czego chcesz,
gadaj?
– Daj człowiekowi spokój – wtrącił się znowu karczmarz. – Spokojny jest. Od południa tu
siedzi, a mamy wszak już dobrze pod wieczór. Płaci gotowizną, awantur nie wszczyna, palki
nawet nie zalał. Zajmij się lepiej Błażejem. Leży pod ścianą i jak przez chwilę chociaż nie
womituje, to zaraz beka i pierdzi. Zaś gdy go chcę ruszyć, łapami wymachuje, a nawet w
takim stanie siły ma niby niedźwiedź.
Strażnik skrzywił się niechętnie.
– Sam się zajmuj pijakami, skoro masz arendę na wyszynk. Mnie ten tutaj ptaszek się nie
widzi. Na odwach z nim trza będzie pójść, niech przed władzą zeznaje skąd, dokąd i po co.
Może to zbiegły niewolny chłop? A może rozbójnik jakowyś? Na niewiniątko nie patrzy,
raczej jakby niejedno życie miał na sumieniu. Dziwnie czarniawy, może turecki albo wołoski
szpieg? Widziałeś jego oczy? Jakby śmierć zamieszkała na dnie źrenic.
Nie pomylił się. Niejedno życie mam na sumieniu, tego się ukryć nie da. Ale nie do końca
miał w swych podejrzeniach rację strażnik-poeta. „Jakby śmierć zamieszkała na dnie źrenic”.
Ładnie to powiedział. Nie tylko ładnie, ale to właśnie najbliższe było prawdy. Mieszka we
mnie śmierć. Nie na darmo wybrałem swego czasu trudną ścieżkę wtajemniczenia, zostając
uczniem Mistrza Czarnej Śmierci.
– Nie bój się – prychnąłem pogardliwie – nie tobie niosę zagładę, nie dla ciebie ciemność,
którą we mnie dostrzegłeś.
– Ja niczego się nie boję – uniósł dumnie brodę.
Był zabawny. Właśnie tak zabawni potrafią być ludzie zadufani we własną siłę i powagę
urzędu. Nie wytrzymałem. Odchyliłem głowę i wybuchnąłem śmiechem.
Co się stało, Jakubie?
Blanka ocknęła się z odrętwienia. Odpoczywała. Jak zawsze kiedy podejrzewała, że czeka
nas moc roboty, odpływała daleko, by karmić się ukrytymi w zakamarkach umysłu
wspomnieniami i prawie zapomnianymi bądź niedokończonymi snami.
Dlaczego się śmiejesz?
– Z ludzi, ukochana. Są tacy mali w swej wielkości – rozmyślnie powiedziałem to głośno.
– Do kogo gadasz? – Pachołek przyskoczył do mnie. – I co to ma znaczyć? Kto jest mały?
– Idź w swoją drogę, nieboraku. Po co ci kłopoty? Po co narażać życie? Może ono
nikomu poza tobą niepotrzebne, ale po co je zaraz tracić?
W dłoni tamtego błysnęło ostrze. Długi, wąski puginał. Niegdyś takie rożny służyły do
dobijania przeciwnika zakutego w blachy, bo łatwo je było włożyć w szczeliny zbroi.
Karczmarz odszedł do swoich zajęć. Wolał udawać, że nic nie widzi. Zrobił swoje, stanął w
obronie gościa, na ile mógł, a przede wszystkim na ile było bezpiecznie. I wystarczy.
– Wszyscy jesteście tacy sami – wycedził mój prześladowca. – Przychodzicie, żeby kraść
i zabijać, nie szanujecie władzy.
Uważaj, kochany.
Ostrzeżenie nie było potrzebne. Nie zamierzał mnie pchnąć. Nie mógł znaleźć w sobie
dość odwagi. Przecież doskonale zdawał sobie sprawę, że nie ma do czynienia ze
zwyczajnym włóczęgą.
– Idziemy.
– Nie zrobiłem nic złego.
– To się okaże po rozmowie z kapitanem.
– To nawet kapitana straży tu macie? – zdumiałem się. – Mieścinę byle krowi placek
przykryje, koń jak stanie zadnimi nogami na jednych rogatkach, łeb mu wystaje za drugie, a
taka szarża dowodzi?
Tego mu było za wiele. Mogłem kpić z niego, z jego matki nawet i całej rodziny, ale nie z
miasta, któremu służył. Nie z dowódcy, którego miał pewnie za równego Bogu. Są tacy
ludzie. Muszą być częścią czegoś większego, inaczej gubią się i czują się nieszczęśliwi.
– Już! – Chwycił mnie za końce palców i łokieć, wykręcił rękę do tyłu. Czubek puginału,
którego nie wypuścił, zakłuł mnie w plecy. – Za obelżywe słowa dostaniesz należytą odpłatę.
A pewnie wydamy cię w ręce starosty jurydycznego. Już on sprawdzi, czy jakie ortyle nie
zostały za tobą wystawione!
Nie mógł wiedzieć, że to się stanie. Zapewne ten, kto go uczył, powiedział, iż z takiego
uchwytu nikt nie jest się w stanie wyzwolić. Nie mógł też wiedzieć, że w akademii szkolono
nie tylko w umiejętnościach zadawania cierpień i śmierci, ale nakładano także żelazną
dyscyplinę na ciało. Bez trudu się skręciłem. Stawy cichutko zatrzeszczały. Zanim pojął, co
się dzieje, stałem przed nim, a jego własny puginał napierał sztychem na chodzącą nerwowo
w górę i w dół grdykę. Poczułem ruch pod płaszczem na ramieniu. Twarz strażnika wydłużyła
się.
– Tfu – splunął.
Pyszczek szczura znalazł się na wysokości jego oczu. Ruchliwy nos łowił zapach strachu.
– To on! – wrzasnął strażnik miejski. – To ten przeklętnik, co o nim powiadają, że roznosi
chorobę! Szczurzy ojciec!
Kątem oka zauważyłem zbliżającą się postać. Puściłem zbrojnego, obróciłem tyłem do
Zgłoś jeśli naruszono regulamin