Mars8.txt

(8 KB) Pobierz
33






























  Walka, w której zdobyłem przyjaciół
         
         Istota, bardziej przypominajšca ludzi z Ziemi niż tych Marsjan, których widziałem, 
  przygniatała mnie do podłogi ogromnš stopš, jednoczenie bełkocšc i gestykulujšc do czego, 
  co się znajdowało poza zasięgiem mego wzroku. To drugie stworzenie, samica, wkrótce 
  podeszło do nas, trzymajšc w łapie kamiennš maczugę, którš z pewnociš chciała roztrzaskać 
  mi czaszkę.
         Stwory te miały dziesięć lub piętnacie stóp wzrostu w pozycji wyprostowanej oraz, 
  podobnie jak zieloni Marsjanie, dodatkowš parę kończyn, umiejscowionš w połowie 
  odległoci miedzy kończynami górnymi a dolnymi. Ich oczy były osadzone blisko siebie, w 
  głębi czaszki, uszy sterczały doć wysoko, ale były umieszczone bardziej po bokach niż u 
  Marsjan, za pyski i zęby do złudzenia przypominały te, które widziałem u naszych 
  afrykańskich goryli. W sumie nie były brzydsze od zielonych Marsjan.
         Maczuga kołysała się niebezpiecznie blisko mojej twarzy i w końcu pewnie by na niš 
  spadła, lecz nagle przez drzwi wbiegło z szybkociš kuli armatniej wielonogie straszydło i 
  rzuciło się wprost na pier mego niedoszłego kata. Przytrzymujšca mnie małpa z okrzykiem 
  strachu wyskoczyła przez okno, lecz druga zwarła się w miertelnej walce z moim 
  niespodziewanym obrońcš, którym okazał się być mój strażnik, a którego wcišż nie udawało 
  mi się nazywać w mylach psem. Podniosłem się z podłogi tak szybko, jak potrafiłem i 
  stanšłem pod cianš, przyglšdajšc się walce. Siły, zręcznoci i dzikiej zażartoci obu tych 
  stworzeń nie można porównać z niczym znanym ziemskiemu człowiekowi. Mój obrońca 
  zdobył z poczštku pewnš przewagę, zatapiajšc kły głęboko w piersi przeciwnika, ale wkrótce 
  wielkie, muskularne łapy małpy zacisnęły się na jego gardle i zaczęty mu wykręcać łeb do 
  tyłu, tak, że spodziewałem się, iż lada chwila padnie ze skręconym karkiem. Małpa wyrywała 
  sobie przy tym ogromny płat skóry na piersiach, trzymany żelaznym chwytem szczek mojego 
  strażnika. Przewrócili się i tarzali po całej podłodze pomieszczenia. Żadne z nich nie wydało 
  przy tym jęku bólu czy strachu. Zobaczyłem, że wielkie lepia mojego obrońcy wyszły niemal 
  całkowicie z orbit, a z nozdrzy strumieniem cieknie krew. Słabł w sposób widoczny, lecz 
  małpa również goniła resztkami sił i jej ruchy stawały się coraz mniej gwałtowne. Nagle, 
  pchnięty przez ów dziwny instynkt, który zawsze zdawał się wskazywać mi, na czym polega 
  mój obowišzek, schwyciłem kamiennš maczugę, porzuconš w ferworze walki na podłodze i z 
  całš siłš moich ziemskich ramion opuciłem jš na czaszkę małpy, która pękła jak skorupa 
  jajka.
         W chwile po zadaniu ciosu stanšłem oko w oko z nowym niebezpieczeństwem. 
  Samiec, otrzšsnšwszy się z pierwszego strachu wrócił na pole walki przez wnętrze budynku. 
  Zauważyłem go na chwile przed tym, jak stanšł w drzwiach do pokoju i zobaczywszy swojš 
  towarzyszkę leżšcš bez życia na podłodze, zaryczał z wciekłoci, wyszczerzajšc ku mnie 
  wielkie kły. Musze przyznać, że jego widok napełnił mnie jak najgorszymi przeczuciami.
         Jestem zawsze gotów do walki, jeżeli stosunek sił nie przemawia zbyt wyranie na 
  mojš niekorzyć, ale w tej chwili nie widziałem żadnych szans w przeciwstawieniu mojej, 
  stosunkowo niewielkiej siły żelaznym mięniom i wciekłemu okrucieństwu tego mieszkańca 
  nieznanego wiata. Byłem natomiast przekonany, że jedynym rezultatem takiej walki byłaby 
  moja szybka mierć. Stałem blisko okna i wiedziałem, że jeli uda mi się dotrzeć na plac, 
  zanim ta bestia mnie złapie, będę całkowicie bezpieczny. W ucieczce leżała szansa na 
  uratowanie się, natomiast zostajšc i podejmujšc walkę, choć z pewnociš byłaby ona zaciekła, 
  skazywałem się na pewnš mierć.
         Trzymałem co prawda maczugę, ale co mogłem niš zdziałać przeciwko jego czterem 
  mocnym i długim rękom? Nawet gdybym złamał jednš z nich pierwszym uderzeniem, gdyż 
  prawdopodobnie starałby się zasłonić przed ciosem, schwyciłby mnie i zgniótł pozostałymi, 
  zanim bym zdšżył zamierzyć się po raz drugi. Takie myli przemknęły mi przez głowę, kiedy 
  zwracałem się w stronę okna, ale zanim to uczyniłem zahaczyłem spojrzeniem o ciało mojego 
  dzielnego obrońcy. Ciężko dyszšc leżał na podłodze, a z utkwionych we mnie lepiów 
  wyzierała żałosna proba o pomoc i ochronę.. Nie mogłem się oprzeć temu spojrzeniu, nie 
  mogłem opucić mego zbawcy nie walczšc o niego przynajmniej tak, jak on walczył o mnie.
         Nie zastanawiajšc się dłużej odwróciłem się, by stawić czoła atakowi rozjuszonej 
  bestii. Była zbyt blisko mnie, abym mógł użyć maczugi w skuteczny sposób, jednak Udało mi 
  się uderzyć niš w nogi małpy tuż pod kolanami. Wydała ryk bólu i wciekłoci i straciła 
  równowagę. Wycišgnęła przed siebie łapy, by złagodzić upadek i zaczęła się na mnie 
  przewracać.
         Uciekłem się znów, jak poprzedniego dnia, do ziemskiej taktyki walki i prawš rękš 
  wymierzyłem jej potężny cios w podbródek, po czym natychmiast poprawiłem z całej siły z 
  lewej w żołšdek. Rezultat był nadzwyczajny  małpa, gwałtownie chwytajšc powietrze i 
  porykujšc z bólu, okręciła się wokół osi i osunęła na podłogę. Przeskoczyłem przez leżšce 
  cielsko i, chwyciwszy maczugę, roztrzaskałem jej czaszkę.
         Usłyszałem wybuch chrapliwego miechu. Odwróciłem się i zobaczyłem Tars Tarkasa, 
  Sole i trzech czy czterech wojowników stojšcych przy wejciu do pokoju. Gdy moje oczy 
  spotkały się z ich wzrokiem zostałem, już po raz drugi, nagrodzony goršcymi oklaskami.
         Solš, obudziwszy się, zauważyła mojš nieobecnoć i zawiadomiła o niej Tars Tarkasa, 
  który wraz z kilkoma wojownikami natychmiast wyruszył na poszukiwania. Gdy zbliżyli się. 
  do granicy miasta zauważyli białš małpę z wciekłym rykiem wbiegajšcš do budynku.
         Podšżyli za niš, słusznie uważajšc, że jej akcja ma jaki zwišzek z mojš osobš ł byli 
  wiadkami mojej krótkiej, lecz miertelnej z niš walki. To wydarzenie, łšcznie z moim 
  wczorajszym starciem z marsjańskim wojownikiem oraz umiejętnociš skakania, sprawiło, że 
  zaczęli mnie darzyć pewnym szacunkiem. Istoty te, najwyraniej nie znajšce uczuć wyższego 
  typu jak przyjań, miłoć czy przywišzanie, wysoko ceniš sprawnoć fizycznš i odwagę. Nikt 
  nie jest zbyt dobry lub zbyt zły na to, by zyskać ich poklask tak długo, póki dostarcza wcišż 
  nowych dowodów swojej siły, umiejętnoci i odwagi.
         Sola, która z własnej woli towarzyszyła poszukujšcemu mnie oddziałowi, była 
  jedynym członkiem grupy, którego twarz nie była wykrzywiona miechem, gdy walczyłem o 
  swoje życie. Przeciwnie, w sposób widoczny niepokoiła się o mnie i natychmiast, gdy 
  dobiłem małpę podeszła do mnie i starannie obejrzała moje ciało, szukajšc ran lub skaleczeń. 
  Przekonawszy się, że wyszedłem bez szwanku umiechnęła się nieznacznie i chwyciła mojš 
  dłoń, pocišgajšc mnie w stronę wyjcia.
         Tars Tarkas i inni weszli do rodka i teraz stali nad szybko wracajšcym do życia 
  zwierzęciem, które ocaliło mi życie i które, w zamian, ja uratowałem. Zdawali się być 
  pogršżeni w dyskusji, a w końcu jeden z nich powiedział co do mnie, lecz przypomniał 
  sobie, że nie rozumiem ich jeżyka i znów zwrócił się do Tars Tarkasa. Dowódca wydał mu 
  jaki rozkaz i poszedł za nami.
         W ich stosunku do mojego zwierzęcia była jaka ukryta groba i nie chciałem 
  wychodzić z pokoju aż do chwili, gdy dowiem się, na czym ona polega. Dobrze się stało, gdyż 
  wojownik wyjšł z kabury jaki gronie wyglšdajšcy pistolet i najwyraniej miał zamiar 
  położyć kres życiu zwierzęcia. Skoczyłem naprzód i podbiłem jego rękę. Kula, uderzywszy w 
  drewniane obramowanie okna eksplodowała, wyrywajšc w murze pokanš dziurę.. Uklškłem 
  obok rozglšdajšcego się ze strachem zwierzęcia, podniosłem je na nogi i gestem nakazałem 
  ić za sobš. Zdziwione spojrzenia, jakimi obrzucili mnie Marsjanie były niemal zabawne  
  sami ich nie znajšc, nie mogli zrozumieć uczuć wdzięcznoci i współczucia. Wojownik, 
  któremu podbiłem pistolet spojrzał pytajšco na Tars Tarkasa, ale ten nakazał mu zostawić 
  mnie w spokoju. Wrócilimy wiec na plac. Przeszedłem całš drogę trzymajšc mocno ramie 
  Soli, a moja wielka bestia podšżała tuż za mnš. Miałem przynajmniej dwoje przyjaciół na 
  Marsie  młodš kobietę, która opiekowała się mnš z macierzyńskš troskliwociš i nieme 
  zwierze, które, jak się póniej przekonałem, kryło w swoim brzydkim ciele więcej miłoci, 
  wiernoci i wdzięcznoci niż pięć milionów Marsjan włóczšcych się po opuszczonych 
  miastach i dnach wyschniętych mórz tej planety.
 
                                       KONIEC ROZDZIAŁU
Zgłoś jeśli naruszono regulamin