Kamien33.txt

(19 KB) Pobierz
273






























  XXXIII
  
  Wilowi Ohmsfordówi Wilderun wydała się tak odpychajšca i niegocinna, jak w opowieciach, 
  które niegdy słyszał. Gdy opuszczali Góry Skalistych Szczytów, niebo było jasne i błękitne, sama 
  dolina Wilderun jednak kryła się w cieniu potężnych drzew i ogromnych skał. Wszędzie rosły bujne 
  iglaste krzaki, a spod ziemi wystawały sękate, poskręcane korzenie. Długie, uschłe gałęzie wiły się 
  jak węże, a między nimi sterczały winorolš i kłujšce licie, połyskujšce srebrem na wietrze. 
  Wszędzie było pełno suchego drewna, a bardziej wilgotne podłoże zacielały butwiejšce licie. 
  Wkomponowana w ten niesamowity pejzaż drewna, winoroli i pleni, Wilderun sprawiała straszne, 
  wręcz groteskowe wrażenie. Było tu tak, jakby natura wpierw tchnęła życie w tę tajemniczš krainę, 
  a potem wycofała się nagle, pozostawiajšc wszystko swojemu losowi.
  Chłopak z Vale i elfijska dziewczyna szli lenš drogš, wpatrujšc się z uwagš w otaczajšcy ich mrok 
  gęstego lasu i wsłuchujšc się w jego odgłosy. Droga, którš podšżali, była niczym tunel otoczony 
  wysokš ciemnozielonš cianš. Z góry padała odrobina wiatła, kładšc się bladozłotš wstęgš na 
  ciemnej cieżce. W lesie, co dało się od razu zauważyć, nie było ptaków. Wil pomylał sobie, że 
  ptaki nie mieszkałyby w takim nieprzeniknionym mroku, skoro mogły się kšpać w słonecznym 
  blasku błękitnych przestrzeni. Nie było też małych lenych zwierzštek ani nawet owadów czy 
  kolorowych motyli. Mieszkańcami tego lasu były istoty przywykłe do ciemnoci i nocy: liskie i 
  cuchnšce nietoperze i żywišce się robactwem jaszczurki. A wszelkiego robactwa było tu co 
  niemiara. Zamieszkiwało ono wilgotnš ciółkę pokrytš gnijšcymi lićmi i butwiejšcymi gałęziami. 
  Dwa razy przemknęły przez drogę większe zwierzęta podobne do kotów. Wil i Amberle przystawali 
  wówczas, ale nocni tropiciele znikali tak szybko, jak się pojawili. Trzeba było się jednak spieszyć. 
  Nie wiadomo, jakie jeszcze stwory zamieszkiwały ten niegocinny las.
  W pewnym momencie usłyszeli, jak przez zarola przedziera się co dużego. Zwierz stšpał cicho, 
  sapišc głono i zbliżajšc się z każdš chwilš. Nie mieli pojęcia, cóż to może być, a stwór albo ich nie 
  zauważył, albo nie chciał zawracać sobie głowy jakimi dwiema małymi istotami. Po chwili odszedł w 
  głšb lasu, a Wil i Amberle przyspieszyli kroku.
  W drodze nie napotkali wielu podróżnych. Wszyscy szli pieszo, pojawił się tylko jeden jedziec, 
  strasznie chudy zresztš. Nikt nie pozdrowił ich ani jednym słowem, natomiast oczy podróżnych 
  wyrażały chłodne zainteresowanie, jakby szacowały, ile spotkana na drodze para jest warta. Wil i 
  Amberle oglšdali się trwożnie za siebie, nawet długo po tym, jak mijani przez nich ludzie zniknęli w 
  mroku lenego traktu.
  Słońce już zachodziło, gdy wreszcie wyszli z mrocznego gšszczu i ujrzeli przed sobš osadę Grimpen 
  Ward. Trudno było sobie wyobrazić mniej gocinnš społecznoć. Położona w kotlinie osada była 
  brudna i zrujnowana. Proste, zbite z desek budy przylegały do siebie tak ciasno, że wyglšdały jak 
  jedna wielka drewniana stodoła. Mieciły się tu prymitywne sklepy, stajnie, gospody i jadłodajnie. 
  Kiedy wiele z nich było pomalowanych na jaskrawe kolory; teraz farba przyblakła i w wielu 
  miejscach odchodziła całymi płatami. Szyldy na cianach i nad drzwiami zapraszały do obskurnych 
  wnętrz. Paliły się tam lampy oliwne, wypełniajšc pomieszczenia migoczšcš, mdłš żółciš.
  Prawie wszyscy mieszkańcy siedzieli w tawernach i gospodach. Przy wielkich stołach z grubo 
  ciosanego drzewa raczono się obficie piwem i winem. Zewszšd dochodziły głone rozmowy, kłótnie 
  i rechotliwe, pijackie miechy. Wil i Amberle mijali te wszystkie budy i zaglšdali do nich przez okna. 
  Siedzieli tam mężczyni i kobiety wszystkich ras: jedni ubrani doć bogato, inni za obszarpani i 
  brudni. A wszędzie lało się strumieniami piwo i wino, brzęczały podawane z ršk do ršk pienišdze, 
  szczękały kubki i szkło. Kto zwalił się na podłogę, kto inny, chwiejšc się i czkajšc, wyszedł na 
  zewnštrz, obszarpany i bez pieniędzy; nie opodal leżał jeszcze kto z podciętym gardłem, z którego 
  lała się krew. Pełno było tu zawszonych, chudych psów, przemykajšcych w mroku jak zjawy. Cóż 
  to była za osada; złodzieje i bandyci, ladacznice i drobni oszuci, handlarze życiem, mierciš i ulotnš 
  przyjemnociš. Wielkie, obdarte, złe i cuchnšce legowisko mężczyzn i kobiet. Dziadek Perka nie 
  mylił się co do Grimpen Ward.
  Trzymajšc mocno Amberle za rękę, chłopak wszedł w jednš z uliczek. I co teraz robić? Z 
  pewnociš nie mogli wracać do lasu, a przynajmniej nie w nocy. Wil nie chciał pozostawać w 
  Grimpen Ward, ale nie mieli wyboru. Byli głodni i zmęczeni. Minęły już całe dnie, odkšd spali w 
  łóżku i jedli goršcy posiłek, nie wspominajšc już o kšpieli. A tutaj nie zanosiło się na nic takiego. Nie 
  mieli ze sobš pieniędzy ani też nic, co mogliby na nie zamienić. Wszystko stracili podczas ucieczki z 
  Pykon. Wil miał tylko nadzieję, że może znajdš tu kogo, kto zleciłby im jakš pracę, za którš 
  otrzymaliby trochę pieniędzy. Gdy jednak rozejrzał się dokoła, poniechał tej myli. Z pewnociš w 
  Grimpen Ward nie znajdzie się nikt taki.
  W pewnym momencie stanšł przed nimi pijany gnom i zaczšł bezceremonialnie szperać w ubraniu 
  Wila. Chłopak odepchnšł go mocno, jednoczenie trzymajšc rękę Amberle. Gnom przewrócił się na 
  zabłoconš drogę i rozemiał głupawo. Chłopak popatrzył na niego, zdziwiony nieco, a potem 
  odszedł, cišgnšc za sobš dziewczynę. Jeli opuszczš Grimpen Ward, czy znajdš drogę powrotnš? 
  Czy przetrwajš noc w tym dzikim lesie? Czy znajdš kogo, kto mógłby im pomóc? Czy mogš 
  komu zaufać? Jeli nie znajdš drogi do celu swych poszukiwań, będzie zmuszony użyć Kamieni 
  Elfów, a przynajmniej tego spróbować. Jak inaczej trafiš do tuneli Safehold? Jak odnajdš Krwawy 
  Ogień? A jeli użyje kamieni zbyt szybko? Ich magia cišgnie tu demony. Z drugiej strony bez ich 
  pomocy lub bez przewodnika i tak nie będš w stanie odnaleć Safehold. Może wówczas, gdyby 
  mieli na to cały rok, a nie pięć dni...
  Wil zatrzymał się bezradnie, patrzšc na owietlone drzwi i okna budynków osiedla Grimpen Ward, 
  na przemykajšce w mroku postacie i na odległy, ciemny horyzont. Mieli nie lada problem do 
  rozwišzania, a żaden pomysł nie przychodził mu do głowy.
   Wil.  Amberle pocišgnęła go za ramię.  Zejdmy z tej ulicy.
  Chłopak skinšł głowš. Tak, najpierw to co najważniejsze. Muszš znaleć jaki nocleg i zdobyć 
  trochę jedzenia. Wszystko inne musi poczekać.
  Chwycili się za ręce i poszli w górę ulicy, przyglšdajšc się stojšcym po bokach tawernom i 
  gospodom. Przeszli jakie kilkanacie jardów, gdy chłopak zauważył mały domek, cofnięty nieco w 
  głšb chodnika i otoczony sosnowym zagajnikiem. Okna na pierwszym piętrze janiały wiatłem 
  płonšcych wewnštrz lamp, ale drugie piętro było ciemne. Nie słyszeli też żadnych odgłosów pijackiej 
  burdy ani ochrypłych miechów.
  Wil przeszedł przez ogródek i zajrzał do głównej izby. W rodku nie było tłumów i panował spokój. 
  Wil uniósł głowę i spojrzał na szyld: Gospoda pod Ogarkiem. Wahał się jeszcze przez chwilę, a po-
  tem podjšł decyzję. Spojrzał pytajšco na Amberle; jej oczy wyrażały wiele wštpliwoci. Chłopak 
  jednak chwycił jš za ramię i zaprowadził do drzwi. Były otwarte.
   Nałóż kaptur na głowę  szepnšł nagle, a kiedy dziewczyna rzuciła nań zdziwione spojrzenie, 
  sam nasunšł jej kapotę na głowę. Potem umiechnšł się, starajšc się ukryć ogarniajšcy go strach. 
  Chwycił mocniej rękę Amberle i weszli do rodka.
  Było tam kilka osób, a całš izbę wypełniał dym z lamp oliwnych. Na przedzie stał bar, przy którym 
  ludzie popijali piwo i wino. Za barem stało kilkanacie stołów otoczonych krzesłami i stołkami. Tu 
  również siedziało kilka osób w podróżnych płaszczach, które rozmawiały przyciszonymi głosami. Z 
  głównej izby do innych pomieszczeń budynku prowadziło kilkoro drzwi. Po lewej stronie biegły 
  schody, a ich szczyt ginšł w mroku. Podłoga nie należała tu do najczystszych, a w rogach zwisały z 
  sufitu pajęczyny. Obok drzwi siedział stary myliwy i przeżuwał kawałek mięsa oderwany od 
  potężnej koci leżšcej na brudnym talerzu.
  Wil poprowadził Amberle w głšb pomieszczenia, gdzie stał mały stoliczek z pokanych rozmiarów 
  wiecš. Usiedli i rozejrzeli się dokoła. Parę osób popatrzyło na nich w przelocie, ale szybko 
  przestano zwracać na nich uwagę.
   Co my tu robimy?  zapytała zaniepokojona Amberle. Trudno jej było mówić tak cicho, by nikt 
  nie usłyszał.
   Bšd cierpliwa.
  Chwilę póniej podeszła do nich tęga, nieprzyjemnie wyglšdajšca kobieta. Była w trudnym do 
  okrelenia wieku: ani stara, ani młoda, ale z pewnociš niechlujna. Przez ramię przewiesiła brudny 
  ręcznik, a jej ubranie również nie grzeszyło czystociš. Kiedy podchodziła, Wil zauważył, że mocno 
  utyka. Wydało mu się nagle, że rozpoznaje to utykanie. Co błysnęło mu w głowie, jaki 
  nieokrelony jeszcze pomysł..
   Co do picia?  zapytała szorstko karczmarka.
  Wil umiechnšł się przyjanie.
   Dwa kufle piwa.
  Kobieta odeszła bez słowa, a chłopak patrzył za niš jeszcze przez chwilę.
   Nie lubię piwa  zaprotestowała Amberle.  Co ty najlepszego robisz?
   Jestem towarzyski. Czy zauważyła, jak ta kobieta chodzi? Ona utyka, i to mocno.
   A co to ma z nami wspólnego? Wil umiechnšł się tajemniczo.
   Wszystko. Uważaj i patrz.
  Przez chwilę siedzieli w milczeniu. Kobieta wróciła, niosšc dwa kufle piwa. Postawiła je na stole, 
  przeczesujšc tłustš rękš siwawe włosy.
   To wszystko?
   Czy ...
Zgłoś jeśli naruszono regulamin