138 XXIII. ZAKOŃCZENIE NASZEJ NIEZWYKŁEJ OPOWIECI Podczas gdy zbrodniarz kończył swe przygotowania, Korkoran, z minš pełnš dostojeństwa, wstał i tak przemówił: Przedstawiciele sławnego narodu Maratów! Zwołałem was w dniu dzisiejszym, wbrew zwyczajowi królów panujšcych przede mnš, ażeby w wasze ręce przekazać władzę, którš prawem adopcji nadał mi ksišżę Holkar na miertelnym łożu. Nie pragnšłem tronu i bez waszej zgody na nim nie zasišdę. Nie chcę panować prawem siły, lecz wybrany w niczym nie skrępowanej elekcji. (Tu zgromadzony tłum zakrzyknšł: ,,Niech żyje po wszystkie czasy KorkoranSahib, niech panuje nam i naszym dzieciom!) Korkoran mówił dalej: Wszyscy ludzie rodzš się równi i wolni. Lecz że siły ich nie zawsze sš równe, trzeba wielokroć mieszać się w ich sprawy, aby ochronić słabszych przed mocniejszymi i nie dopucić do gwałcenia prawa. Tym oto zadaniem winnicie mnie obarczyć. Wy za strzeżcie praw, aby działa się sprawiedliwoć, i chrońcie wolnoć. Moi poprzednicy przemocš wcielali do wojska dwiecie tysięcy żołnierzy. Ja nie pójdę w ich lady. W armii pozostawię ledwie dziesięć tysięcy ludzi, samych ochotników. Będzie to doć, ażeby utrzymać porzšdek. Lecz chcę ponadto całemu narodowi dać broń do ręki, aby mógł bronić wolnoci przeciwko Anglikom, gdyby zechcieli powrócić, i przeciwko mnie, gdybym kiedy nadużył władzy. Podatki sięgały dotychczas stu miliardów rupii. W przyszłym roku sami orzekniecie, do jakiej sumy należy je zmniejszyć. Tego roku za wszystkie roboty publiczne spłacę sam, czerpišc z prywatnego skarbca Holkara. Tym podarunkiem pragnę uczcić radosnš chwilę wstšpienia na tron Maratów. Obliczyłem wszystko: trzydzieci milionów rupii w zupełnoci zaspokoi wszelkie potrzeby państwa. Słowom tym towarzyszyły pełne zachwytu okrzyki zebranych. Deputowani płakali z radoci. Nigdy dotšd żaden naród nie miał tak szczodrego króla. Lecz Sugriwa omielił się zganić hojnoć Korkorana. Wiem dobrze, co robię odparł Bretończyk. Czy mylisz, że mógłbym używać milionów Holkara wymuszonych od narodu? Sita ma serce lepsze ode mnie i nie żałuje przeznaczenia skarbca. Zresztš mam wiele powodów, by przypuszczać, że panowanie moje nie będzie długie, a ponadto byłbym szczęliwy, gdyby zawód króla udało mi się uczynić tak trudnym, by nikt po mnie nie miał zasišć na tronie. Tymczasem huragan oklasków przycichł i Korkoran chciał mówić dalej, gdy przy głównych drzwiach wejciowych dała się słyszeć wielka wrzawa. Zebrani z oznakami przerażenia pozrywali się z miejsc. Już Sugriwa wystšpił do przodu, by zbadać przyczynę tego zamieszania, gdy oto w porodku wolnego przejcia ukazała się Luiza. Okryta krwiš, z wolna szła przez salę, W pysku niosła martwe ciało Lakmany. Na ten widok z wszystkich piersi wyrwał się okrzyk zgrozy. Sam Korkoran zdawał się być poruszony. Zbliżywszy się do tronu, tygrysica złożyła na stopniach bramina, który nie zdradzał żadnych oznak życia, po czym dała swemu panu znak, by szedł za niš, i zawróciła tš samš drogš, którš przyszła. Tłum zaczšł szemrać. Odezwały się głosy domagajšce się mierci tygrysa dla pomszczenia bramina. Lecz Bretończyk natychmiast pojšł intencję tygrysicy i oznajmił, że jest niewinna, co niebawem udowodni. W istocie, zwierzę poprowadziło Korkorana wprost do domu Lakmany i zeszło do podziemi, gdzie znajdowały się beczki z prochem, zagaszony lont i ciężko ranny człowiek ze skórš na brzuchu rozprutš pazurem. Po ziemi płynęła struga krwi. Owym człowiekiem był wspólnik bramina. On też opowiedział, co się stało. Wpadajšc do lochów, wieży Ajodhya tygrysica nie poniosła mierci. Upadła tak, jak padajš koty i tygrysy: na cztery łapy. Oszołomiona, bliska zemdlenia, leżała pewien czas na dnie tej strasznej przepaci brukowanej kamieniami i ludzkimi koćmi. Gdy tylko Lakmana Wyszedł, Luizie wróciła przytomnoć. Spróbowała rozejrzeć się w położeniu. Na nieszczęcie nie było tam drzwi ani okien, z wyjštkiem otworu umieszczonego szećdziesišt stóp nad ziemiš i co więcej zaopatrzonego w fatalnš zapadnię, która stała się przyczynš wypadku tygrysicy. Lecz Luiza nie należała do stworzeń, które wpadajš w rozpacz i czekajš ratunku od Nieba lub przypadku. W cišgu trzech dni i trzech nocy niezmordowanie żłobiła pazurami ziemię i skałę, majšc za jedyne pożywienie pół tuzina szczurów. Wykrzywiała się przy tej potrawie, była bowiem delikatna i rozpieszczona: lubiła kwiaty, wonnoci i zwierzęta lene. Żyła jednak, a to przecież było najważniejsze, i wreszcie jak kret wyryła sobie podziemne przejcie. Po trzech dniach usilnej pracy ujrzała na powrót wiatło słoneczne, tak drogie wszystkim żywym stworzeniom, i znalazła się wolna, w odległoci zaledwie dwudziestu kroków od wałów Ajodhya. Nietrudno się domylić, jak wielkš pałała żšdzš zemsty. Bez chwili wytchnienia biegła do Bhagawapuru i niepomna na przebieg uroczystoci, wciekłym uderzeniem wyważyła drzwi domu Lakmany i zaczęła po wszystkich kštach węszyć za braminem. W końcu znalazła go w podziemiach, włanie w chwili gdy wychodził stamtšd, zapaliwszy uprzednio miercionony lont. W parę sekund tygrysica skoczyła na niego, przewróciła pchnięciem łapy, zębem zadała mierć, a ponadto raniła wspólnika złoczyńcy. Szczęliwy przypadek sprawił, że lont zgasł w czasie walki, tygrysica za, dumna z dokonanych czynów, których wagi nie doceniała zresztš należycie, pokazała się, jak już wspomnielimy, oczom zgromadzonych i ostrzegła lud Bhagawapuru przed grożšcym mu niebezpieczeństwem. Czyż potrzeba jeszcze opowiadać o tym, jak wielka była powszechna radoć i z jakim przepychem odbyła się koronacja Korkorana i księżniczki Sity? Łatwo się domylić, że w dziękczynnych modłach, które lud Maratów wzniósł do Brahmy i Wisznu, nie pominięto tygrysicy. Niejeden żywił przekonanie, że to bogini Kali zstšpiła między ludzi w tygrysiej skórze. KONIEC KSIĽŻKI
aniona