Ozimina4.txt

(84 KB) Pobierz
159






























 CZʌ� CZWARTA
 Zapoznaniu si� profesora z Komierowskim towarzyszy� zgrzyt obrzydliwy. Oto gdy za
 �wiat�a przygaszaniem wyszed� pod�wczas z biblioteki, min�� starca ko�acz�cego po salonie
 pustym i natkn�� si� na tamten monolog spod okna wyg�aszany do dziewczyny, po pierwszym
 oszo�omieniu poczu� si� dziwnie niezr�cznie w tym przypadkowym pods�uchaniu rzeczy obcych
 i tajemniczych. J�� si� tedy usprawiedliwia�: jak to zasiedziawszy si� przy ksi��kach
 szuka� wyj�cia i pragn�� po�egna� si� z gospodarzem. Osobnik z przepask� na czole odpowiedzia�
 dopiero po d�ugiej ciszy nieokre�lonym pomrukiem. Wanda natomiast stara�a si�
 �agodzi� t� jego opryskliwo�� okazywaniem niezmiernego szacunku. Profesor b�kn�� tedy co�
 na usprawiedliwienie i ust�pi�. Ledwo zd��y� wycofa� si� z pokoju, a us�ysza� za sob� niskim
 szeptem:
 � Nie chodzi on tu z uchem? ha?
 � B�jcie� si� Boga: profesor z Krakowa!
 � Ma�o co profesor! I ma�o co z Krakowa!
 Us�yszawszy i to mimo woli, wstrz�sn�� si� odraz�: z tej na po�y obcej gwary przebija�o w
 ponurym napi�ciu tych ludzi podziemnych wr�cz jakie� odziczenie dusz po ost�pach. Zbyt
 pe�en by� sam rozmy�la� nad przesz�o�ci� i wra�e� przyniesionych z biblioteki, aby tego
 pierwszego g�osu wsp�czesnego �ycia nie odczu� jako potwornego zgrzytu wszechstronnego
 ju� zbarbaryzowania: uczucia, my�lenia i s�owa.
 Lecz za Wandy naleganiem stanowczym ponury osobnik dogoni� go w przedpokoju i
 przedstawi� si� jako brat Leny. Rzek�by�, odgaduj�c wra�enie, jakie wywrze� musia�, stara�
 si� by� poprawnym, a m�wi� przy tym prosto i najniespodzianiej szczerze. Profesor stwierdza�
 dla si� mimochodem pot�g� rasowo�ci: ,,Przecie� i taki nied�wied� nawet � my�la� � gdy
 zada sobie tylko nieco trudu i wyjrzy z tej naros�ej skorupy barbaryzmu, staje si� nieomal
 charmeurem w obej�ciu.� Przy obustronnym tedy wysi�ku zatarcia niemi�ego zgrzytu sprzed
 chwili wywi�za�a si� rozmowa, a wraz i dysputa naj�arliwsza. Profesor sam nie spostrzeg�,
 jak d�ugo przeci�ga�a si� ona.
 Wanda, przys�uchuj�ca si� czas jaki�, odesz�a by�a na pokoje, do Niny; oni rozprawiali
 wci��.
 W palcie na ramionach, z cylindrem w r�ku, chodzi� profesor niespokojnym krokiem po
 przedpokoju, przystawa� zas�uchany pochmurnie i wybucha� od czasu do czasu.
 � A przecie� ludzie tu �lepi s� i g�usi! Ani si� kt�ry domy�la, co wy im tu pod ziemi�, pod
 nogami wprost gotujecie.
 � Oni tu zdziecinnieli zupe�nie in rebus publicis � odpar� Komierowski z tym niedba�ym
 rzutem d�oni w mankiecie. � Rozpisuj� si� tu po pismach, �e odezwy w sprawie tej wojny
 oraz innych sprawach rozrzucaj� zawczasu mi�dzy ludem... hakaty�ci. Bo to jest najnowszy
 straszak nianiek. Tu jest jeden tylko cz�owiek, kt�ry przewiduje doskonale, na co si� zanosi, i
 bierze to w rachuby swoich tam zagadkowych i nieciekawych zreszt� kombinacji.
 � Mianowicie kto taki?
 � M�j pan szwagier: baron.
 � Ach? � zdumia� si� profesor. � Czy�by on wam sprzyja�?
 � O, do pewnego stopnia. I czasu prawdopodobnie. Na razie got�w by nawet i funduszem
 pewnym...
 � Czy�by? A potem?
 � O sympatiach takich ludzi decyduje si�a.
 � My�l�! � profesor odyma� wargi i kiwa� g�ow�: bardzo dziwne i niewyra�ne wyda�o mu
 si� to, czego si� tu dowiadywa� o baronie.
 Lecz oto powr�ci�a Wanda, przyni�s�szy ze sob� blade milczenie. W r�kach splecionych
 trzyma�a jakie� ksi��eczki ma�e, niby modlitewniki tego skupienia. Mia�a si� ku wyj�ciu.
 Baro�skiego cz�owieka zaufania prosi�a, by pos�a� kogo ze s�u�by na miasto po codzienn�
 odzie� Niny, kt�ra, nie my�l�c ju� o spoczynku, pragn�a si� tylko jak najpr�dzej st�d wydosta�.
 Wychodzili tedy we tr�jk�, gdy� Komierowski ofiarowa� si� odprowadzi� Wand�.
 Na progu zatrzyma� si� w namy�le i da� od siebie zlecenie s�udze. Wr�cza� klucz i posy�a�
 na sw�j czwartak w s�siedniej ulicy, aby si� upewni�, czy tam kogo nie szukano, a je�li mo�na,
 zabra� jak�� paczk� z pieca i przeni�s� j� tutaj. Cz�owiek zaufania chwyci� polecenie w
 nadstawione ucho i, pochylaj�c g�ow� statecznie, przymkn�� powieki na znak �cis�ego i milcz�cego
 wykonania zlecenia. Wanda spogl�da�a na to frasobliwie i jakby z wyrzutem; jej
 wielkie oczy zda�y si� m�wi�: �Po c� to jego wci�ga� w takie konfidencje!�
 � No c�? on dobry cz�owiek � mrukn�� Komierowski niedbale.
 Cz�owiek zaufania, podawszy profesorowi z godno�ci� palto, wy�wieca� ich wszystkich na
 schody, zatrzymawszy si� przy drzwiach jak pos�g. Profesor zrozumia� to spos�gowienie s�ugi
 i cofn�� w kiesze� gar�� z drobn� monet�. A gdy ujrza� przed sob� nisko pochylon� g�ow�,
 chwyci�a go nagle taka niewyt�umaczona odraza do tego �ba, �e cofn�� si� ode� gwa�townie,
 jakby w skurczu.
 Us�ysza� g�uche zatrza�ni�cie drzwi, kt�re uderzywszy echem pod wysoki strop klatki
 schodowej wraca�o niskim pohukiem niby zatajonego w tych murach z�owieszczego �miechu.
 Z�ymn�� si� gwa�townie na ten ostatni akord wra�e� dzisiejszych.
 Tu ju� nie duchy post�powe i ��ycia lampy�, lecz niewyra�na atmosfera jakich� innych
 duch�w, gasz�cych p�omyki zarodkowe, potr�ca�a my�li czujno�� w odrazie ledwo �wiadomej.
 �A jednak to �ycie � my�la� teraz � pod b�ah� i nikczemn� powierzchni� swoj� jest przecie
 podmyte g��bszymi nurty, jak mo�e nigdzie na �wiecie, w ciasnocie ludzkiego tu bytowania
 stykaj�cymi si� nieprawdopodobnie; wrogimi na �mier�, a spokrewnionymi tak niesamowicie
 instynktami podziemia.�
 Ta pob�a�liwo�� Komierowskiego dla lekcewa�onych kombinacji barona, nad kt�rymi zastanowi�
 si� nawet nie raczy�! A potem ta jego niedba�a dobroduszno�� wobec � kto wie �
 czy nie ducha str�a nad baronem! �Za� ja � przypomina� � jak�em ja tu zosta� powitany?�
 W�ze� by� zbyt niepokoj�cy, aby nie zwr�ci� my�li na jego rozplatanie.
 �O tym � rozwa�a� tedy � co ludzi rozbraja do siebie ufno�ci� � nie o sympatii bynajmniej,
 t�cz o pewnej poci�gliwo�ci ku sobie, decyduje atmosfera, jaka ka�de �ycie otacza w zgo�a
 nie u�wiadomionych drobiazgach sposobu dawania si�, gestu, ruchu, spojrzenia. Dla opieszalca
 inny opieszalec b�dzie wprawdzie zgo�a oboj�tny, lecz w tej w�a�nie oboj�tno�ci... �no
 c�? � dobrym cz�owiekiem�; dla junaka nawet rabusiowa zuchwa�o�� gotowa sta� si� czym�
 fascynuj�cym; szczerego nawet b�aha i pusta szczero�� wi�za� b�dzie niechybnie; dla skrytego
 cudzej skryto�ci jeszcze nawet nie u�wiadomione cechy b�d� czym� wzbudzaj�cym zaufanie.
 Jest pewne ponure pokrewie�stwo instynkt�w, nawet w�r�d steruj�cych wol� w biegunowo
 przeciwne kierunki: ci najtrudniej uwierz� w z�ob� krewniaka. Niesamowite i z�owieszcze
 krewno�ci zapowiadaj� instynkty podziemia.�
 Ockni�ty z zadumy s�ysza� ostatnie, coraz to ni�sze pohuki w g��bokiej studni klatki schodowej:
 �miech milk�, zataja� si� w tych murach.
 Wyst�pili wreszcie na ulic� i pocz�li ch�on�� �wie�o�� poranka w piersi zd�awione. Oczy
 profesora b��ka�y si� mimo woli po monotonnych szeregach okien przeciwleg�ych. �Oto �
 my�la� � jakim powietrzem oddychaj� po wszystkich tych wn�trzach, w kt�rych d�awi si�
 duch powszechno�ci, wt�oczony w ramy za ciasne.�
 I zaduma� si� nad tym, czy ka�dy nie ukr�cony zas�b si� dawnych, na wspak temu �yciu w
 tych wn�trzach rodzony, nie musi si�� konieczno�ci p�j�� na zatracenie po etapach dalekich?
 Czy ka�da rzetelniejsza wra�liwo��, po k�tach rodzinnych pami�tek paj�czyn� przesz�o�ci
 omotana, nie uwi�dnie tu w m�odym sm�tku dla �ycia i nie dojrzeje na cich� ofiar�? Czy ka�da
 nami�tno��, w atmosferze zastoju do ambitnego czynu nie ponoszona, nie gorzeje tu bez
 p�omienia i nie tli si� dymnie wraz z dusz� m�od�? Czy pospolite tu marzycielstwo kobiet i
 m�czyzn nie wype�ni si� nazbyt rych�o m�tem zgnu�nia�ego naok� �ycia? Czy, rzadkiej tu
 w istocie, bujno�ci natury kobiecej w atmosferze takich uczu� i nami�tno�ci nie grozi zwichrzenie
 bezsterowym zasobem si� emocjonalnych? Czy... i tak bez ko�ca!
 A nade wszystko: czy nie s� to tych wn�trzy ofiary konieczne? i czy nie zw� si� one tego
 �ycia � m�odo�ci�?
 Zagadn�� go wreszcie Komierowski, zapatrzonego w tak surowym skupieniu w te g�uche
 szeregi okien naprzeciw.
 � Ach, panie! � odpar�. � Zajrza�em oto dzi� do jednego z wn�trzy takich � i znam je
 wszystkie ju�! Wychodz� pijany smutkiem a� do nienawi�ci �ycia. To uczucie musi by� wam
 dobrze znane, h�? � spojrza� na niego spode �ba. � A� do nienawi�ci samego siebie, gdy energia
 bez uj�cia z�o lub ��� w sobie tylko warzy i serce ni� w�asne zalewa. Dosy� z wami wiecz�r
 jeden prze�y�, aby was zrozumie�.
 � Tote� pu�kownik przecina� w�ze� naszego �ycia mieczem. Got�w by� nas wszystkich na
 wojn� zaprosi�.
 � I mia� s�uszno��, dalib�g!
 � Prawda? � rozpromieni� si� Komierowski w oczach. I nacisn�wszy g��biej kapelusz na
 czo�o dla ukrycia tu na ulicy banda�owej przepaski, chwyci� go a� pod rami� w o�ywieniu
 nag�ym.
 � Prawda, panie? To jest wi�cej ni� s�uszno��: to jest zrozumienie konieczno�ci. Bo pr�cz
 �racji stanu�, �ycia i jego krzywd czy po��da� jest jeszcze ta najwa�niejsza: racja dusz ku
 czemu� fatalnie dojrza�ych. Dojrza�e tu one jak owoce p�ne. I gnij�, gnij� na drzewach. Nale�y
 je czym pr�dzej otrz�sa�.
 � Sobie! � mrukn�� i spojrza� na� zn�w spode �ba.
 � Czyja� to w�asno�� jest � te dusz ogrody? Boj� si�, czy nie pierwszego wiatru. Macie mi
 gni� marnie i rozsiewa� tylko ko�em wasze z�o bezp�odne, czy�cie mi tedy moje z�o tw�rcze.
 � Kt� to tak niby m�wi?
 � M�g�by rzec ten, kt�ry powiada o sobie: ja jestem rozum, ja jestem konieczno��, nie czas
 mi bratem, ale siostr� wieczno��... Za rymy przepraszam; zwyk�em przemawia� do m�odzie�y,
 musz� tedy cytowa� wieszcz�w: inaczej nie jestem dosy� przekonywaj�cy.
 Na ustach osiad� mu u�miech jaki� obcy: �kosy�, chytro--melancholijny, nie wiadomo � z
 siebie czy z innych szydz�cy.
 Profesor baczy� na� uwa�nie zezem ponad okularami. Dziwnie bo sprzecznym z tym
 u�miechem wydawa� mu si� �w niedba�y rzut d�oni w manki...
Zgłoś jeśli naruszono regulamin